Muzeum Powstania Warszawskiego to jedno z miejsc, o którym większość polonijnych rodziców przynajmniej myśli szykując się z pociechami na wakacyjny wyjazd do ojczyzny przodków. Wiele rodziców nawet kupi bilet i poświęci kilka godzin na zwiedzanie zakładając, że nawet jeśli dziecko nie wie, o co w tym muzeum i szerzej – w całym tym powstaniu właściwie chodzi/chodziło – to wizyta będzie właśnie po to, by mu to wyjaśnić.  

Zanim przejdę dalej, słowo wyjaśnienia. Byłam i jestem typem polonijnego rodzica, który na dwujęzyczną edukację dziecka patrzy szeroko, stąd historia Polski i Europy (nie można ich przecież od siebie oddzielać) zawsze znajdowały się w jej centrum. Włożyłam dużo pracy w przekazanie córkom języka polskiego, ale przecież język to tylko narzędzie. Jeśli celem jest przygotowanie dziecka do funkcjonowania również w obrębie polskiej kultury i obyczajowości – kto wie gdzie rzuci je i los i co mu się w życiu przyda? – wówczas historyczno-kulturowa świadomość odgrywa tu ogromną rolę. Nie zrozumie narodu i jego istoty ten, kto patrzy nań przez pryzmat tylko jego doraźnych problemów, osiągnięć czy porażek. To tak oczywiste, aż trywialne.

Przyznam jednak otwarcie. Wojna, a już druga wojna światowa w szczególności, to ogromne wyzwanie. Model edukacji amerykańskiej w tym zakresie okrojony obecnie właściwie już tylko do jakichś kilku haseł o Holocauście, jeśli chodzi o Europę oraz Pearl Harbor i dziejów marynarki wojennej jeśli chodzi o USA, wydatnie nam nie pomaga, by nie powiedzieć – jawnie utrudnia zadanie. Nagminnie się więc zdarza, że rzucamy nasze polonijne pociechy na wyjątkowo głęboką wodę. Wymagamy, by rozumiały istotę tak skomplikowanych zjawisk jak wojenna codzienność w okupowanej Europie, a na jej tle jeszcze zjawiska tak partykularne i wyjątkowe jak na przykład Powstanie Warszawskie. Wychowane we współczesnej Ameryce, skoncentrowane przede wszystkim na poznawaniu i rozwijaniu języka polskiego (nauczanie w języku polskim jako wykładowym to odrębne wyzwanie i dla edukatorów, i dzieci) mogą nie mieć pojęcia o sprawach całkiem podstawowych jeśli chodzi o europejskie i polskie realia wojenne. Partyzantka? Podziemie? Łapanka? Poczta powstańcza? Obóz przejściowy? Roboty? Co to wszystko w ogóle znaczy?  

Za moment kolejna rocznica wybuchu II wojny światowej, oczywiście jej wybuchu w Europie. Ameryka tę rocznicę będzie obchodzić w czerwcu, jej „europejski odpowiednik” nie odbije się więc tu takim echem, jak po drugiej stronie oceanu. Przekazanie dziecku informacji dlaczego 1 września ma w życiu człowieka związanego korzeniami z Europą specjalne miejsce to kolejne zadanie spływające na barki polonijnego rodzica i nauczyciela. 

Spieszę więc z bardzo dobrą wiadomością dla wszystkich zainteresowanych publikacjami, które mogą nam wydatnie pomóc w obszarze edukacji historycznej o czasach II wojny światowej. Od jakiegoś czasu zaczęły się w Polsce pojawiać świetne publikacje na ten temat adresowane do najmłodszych czytelników. Charakteryzuje je nie tylko fantastyczna szata graficzna, ale także język i sposób, w jaki opowiadają o tamtych czasach bazując na zrozumiałych dla współczesnego dziecka pojęciach, wartościach i nawet odnośnikach kulturowych.

Do takich publikacji należy wydana w 2019 r. książka „Wojenne lalki Marysi” Małgorzaty Janiny Berwid, dziennikarki telewizyjnej i radiowej, i animatorki kultury od dekad zajmującej się tworzeniem programów dla dzieci (m.in. „Ciuchcia” z Kulfonem i Moniką oraz „Molików książkowych, czyli co czytać dziecku”).  Obecnie jako Ciotka Książkula Małgorzata Berwid prowadzi m.in. popularną audycję o książkach w Radiu dla Ciebie.  

Miałam wielką przyjemność spotkać się z autorką „Wojennych Lalek Marysi” osobiście w jej warszawskim mieszkaniu i posłuchać w wersji poszerzonej opowieści o „przygodach” zawartych książce i o rodzinie pani Małgorzaty. Książka bowiem to zapis wojennych doświadczeń mamy pani Małgorzaty w sposób jaki zostały zapamiętane przez siedmioletnią w momencie wybuchu wojny dziewczynkę. Mamy więc, co jest wielkim atrybutem tej książki, z jednej strony sposób narracji o rozgrywających się wokół wydarzeniach przez samo dziecko, które opowiada o nich dostępnymi sobie słowami i z typową dla dziecka wybiórczością. To dlatego żołnierz, nawet jeśli wypędza rodzinę z mieszkania, może pozostać dla dziecka jedynie „żołnierzem”, nie od razu muszą padać słowa takie jak „esesman” czy „hitlerowiec”. Kilkuletnie dziecko mogło ich przecież nie znać, ewentualnie nie używać tak jak to czynili dorośli. Z drugiej strony przekaz o tym, że wojna niesie ze sobą destrukcję i cierpienie, i przede wszystkim miażdżącą niepewność jutra, płynie nie tylko z opisu ogromu fizycznych zniszczeń wokół, lecz przede wszystkim z reakcji na nie małej bohaterki, sposobu, w jaki je internalizuje. Bardziej niż zburzone domy uwiera Marysię tęsknota za starszymi braćmi, którzy poszli walczyć. Za starszą siostrą, która nie wraca do rodziny mimo zakończenia wojny. Za tatą, który nie wróci już nigdy. Za szkołą, do której tak bardzo chciała pójść, lecz nie było jej dane. Wreszcie za zabawkami, zwłaszcza ukochaną, gałgankową lalką, która w wojennej zawierusze w którymś momencie po prostu się gubi.

Nad tym wszystkim zaś góruje niepodzielnie niezwyciężona moc dziecięcej wyobraźni zdolnej zmieniać rzeczywistość w najbardziej nieoczekiwany sposób, na przykład – przepoczwarzać w lalki zwyczajne ziemniaki obierane na obiad dla obcych ludzi.  Książkę tworzą również niezwykłe ilustracje autorstwa Anny Jarmóz wykonane w konwencji nieco wyblakłych, starych pocztówek, które w dodatku „pomazane” są kredkami, jakby dziecko, które je znalazło na dnie szuflady na coś się nie zgadzało i postanowiło wyrazić swój bunt aktem niewielkiego zniszczenia. 

A to nie koniec dobrych wieści. Odkryłam – wyjazdy do Polski, odwiedziny w księgarniach i spotkania z wydawcami bardzo sprzyjają takim odkryciom! – że łódzkie wydawnictwo Literatura już od jakiegoś czasu realizuje serię pt. „Wojny dorosłych – historie dzieci”, która za cel stawia sobie właśnie nowy, świeży, przystępny – i nie traumatyzujący! – sposób opowiadania dzieciom o wojnie i jej miejscu w życiu człowieka i społeczeństw. Mnie na razie do ręki wpadły dwie pozycje z tej serii: „Asiunia” oraz „Mój tato szczęściarz”, obie autorstwa profesor Joanny Papuzińskiej ( tak, tej samej pani Joanny, która podarowała nam m.in. „Naszą mamę czarodziejkę” i całkiem sporo innych lektur szkolnych!) i obie na kanwie fragmentów zawartych w większym woluminie pt. „Darowane kreski”, biografio-opowieści o dzieciństwie profesor Papuzińskiej w czasie wojny i wczesnych latach powojnia. 

Nie powiem nic odkrywczego, pewnie tylko powtórzę za rzeszą innych, którzy już to uczynili na przestrzeni tysięcy, a może i setek tysięcy lat naszej ludzkiej egzystencji na tym świecie. Wiedza i świadomość pozostają naszą najważniejszą bronią w walcem z tragedią, szczególnie tą, za którą stoi nie natura, a drugi człowiek. Tym bardziej warto inwestować w obcowanie z wartościową, kształcącą literaturą, byśmy dysponowali i jednym, i drugim. 

.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułBabcia Bożenka: Sławek i jego zegary
Następny artykułPolonijni uczniowie patrzą przez okno na skaczące kangury
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj