Podobno wszyscy jesteśmy genetycznie zaprogramowani na odczuwanie wyrzutów sumienia gdy musimy wyrzucić żywność. Podobno niektórzy czują się nieswojo nawet wtedy, gdy w koszu lądują artykuły dawno nie nadające się do spożycia i informujące nas o tym  odpowiednimi walorami zapachowymi.  

Wzdrygam się na statystyki, jaka ilości żywności, zwłaszcza w USA, ląduje w kubłach na śmieci, ale przyznam, że osobiście, jeśli coś się przeterminuje, nie miewam moralnego kaca. Zawdzięczam tę filozofię prawdopodobnie mojej mamie, która nigdy nie utykała w lodówce resztek z obiadu. Starała się kupować i gotować na miarę naszych rodzinnych potrzeb i zwykle jej szacunki były bezbłędne. Zdaję sobie sprawę, że na korzyść takiej postawy mocno działała zarówno bliskość sklepu spożywczego oraz bazarku z warzywami, jak i niewielka objętość lodówki, która musiała zmieścić się w maleńkiej kuchni w bloku z wielkiej płyty. Przyznam, że gdybym miała, jak mama, podobny układ zaplecza aprowizacji spożywczej, celowo kupiłabym o wiele mniejszą lodówkę, bo to najlepszy sposób na to, by jadać świeżo, mieć większą kontrolę nad tym, co ląduje w szafkach i w samej lodówce, i oczywiście oszczędzać na tym, co się nie zmarnuje. Organizacja World Food Day informuje nas, że na każdego statystycznego mieszkańca USA przypada miesięcznie (podkreślam – miesięcznie!) 8 kg wyrzuconej żywności! 

Jest jednak coś, czego wyrzucać nie lubię – mianowicie banany. Żeby nie wyrzucać, nie kupuję ich wiele i mąż, wiedząc, że wybieram się na zakupy, czasami kilka razy przypomina mi sms-em, żebym nie ominęła skrzynki z bananami. Banany są niezastąpione w sokach smoothie, w sałatkach i jako samodzielna, zdrowa przekąska, a u nas – nie ma ich czasami tygodniami. 

– Dlaczego masz zmartwioną minę? – zapytała Młodsza widząc, jak stoję bez ruchu nad koszem do śmieci z bardzo zepsutym bananem w ręku. 

– Bo mi trudno – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. 

– Trudno ci wyrzucić zepsutego banana? – upewniła się Młodsza.

– Dokładnie tak – potwierdziłam. 

– Czy ma to jakiś związek z komunizmem? – zapytało roztropnie dziecko, które już wie, że jeśli jest mi trudno z powodów absolutnie niezrozumiałych, to istnieje duże prawdopodobieństwo, iż przeżuwam w duszy jakieś nagle wspomnienia, a nawet traumy z odległej i nikomu z mojej najbliższej amerykańskiej rodziny niedostępnej czasoprzestrzeni zwanej „dzieciństwo za żelazną kurtyną”.

– Opowiedz mi o tym – zaproponowało znów roztropnie dziecko. 

– Co tu opowiadać – westchnęłam. – Twoja babcia, a moja mama nigdy nie miała szczęścia do bananów. Nie miała w sensie, że za każdym razem, gdy przed nadejściem świąt gdzieś się na mieście pojawiły, to albo była w pracy, ale stała w innej kolejce, zwykle po rzeczy o wiele bardziej potrzebne w domu, niż banany. Któregoś jednak razu tuż przed świętami – byłam wtedy młodsza od ciebie – zobaczyłam ją w drzwiach z … bananami! Leżały na wierzchu torby, a ona przyszła odebrać mnie od swojej siostry, z którą na zmianę opiekowały się mną i moimi kuzynkami, gdy ta druga była w pracy lub załatwiała sprawy na mieście. Ukłuło mnie w środku, bo wiedziałam, że kiść zostanie podzielona na dwie części i zostaną z niej dla mnie może tylko trzy lub cztery owoce. Mimo wszystko uważałam, że te kilka bananów to najlepszy prezent na święta, jaki mogłam sobie wymarzyć! – towar luksusowy, rarytas, zakazany smak dalekich, egzotycznych krajów i uśmiechniętych, szczęśliwych ludzi jadających takie smakołyki na co dzień. Symbol kolorowego, bezkolejkowego życia, o którym za żelazną kurtyną można było tylko marzyć. Dość długo się w te trzy czy cztery banany wpatrywałam po przyjściu do domu, zanim odważyłam się jednego zjeść. By starczyło mi ich jak najdłużej, konsumpcję następnego odłożyłam dopiero na następny dzień. A tu następnego dnia … banany zniknęły. Usłyszałam, że pod moją nieobecność wpadła sąsiadka z synem, który tak pożerał je wzrokiem, że nie można było go nie poczęstować. – Ale co się stało z ostatnim? – nie ustępowałam.  – Rzeczywiście rachunek się nie zgadza. My z tatą na pewno go nie zjedliśmy. Szczerze nie wiem – twoja babcia bezradnie rozłożyła ręce i wróciła do gotowania, bo to było wigilijne popołudnie. Miałam na języku smak tamtego banana przez całe święta. Potrafię go odtworzyć do dziś. Prawdę mówiąc szukam go we wszystkich, które dzisiaj jem i nie znajduję. Co ma sens, bo tak właśnie powinno być, by smaki dzieciństwa pozostały do końca życia jedyne i niezastąpione. To nam daje poczucie wyjątkowości naszego doświadczenia i sensu bycia na tym świecie.

– Ale co się stało z tym ostatnim? – Młodsza wiedziała, co jest w opowieści najważniejsze i nie dała się zbyć dygresjami.   

– Wpadł za lodówkę. Odkryliśmy go, gdy przed Nowym Rokiem twoja babcia ją odmrażała i sprzątała w tamtym kącie. I tyle. 

– I….? – Młodsza popatrzyła na mnie groźnie. 

– Ach, i. I był oczywiście w takim stanie, że trzeba go było wyrzucić. 

– I pękło ci serce.

– Na szczęście się zrosło. Ale do dziś nie lubię wyrzucać bananów. Wraca do mnie wspomnienie całej tamtej szarości i niesprawiedliwości, w jakiej unurzany był wtedy mój świat.  

Młodsza zmarszczyła czoło i zamilkła. 

            – Ponieważ bardzo cię kocham i chcę ci pomóc to mam taki plan – odezwała się w końcu. – Od dzisiaj ja będę za ciebie wyrzucać wszystkie zepsute banany. Palcem ich tkniesz. W ten sposób zmienimy bieg historii i twoje dzieciństwo zostanie ocalone! – obwieściła. 

            – ???    

– Jak nic nie będzie ci przypominać, tego co jest dla ciebie trudne, to przestaniesz o tym myśleć. Jak przestajesz o czymś myśleć, to o tym zapominasz. A jak o tym zapomnisz, to zostanie ci w pamięci tylko to, co dobre. A więc tylko ten banan, którego zjadłaś. Sama mi tak czasami tłumaczysz niektóre rzeczy! 

            W Polsce majówka i obchody świąt przypominających Polakom rozsianym po całym świecie skąd ich korzenie i jaka trudna, zawiła, a jednocześnie definiująca na najbardziej nieoczekiwane sposoby bywa nasza polskość. Życzę wszystkim z tej okazji, by powyrzucali z pamięci swoje osobiste „zepsute banany” i czerpali siłę tylko z tych wspomnień, które są piękne i budujące!

.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułPasja w działaniu – czyli jak powstała nasza “Orkiestra Szkolna”
Następny artykułJak to jest z mamą emigrantką?
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj