Do tej pory wszystkie artykuły, które dla Was pisałam, były w jakiś sposób związane z kwestiami dwujęzycznego wychowania i edukacji. Dzisiaj będzie trochę inaczej. Scenariusze lekcji i pomysły na dyktanda odwieszamy do szafy, dzisiaj będzie po prostu o życiu. Potraktujcie to, co Wam powiem jak chcecie, jeśli jednak po ostatniej linijce choć jednej osobie przyjdzie do głowy myśl, że zaraz, chwileczkę, czy ta autorka nie mówi nam tu przypadkiem, iż los spuszcza lańsko absolutnie każdemu, tylko nie każdy się do tego przyznaje, uznam, że spełniłam moje zadanie! 

Każdy, kto przeczytał w życiu przynajmniej jedną mądrą książkę i obejrzał jeden mądry film zetknął się pewnie z tezą, że zdarzają się nam się w tym ziemskim bytowaniu takie okresy, gdy jedyną sensowną rzeczą, jaką można zrobić to przestawić się na tryb „przetrwanie” i tylko pilnować, by się nam za wcześnie nie wyłączył. Okres taki sygnuje wysyp wydarzeń, niekiedy pod postacią regularnej lawiny, nad którymi nie mamy żadnej kontroli, podobnie jak nad uruchomioną w ten sposób reorganizacją dotychczasowego układ sił i elementów w otaczającej nas naturze.  

Operuję w takim trybie już od ubiegłego lata. Zaczęło się od stan pogotowia zdrowotnego u obojga rodziców podczas letnich odwiedzin w Polsce. Przez sześć tygodni pracowałam na pełnym etacie jako ich opiekunka, pielęgniarka, szofer oraz towarzysz niedoli w domu, w poczekalniach do lekarza oraz na kozetkach na SOR-ach. Te ostatnie zaliczałam z ojcem, którego dodatkowo, ze względu na częściowy niedowład nóg, nosiłam na plecach na wszystkie badania i wizyty. 

Po powrocie do domu w USA przez dwa tygodnie nosiłam na głowie kompres, tyle mi zajęło dochodzenie do siebie po wakacjach u rodziców. Ale ledwie go zdjęłam – zaczęły się problemy zdrowotne u Młodszej. Wizyty u specjalistów, testy, badania, tygodnie intensywnej rehabilitacji. Wreszcie diagnoza schorzenia, które będzie jej towarzyszyło do końca życia. Pamiętam, że gdzieś po drodze miałam urodziny i nawet obchodziliśmy jubileuszowy, bo już V-ty Polonijny Dzień Dwujęzyczności. Gdy wracam to tego myślami, pamiętam przede wszystkim uczucie, które mi towarzyszyło w tym czasie każdego dnia, tygodnia i miesiąca. Rzecz dla każdego rodzica absolutnie najgorsza: agonia niepewności, z czym właściwie mamy do czynienia i jakie są rokowania na przyszłość. 

Na początku listopada sytuacja wydawała się być mniej więcej pod kontrolą. Jak długo była pod kontrolą? Halny hulający po górach mojego życia nie dał rady zbyt długo usiedzieć w miejscu. Już w połowie listopada obluzował wyjątkowo wielki kamień, głaz właściwie i zaczął go z hukiem toczyć po zboczu. Dostałam wiadomość, że mój ojciec miał rozległy udar, a ponieważ późno otrzymał pomoc, znalazł się w stanie wegetatywnym.

A to wcale nie był koniec złych wieści. Jeszcze gorsze miały dopiero nadejść. Rozpoczęliśmy – ja po tej stronie świata, a moi krewni po drugiej, w Polsce – absolutnie absurdalną i wykańczającą psychicznie wojnę z polską służbą zdrowia. Na czym polegała? W skrócie: na tym, że choć ojciec był nieprzytomny, całkowicie sparaliżowany i oddychał tylko przez respirator, nie powstrzymywało to administracji szpitala przed snuciem planów, by wypisać go domu i przekazać pod opiekę mamie. Kto był w podobnej sytuacji, a wiem, że są wśród polonijnej społeczności takie osoby, wie doskonale o czym mówię. Pozostałym wyjaśniam. Polska cierpi obecnie na katastrofalny niedobór łóżek w miejscach przystosowanych do długoterminowej opieki nad pacjentami leżącymi, takie ośrodki nazywają się ZOL-e, czyli Zakłady Opiekuńczo-Lecznicze. Oczekiwanie na miejsce potrafi trwać latami, co oznacza, że jest na porządku dziennym, iż opiekę nad tego typu chorymi przerzuca się w całości na rodzinę, niestety nie licząc się w ogóle z przeszkodami, jakie rodzina ma do pokonania. Jakie na przykład? Ano choćby takie, że w MOPS-ach (Miejskie Ośrodki Pomocy Społecznej) brakuje nie tylko pielęgniarek środowiskowych – minimum, jakie rodziny powinny mieć zapewnione w ramach pomocy i praw pacjenta (gwarantowanych mu ni mniej ni więcej, tylko przez polską Konstytucję!), ale też łóżek ortopedycznych, nie wspominając nawet o respiratorach i innych specjalistycznych urządzeniach do podtrzymywania życia. Moja osobista implikacja tej sytuacji była taka, że mama, która miała miała pełnić rolę pielęgniarki, porusza się o kulach, ma zaawansowaną demencję i przez bardzo długi czas nie rozumiała nawet na czym dokładnie polegała „choroba” jej męża. W czasie odwiedzin w szpitalu próbowała na przykład „poprawiać” rurki powtykane w różne części ciała ojca, asumując, że są źle podłączone i to dlatego ojciec się nie wybudza ze śpiączki…

Poszukiwanie wolnego miejsca w jakimkolwiek ZOL-u na terenie całego kraju, potem także w hospicjum, spełzły na niczym. Znalazło się miejsce w ośrodku prywatnym, tylko że koszt takiego rozwiązania przekraczał miesięcznie trzykrotność połączonych dochodów obojga rodziców. Administracja szpitala niewzruszenie kontynuowała tymczasem zadręczanie mojej mamy telefonami przypominając, że sanitariusze zostawią ojca na klatce schodowej pod jej drzwiami, jeśli sama nie odbierze go ze szpitala. Mama po dziś dzień potrafi zbudzić się w środku nocy z krzykiem, bo śni jej się karetka, z której nieprzytomny ojciec wyrzucany jest na ulicę prosto pod koła innych aut.  

Sytuacja rodzinna po tej stronie oceanu wykluczała moje natychmiastowe przenosiny do Polski, by towarzyszyć najbliższym w tej surrealnej podróży, a dodam, że ze względu na przepisy o ochronie danych nie miałam możliwości dowiedzieć się niczego osobiście od personelu szpitalnego. Zdarzało mi się słyszeć, że jestem złodziejką informacji, na porządku dziennym było też rzucanie słuchawką. Z ubiegłorocznego okresu przedświątecznego najlepiej pamiętam płacz mamy i długie godziny spędzane na rozmowach z krewnymi, którzy zaangażowali się w akcję poszukiwania dla ojca miejsca pobytu i opieki poza szpitalem. W pierwszy Dzień Bożego Narodzenia przyszło jednak załamanie. Zamiast z rodziną, w tym córką – studentką, której nie widziałam od miesięcy – spędziłam go w samotności. Z wyboru. Był to rodzaj swoistej próby ochrony moich najbliższych przed smutkiem i rozpaczą, którymi nie chciałam się z nimi dzielić bardziej niż było to konieczne. 

W drugiej połowie stycznia w końcu poleciałam do Polski. Trzy dni przed odlotem dowiedziałam się, że jakiś odważny lekarz skierował sprawę mojego ojca do sądu, też wstępując na wojenną ścieżkę z administracją placówki. Zastrzegł, że nie podpisze zgody na wypis ojca do domu, bo nie pozwala mu na to sumienie. Ojciec zmarł w szpitalu trzy dni po moim przylocie. Przykro to mówić, ale poczułam ulgę. Ulga po stracie bliskiej osoby potrafi boleć gorzej, niż otwarta rana.  

