– Pewnie diabeł ogonem przykrył. – mówię i wracam do swoich zajęć.
Młodsza córka stoi chwilę niezdecydowana co z tą odpowiedzią zrobić, ale wola walki jest silniejsza i po chwili przez szuflady w jej biurku znów przechodzi tajfun. Poszukiwania się nie skończyły.
Zaginął naparstek krawiecki. Ostatni raz widziano delikwenta właśnie w biureczku. Bez niego ani rusz
z bucikami dla ukochanego pluszaka, a jak tu iść na karnawałowy bal zabawek bez butów? Można by je, naturalnie, uszyć ze zwykłej szmatki, ale skoro dostało się od sąsiadki kawałek prawdziwej skórki, i skoro się uważa, że jest wprost stworzona do szewskiej roboty? Tylko bez naparstka ani rusz, bo skórka swoją grubość ma i stawia igle zaciekły opór.
– Z czego się śmiejesz? – dobiega mnie już po chwili.
Przez odgłos rozsypującej się po dywanie zawartości szuflad (elementy dzwoniące i gruchające stanowią większość) przebija się rechocik starszej siostry, która, jak mam się za moment przekonać, z zachwytem wymieniła pracę domową na dołączenie do ekspedycji poszukiwawczej.
– Bo u nas w domu to diabeł ciągle coś ogonem przykrywa. A jaki duży musi być ten ogon. Kiedyś nawet przykrył cały telewizor!
Starsza, mimo swych trzynastu lat z okładem turla się rozbawiona po pokoju jak bączek i… jak własna wersja siebie sprzed dekady. Z czasów, gdy, hm, diabeł faktycznie schował przed nami telewizor, a dokładnie – kabelki odpowiedzialne w aparacie za wizję, fonię i odbiór kanałów.
Nie jestem ślepą przeciwniczką telewizji. W czasach, gdy dzieci były ledwie wyobrażeniem w mojej głowie wcale nie myślałam, że nie będę ich planowo sadzać przed telewizorem. Nie uważam, że telewizja odpowiedzialna jest wyłączenie za wypalanie nam w mózgach dziur i zmienianie w kanapowe warzywa. Ale mówię dziś szczerze i otwarcie: eksmisja telewizora pod diabelski ogon była jedną z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam
w historii mojego rodzicielstwa i, kto wie, czy nie najlepszą, jeśli chodzi o dwujęzyczność córek.
Zaczęło się od – o prozo życia! – łamania głowy nad odwiecznym problemem pracującej matki czyli jak pracować z dzieckiem na stanie? Przez pierwszy rok życia starszej córki radziłam sobie niezgorzej.
Pracodawca w Warszawie wymagał ode mnie – na skutek różnicy czasu – dyspozycyjności od wcześniejszych godzin porannych, ale co najwyżej do południa. Wystarczyło więc, by mąż nieco później wychodził do swego biura, a córka zasypiała na dwie godziny przed południem, i życie było cudowne. Idylla trwała do pierwszych urodzin i wakacji w Polsce. Po powrocie do domu nie było mowy o przedpołudniowej drzemce (przez chwilę
w ogóle nie było mowy o jakimkolwiek spaniu) i jeśli miałam pracować dalej, potrzebna była opiekunka. Poszukiwania osoby polskojęzycznej spaliło na panewce, bo mieszkam z dala od centrów polonijnych,
a wszystkie znajome rodaczki w liczbie trzech zajmowały się w kluczowych dla mnie godzinach własną pracą zawodową. Po anonsie w lokalnej prasie znalazłyśmy miłą, starszą Amerykankę. Serce mi się stopiło, gdy córka już pierwszego dnia nazwała ją z polska „baba”. Wystarczył tydzień, by mała, zakochana w nowej towarzyszce zabaw, przestała używać kilkunastu polskich słów, którymi do tej pory władała wymieniając je na angielskie odpowiedniki. Serce znów mi się stopiło, tym razem ze strachu. Dotarła do mnie surowa prawda: o polski trzeba będzie walczyć. Jeśli chcę wygrać, a przynajmniej zremisować, muszę stworzyć warunki, w których kontakt dziecka z polskim będzie możliwie największy. Po angielskojęzycznych przedpołudniach, wieczorach
i weekendach (mąż jest Amerykaninem i mówimy w domu po angielsku) zostawały mi popołudnia. Kilka krótkich popołudni w tygodniu. Strasznie, strasznie mało. Czy to w ogóle nie jest wyprawa z przysłowiową motyką na Księżyc? Zadecydowałam: popołudnia muszą być polskie … żeby nie wiem co! Na bok angielskie książeczki, płyty, a zwłaszcza telewizja.
– Włącz PBS, leci świetna bajeczka o Cliffordzie (Ulica Sezamkowa, Teletubisie, inne kultowe ramówki angielskie dla najmłodszych) – donosiły mi życzliwe znajome, a ja dziękowałam i … tym dalej odsuwałam córeczkę od telewizora.
Mniej więcej w tym czasie koleżanka z Polski przysłała nam płytę „Miś i Margolcia”, ze świetnymi nagraniami dla dzieci, misz masz piosenek, wierszy i serwowanych z wielkim humorem opowiastek. Prócz spacerów – jeśli pozwalała na to pogoda – polskie lektury i zabawy na dywanie przy włączonej polskiej płycie, stały się znakiem firmowym naszych „polskich popołudni”. Jeśli wybierałam się z córką do amerykańskich przyjaciół prosiłam, by wyłączali telewizor, bo nie był potrzebny ani naszym dzieciom do zabawy, ani nam do rozmowy.
Szybko odkryłam, że świetnie się bez telewizji obywamy, a dla córki sytuacja ta była tak samo naturalna jak jedzenie zupy łyżką i zakładanie butów przed wyjściem na dwór. Wyjątkiem w tej bezekranowej egzystencji były polskie kreskówki puszczane od święta lub w czasie choroby, i niekiedy rodzinne wypady do kina. Podzielę się przy okazji sekretem, że ponieważ obcowanie z odbiornikiem było tak rzadkie, urosło w naszym domu do rangi największej atrakcji. Bywało (dla młodszej córki wciąż bywa) marchewką, dzięki której wygrywałam negocjacje lub po prostu osiągałam jakiś rodzicielski cel. Obecnie jesteśmy na etapie, że telewizor wraca pomalutku do łask, bo język polski u dzieci jest już stabilny, a programy edukacyjne, np. ulubiona NOVA, przydają się w nauce.
Diabeł „z wielkim ogonem”, którego tak świetnie, okazuje się (!) zapamiętała starsza córka, nie przykrył telewizora od razu. Przybył wtedy, gdy córka zaczęła chodzić do przedszkola i wracać do domu z pytaniem, czy na naszym odbiorniku też mogłaby pooglądać bajeczki puszczane przez panią w placówce. A tu co zbieg okoliczności! Do tego z diabłem, panie, nie wygrasz. Byli tacy, co próbowali, lecz źle na tym wyszli.
Wiem, że wychowywanie bez telewizora jest dzisiaj modne, nawet w rozkochanej w telewizorze Polsce liczba gospodarstw domowych bez odbiorników wynosi już podobno 700 tysięcy (dane z 2010 r.) W momencie gdy rezygnowałam z telewizora psycholodzy właśnie szykowali się do wielkiego skoku na renomowane pisma
i publikacje o tym, że przed drugim rokiem życia lepiej w ogóle nie sadzać malucha przed ekranem, miały się lada chwila stać sensacją stulecia i odkryciem na wagę czarnej dziury. Całkiem śmiało mogłabym więc dorobić do mojej osobistej historii chwytliwą ideologię: telewizor ogłupia, a lepienie z plasteliny wzbogaca. Telewizor ogranicza, a zabawa z klockami pobudza wyobraźnię itd. Nie zrobię tego, bo miałam inne motywy. W efekcie otrzymałam wszystko, co postulowali psycholodzy i dużo, dużo więcej. Robi się z tego poniekąd streszczenie tego tekstu:
1. Powstała w naszym domu przestrzeń, która w pewnych przewidywalnych dla dziecka sytuacjach
(np. w czasie, gdy przebywa tylko ze mną) była zawsze i konsekwentnie wyłącznie polska.
2. Dziecko przyzwyczaiło się do pewnych postaw językowych w tej przestrzeni, a ja miałam pewność, że obowiązujące w niej „reguły gry” nie będą łamane.
Lingwiści i psycholodzy nie od dzisiaj powtarzają, że dziecko uczy się języka – każdego języka do pewnego wieku – na zasadzie asocjacji i powtórzeń. Klocek jest klockiem, bo takie słowo obowiązuje jako nazwa dla takiego, a nie innego przedmiotu. Powtórzone ileś tam razy – zostaje w głowie. Gdybyśmy jednak położyli klocek na trawniku i nazywali go konsekwentnie „bączek”, dziecko też nauczy się go tak w takiej scenerii nazywać, mimo, iż wszędzie indziej klocek pozostanie klockiem. Podobnie sprawa ma się z językiem. Polska przestrzeń
w domu to taki trawnik, gdzie mamy okazję nadać rzeczom i sprawom inne nazwy, i jeśli sami będziemy w tej przestrzeni konsekwentnie mówić i bawić się z dzieckiem tylko po polsku, jest szansa, że „klocek” nigdy nie zmieni się w tej przestrzeni w „block”.
Najcenniejsze kupony od naszego „życia bez telewizora” zaczęłam jednak odcinać po narodzinach drugiej córki. W polskiej przestrzeni starsza mówiła do młodszej siostry wyłącznie po polsku. Puszczała jej polskie słuchowiska i piosenki. Dzieliła się misiami o polskich imionach. Polski jako język komunikacji z siostrą wszedł jej w krew – to dzisiaj jej własne słowa. Młodsza – z rozpędu – zaakceptowała językowy regulamin, bo, jak to bywa z młodszymi w rodzinie, uważa starszą za chodzący ideał i najchętniej zamieniłaby się z nią na życie.
Zdaję sobie sprawę, że wielu z Państwa pewnie chętnie zadałoby mi teraz pytanie: a co z samopoczuciem dziecka, które nie ogląda telewizji? W dzisiejszym świecie – jak to w ogóle jest możliwe? Co takie dziecko powie w szkole lub na podwórku, jeśli rówieśnicy będą rozmawiać o ulubionych telewizyjnych programach? Nie dość, że i tak rozmawia w domu w jakimś obcym, dziwnie brzmiącym języku to na dodatek nie ogląda TV?
Wspominałam już kiedyś na tych stronach, że czuję się „językową szczęściarą”. Moją pracę wychowawczą wspierały konkretne sytuacje (np. wyjazdy na wakacje w Polsce), ale w dużej mierze sprzyja mi ( i wszystkim nam!) historyczny czas. Bez telewizji da się dziś przecież spokojnie żyć również dlatego, że nie pełni ona już roli, jaką spełniała w naszym własnym dzieciństwie. Ulubione filmy i programy nadawały nam onegdaj pokoleniową tożsamość, dlatego, że było ich niewiele. Idąca dzisiaj w setki liczba dostępnych stacji i kanałów sprawia, że oglądamy inne dzienniki, inne seriale i nawet inne reklamy – jeśli np. zainstalowaliśmy sobie TV internetowe
i „Wielki Brat” także reklamy wybiera dla nas pod kątem zainteresowań i zakupów online. Do tej pory
– a prowadzę czujne obserwacje – nie zauważyłam, by córki miały z powodu telewizji jakiekolwiek problemy społeczne. Telewizja, z przyczyn, które opisałam, funkcjonuje w ich towarzyskich konwersacji na marginesie,
o wiele częściej pojawiają się tam książki, które w poszczególnych grupach wiekowych akurat „się czyta”.
Dziękuję telewizorowi za to, że go w naszym życiu wciąż generalnie nie ma. Z telewizorem jednak czy bez – zachęcam Państwa do świadomego tworzenia w domu „polskich przestrzeni” nie zakłócanych „obcym szumem”. W następnym tekście postaram się podać kilka konkretnych przykładów jak i gdzie tworzyć „językowe przestrzenie” – przydadzą się nie tylko w nauce polskiego, ale każdego języka, którym Państwo władacie
i chcecie przekazać dziecku póki jeszcze jest małe.
Eliza Sarnacka-Mahoney