Cztery dni później okazało się, że chora jest mama. Intensywność ostatnich miesięcy odwróciła uwagę krewnych od jej stanu zdrowia. Martwię się o nią od dawna – 15 lat temu przeszła raka jelita grubego, od lat pięciu stan jej zdrowia przypomina zjazd po równi pochyłej. Pierwsze wyniki zdawały się wskazywać, że choroba wróciła. Przez tydzień, jaki mi pozostał w Polsce na siłę, bo mama nie miała ochoty na nic, najmniej na wizyty u lekarza, przeciągnęłam ją przez kilku specjalistów, aż w końcu „załatwiłam” –  kolejne słowo – klucz idealnie opisujące sytuację w polskiej służbie zdrowia – pobyt w szpitalu w celu wykonania najważniejszych badań. Jeśli ktoś chciałby tu dopytać to tak, oczywiście, że kosztowało mnie to niezłe pieniądze. Daty powrotu do USA jednak nie zmieniłam. Czułam, że muszę znaleźć się we własnym domu, choćby tylko na tydzień lub dwa, żeby przegrupować siły. Inaczej mi ich po prostu nie starczy. 

Jak dobre światełko w tunelu, choroba mamy okazała się mniej poważna, niż się tego obawiałam. Była połowa lutego. Zaczerpnęłam głębiej powietrza, z ulgą wysprzątałam dom, który pod moją nieobecność niebywale szybko zaciągnął się nie tylko kurzem, ale i mnóstwem innych niepożądanych naleciałości. Po raz pierwszy od tygodni otworzyłam plik z nową powieścią i nawet poczułam natchnienie do pisania kolejnego rozdziału. 

Tylko, że wtedy… Życzliwie przypomnę wszystkim, co to był za moment. Był to ten moment, gdy w Europie liczba zachorowań na chiński koronawirus zaczęła niepokojąco rosnąć, a w Seattle zaczęli na niego umierać pierwsi pensjonariusze domu seniora. Przemknęło mi przez głowę, że przecież ja też potencjalnie wystawiłam się na działanie tego patogena. Wracając do Polski miałam przesiadkę w Niemczech i spędziłam kilka godzin na lotnisku w tłumie ludzi z każdego zakątka świata. 

Tydzień po powrocie dopadło mnie jakieś niewielkie chrupanie w kościach i lekki katar, ale machnęłam na to ręką. Miałam w końcu za sobą miesiące stresu, wciąż gargantuiczny deficyt snu i chorobę oraz pogrzeb ojca tak żywe i traumatyczne w pamięci, że na samą myśl o nich skakało mi ciśnienie i robiło się słabo. Miałam prawo czuć się gorzej i miałam prawo dać sobie do tego prawo!

Na początku marca, pamiętam, że był to ładny, słoneczny wtorek, Młodsza dostała wysokiej gorączki, suchego kaszelku i zaczęła narzekać na spłycony oddech. W ciągu następnych dziesięciu dni lądowałam z nią u lekarza mniej więcej co trzy dni, bo przelewała mi się przez ręce, a gorączka ustępowała tylko po to, by za chwilę wrócić z jeszcze większym natężeniem. Za każdym razem odsyłano nas jednak do domu z zaleceniem picia płynów i konsumpcji rosołku, bo infekcja, potwierdzona badaniem krwi, miała naturę wirusową. W międzyczasie inne badania wykluczyły, że to grypa, ale wykluczyły jednocześnie, że cokolwiek innego, co jest nam znane.  Informacja o mojej zagranicznej podróży i gorszym samopoczuciu po powrocie na nikim nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Nie było takiej siły, która w pierwszym tygodniu marca przekonałaby amerykańskie CDC, czyli organ administrujący testy na COViD-19, że moje dziecko może być chore, jeśli nie podróżowało ostatnio osobiście do Chin i nie miało kontaktu z nikim z Wuhan. O jaką skalę absurdu się otarłyśmy najlepiej dowodzi fakt, że przy trzeciej wizycie lekarz wystąpił przed nami w hazmacie i nawet pobrał Młodszej wymazy, które posłał do laboratorium. Po kilku godzinach dostaliśmy telefon, że córka nie spełnia kryteriów kwalifikacyjnych do testu i próbki zostały zniszczone. W chwili gdy piszę te słowa, Młodsza w końcu zaczyna czuć się lepiej, ale wciąż dostaje potężnej zadyszki usiłując zejść lub wejść po schodach. Zastanawiam się, co może nas czekać. Czy i jak choroba może wpłynąć na stan jej zdrowia w przyszłości? Czy jeśli to nie był COViD, to jej osłabiony układ odpornościowy nie zechce jej wyciąć brzydkiego figla i w razie zachorowania nie podda się bez walki, otwierając drogę przed poważnymi powikłaniami. 

Myślę o schorowanej mamie w Polsce. Myślę o rodzinie, krewnych, przyjaciołach, znajomych. O rynku i o finansach. Myślę o tym, jak pandemia zmieni – czy zmieni? – nas jako ludzkość na tej planecie i o samej planecie. 

Jest wtorek, 17 marca. Myślę o tym wszystkim, jak chyba każdy i każda z nas w tym momencie. I mnie dołuje stres, a niepewność dokłada od siebie z mocnej pięści. Czy jednak się … boję? Trochę boję się na pewno. Ale ciekawa rzecz, w związku z tym, że mój osobisty tryb „przetrwać” włączony jest już od tak dawna, mam być może, przynajmniej nad niektórymi z Was, pewną przewagę. Los dał mi w końcu nieco więcej czasu na odrobienie pewnych lekcji. Wyciągnęłam nich następujące wnioski: 

1.     Nieszczęścia nie da oswoić i raczej nie da się przyspieszyć jego przemarszu przez nasze życie. Przejdzie kiedy samo zadecyduje, że przejdzie. Wybrzmi, gdy wybrzmi. Zamiast jednak każdego dnia obejmować całe jego cielsko naraz, można wybrać, by widzieć tylko tę jego cząstkę, która najbardziej uwiera nas dzisiaj, w tym momencie. I tylko jej stawiać czoła. 

2.     Pomaga spacer, dobra książka, medytacja i wytyczanie sobie małych, doraźnych celów. Najgorzej w życiu znosimy poczucie utraty kontroli nad otaczającą rzeczywistością. Pomyślna realizacja jakiegokolwiek planu, choćby to było tylko zrobienie zaległego prania, pomaga to poczucie mitygować.

3.     Nie zapominajmy, że istnieją ludzie, którzy nas kochają, ludzie których kochamy my i ludzie, którzy przy nas zostaną, żeby nie wiem co. Którym jesteśmy potrzebni. Którzy – nawet jeśli nam tego codziennie nie mówią i nie okazują – są z nas dumni, dopingują nam i życzą nam jak najlepiej. Przypominanie sobie o tym w trudnych czasach jest jak wylewanie na głowę wiadra lodowatej wody w czasie wędrówki przez pustynię. Jednym słowem: priceless! 

4.     Największe nieszczęście nigdy nie odbiera nam całego naszego życia, całego jego sensu i celu. Coś zawsze zostaje. To coś nierzadko okazuje się być całkiem sporych rozmiarów. Paradoksalnie, trudne czasy napiętnowane skrajnym stresem i niepewnością to dobry moment, żeby szczerze odpowiedzieć sobie pytanie, co jest dla nas naprawdę ważne i na co chcemy przeznaczać nasz czas i energię. Za czym gonić nie warto i co warto skończyć już dzisiaj, bo prowadzi nas drogą donikąd.

5.     I być może najważniejsze! Nie roztrząsajmy, jakie są szanse, że następny dzień lub tydzień okaże się jeszcze gorszy, niż dzisiaj. O to będziemy się martwić jutro lub za tydzień. I ani minuty wcześniej.  

Życzę wszystkim dużo siły, cierpliwości, optymizmu i kreatywności, tej ostatniej szczególnie. W testujących nasze rodzicielstwo i człowieczeństwo  czasach domowej kwarantanny z dziećmi, potrzeba nam jej jeszcze więcej, niż normalnie!

.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułRymowanki są dla mnie tą odskocznią, której potrzebuję!
Następny artykułKonkurs religijny w Szkole Języka i Kultury Polskiej im. Zbigniewa Herberta w Palos Heights, IL
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj