W przyszłym roku przypada 100 rocznica urodzin Stanisława Lema i można się spodziewać, że 2021 zostanie uznany w Polsce za Rok Lema.

Być dzieckiem wybitnego pisarza może być zarówno fascynujące, jak i stanowić wielkie wyzwanie nie tylko w pisaniu. Stanisław Lem był przecież pisarzem z wyobraźnią bez granic.

Tomasz Lem jest jego synem. Urodził się w 1968 roku. Mieszkał w Wiedniu, studiował fizykę na prestiżowym Uniwersytecie Princeton w USA. Obecnie jest tłumaczem i mieszka w Krakowie. Autor książki „Awantury na tle powszechnego ciążenia” – opowieści o ojcu i swoimdorastaniu w rodzinie niezwykłego pisarza.

Jak wynika z jego wspomnień – Stanisław Lem z wielkim oddaniem pomagał mu w szkole w Wiedniu. Pisarz znał niemiecki, angielski, łacinę, francuski, ukraiński i rosyjski.

Zapytaliśmy pana Tomasza m. in. jakie książki swojego ojca poleca polonijnym uczniom, jak zdawał maturę z polskiego mieszkając w Wiedniu? Jak asymilował się w 'zagranicznych’ szkołach?

xxx

Informuje Wojciech Zemek, sekretarz The Lem Estate: Jeżeli chodzi o poczytność Lema, to tylko w Polsce w ciągu dekady po śmierci Mistrza, czyli w latach 2006-2016, zostało sprzedanych ponad milion jego książek. Na liście lektur są wciąż „Bajki robotów”, a często nauczyciele sięgają także po inne pozycje, np. „Dzienniki gwiazdowe”. Na świecie też mamy przynajmniej kilkanaście nowych wydań rocznie. Teraz Massachussets Institut of Technology University Press planuje tłumaczenie i wydanie wszystkich książek Lema, które dotąd nie ukazały się po angielsku, w tym tzw. wielkich esejów.

www.lem.pl – jest serwisem informacyjnym o twórczości wybitnego pisarza.

Z okazji setnych urodzin pisarza powstała strona: www.roklema.pl, skąd będzie można dowiedzieć się o wszystkich wydarzeniach towarzyszących tej rocznicy. Ich koordynatorem jest Instytut im. Adama Mickiewicza w Warszawie.

Powstaje też wersja angielska strony: www.Lem2021.org

xxx

Napisał Pan książkę o ojcu i Pana dorastaniu w rodzinie niezwykłego pisarza. Czy Pana nazwisko jest obciążeniem w podjęciu decyzji, że może Pan pisać i nie musi to być na miarę Stanisława Lema?

Jeśli poczuję imperatyw kategoryczny — nie wykluczam, że coś jeszcze napiszę. Natomiast bezpośrednim bodźcem do napisania książki o ojcu był stan duszy mojej mamy, która po jego śmierci była w głębokiej depresji. Chciałem stworzyć portret charakterologiczny, napisać coś zarazem pogodnego, ale i głęboko prawdziwego, bez zadęcia, fałszu i hagiografii. Nie miałem ambicji biograficznych, zależało mi na uchwyceniu atmosfery domu, w którym dorastałem. Miał to być wprawdzie pomnik — ale z chałwy i czekolady, które ojciec bardzo lubił. 

Która z książek ojca jest Panu najbliższa?

Jest wiele takich książek, ale rozumiem, że mam wybrać jedną? Szczególnie cenię „Głos Pana”. Jest to powieść raczej trudna, ale jej lektura daje wielką satysfakcję: znakomitym i wiarygodnym pomysłem jest sygnał z kosmosu, główna oś powieści; ojciec bardzo się w tej książce charakterologicznie odsłonił; fenomenalnie nakreślony jest w niej także portret współczesnej nauki, którą widzimy niejako „od środka”.

Miał być Pan fizykiem, a został tłumaczem. Jak narodziła się ta zmiana planów na życie zawodowe? 

To jest trochę bardziej skomplikowane, bo początkowo widziano we mnie przyszłego pianistę, przed czym się dosyć broniłem. Zależało mi na studiowaniu w szkole filmowej, ale uniemożliwił to wyjazd z rodzicami z Polski po stanie wojennym. Nie znając (prawie) angielskiego trafiłem w Wiedniu do szkoły amerykańskiej, gdzie na równych prawach mogłem „współzawodniczyć” głównie w naukach ścisłych. Kiedy przyszedł czas na studia, wybór dokonał się sam. Potem z przyczyn rodzinno-osobistych wróciłem do Polski, ktoś zaproponował mi przetłumaczenie książki i… tak się zaczęło. Biorąc pod uwagę, że ojciec był z wykształcenia lekarzem, wykonywanie innego zawodu niż „wyuczony” wydaje mi się rzeczą naturalną.

Pana córka chyba jest teraz studentką. Jak pan wpłynął, a może nie, na jej wybór kierunku studiów?

Z pewnością popełniałem błędy wychowawcze, ale bardzo starałem się wobec córki nie powielać błędów moich rodziców. Toteż córka sama wybrała kierunek studiów i wydaje się ze swojego wyboru zadowolona.

A co studiuje?

Kierunek artystyczny.

Ma pan doświadczenie uczenia się w różnych krajach. Jak pan widzi obecny system nauczania w Polsce na podstawie swojej córki?
 

Odnoszę wrażenie, że bez względu na kraj i język — w zasadzie wszystko zależy od nauczyciela. Najważniejsze, aby była to osoba z pasją, która „głodem poznania” potrafi zarazić kolejne pokolenie.

Na pozostałe pytania są odpowiedzi, za zgodą pana Tomasza Lema, na podstawie fragmentów jego książki.

Syn znanego pisarza pisał pracę maturalną o „Cyberiadzie”. Czy to był dobry pomysł?

Szkoła wiedeńska umożliwiała zdanie matury międzynarodowej, dającej większe pole manewru przy wyborze studiów. Jako jeden z języków wybrałem polski, bo od pewnego czasu nosiłem w sobie zalążek kompleksu, że go zapomnę. Należało napisać kilkudziesięciostronicową pracę maturalną, wpadłem na pomysł, żeby i ona była po polsku. Po otrzymaniu zgody promotorki zacząłem szukać tematu „Sielanki” Szymonowica, którymi próbowała mnie zainteresować korepetytorka, niezmiernie życzliwa polonistka wykładająca na uniwersytecie wiedeńskim, nie wzbudziły we mnie entuzjazmu. Pierwsze skrzypce w buntowaniu mnie przeciwko maturalnemu kanonowi grał oczywiście ojciec, żywo zainteresowany tym, czego i jak naucza polonistka. W typowym dla siebie bezkompromisowym stylu wypowiadał się na temat poziomu literackiego lektur, intelektualnych niedostatków niektórych autorów, a na koniec wymieniał nazwiska klasyków, których nigdy nie przeczytał, „bo przecież się nie da”. Po dłuższej tyradzie wychodził z pokoju, mrucząc coś pod nosem o grafomanach, a biedna pani czerwieniała, jakby ojciec posądził ją o autorstwo tych dzieł. Któregoś dnia wpadł na – zdawałoby się – wspaniały pomysł. Miałem oto napisać pracę maturalną o Cyberiadzie. Rozrastający się maszynopis od czasu do czasu w tajemniczych okolicznościach znikał z mojego biurka, a potem znowu się pojawiał. Świadczyło to o zainteresowaniu ojca, który dniem i nocą śledził postępy.

I jaka była reakcja ojca?

Niestety, im bardziej pracy maturalnej przybywało, tym bardziej ojciec markotniał; stał się ponury, milczący i posępny. Wreszcie któregoś dnia, po tajnej acz burzliwej naradzie z matką, zagadnął mnie: Tomaszu, właśnie rozmawiałem z twoją matką i obiecałem jej, że nie będę w najmniejszym stopniu ingerować w to, co robisz. To jest twoja praca i ty jesteś autorem. Ale wolno mi chyba udzielić ci kilku wskazówek, prawda? Zwłaszcza, że przecież coś łączy mnie z dziełem, o którym piszesz. A potem posypały się ojca ostre uwagi na temat tego czego nie ująłem w pracy. Za zamkniętymi drzwiami ojciec odbył dłuższą rozmowę z matką, która o dziwo poskutkowała, bo w ciągu następnych kilku dni sytuacja się uspokoiła. Ojciec zaprzestał pilnego śledzenia mojej działalności i nawet humor mu się poprawił. Była to rzecz jasna tylko cisza przed burzą.

Silna burza?

Tomaszu! – wołał, zbiegając ze schodów z grubym maszynopisem w dłoni, biorąc po dwa stopnie naraz, co mu się rzadko zdarzało. Tomaszu, dobra nasza! Mam dla ciebie świetną wiadomość. Ucieszysz się. Mam tu twoją pracę maturalną! Jest wprost doskonała! Na papierowej teczce pod przekreślonymi słowami „Rozliczenia” oraz KATAR widniał złowieszczy napis: PRACA TOMASZ, a pod spodem tytuł „Baśniowy świat Cyberiady Stanisława Lema”. Pomimo wezwania na pomoc matki w charakterze supermediatora, ojciec negocjował z pozycji twardych i nieprzejednanych, domagając się bezwarunkowego złożenia napisanego przez siebie tekstu jako pracy maturalnej – tekstu na odpowiednim poziomie, a nie wypocin licealisty. Argument, że istotne jest, abym pracę napisał samodzielnie, a nie żeby „była dobra”, nie zdał się na wiele. Po długich, burzliwych i trudnych rokowaniach ojciec uszanował decyzję, że nie skorzystam z jego pomocy, jednak nie przyjął do wiadomości motywów, jakie mną kierowały. Na własny użytek, racjonalizując moje zachowanie, żywił do mnie podwójny żal; nie dość, że nie okazałem się dostatecznie bystry, aby dostrzeć kolosalną różnicę pomiędzy jego tekstem a moim, to jeszcze zawiodłem go na płaszczyźnie czysto międzyludzkiej, odtrącając bezinteresowną pomoc płynącą ze szczerego serca.

W 1983 roku był pan 15-latkiem, który stał się emigrantem i został pan rzucony w wiry szkoły niemieckojęzycznej w Wiedniu.  Jak pan wspomina swoje początki w szkole?

Na kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego nadal nie było wiadomo, w której szkole będę się uczył. Jedna z anglojęzycznych szkół odmówiła przyjęcia ucznia nie władającego płynnie po francusku i angielsku. Cała nadzieja pozostawała w drugiej. Zawiózł mnie do niej ojciec, okrutnie błądząc, błąkaliśmy się po Wiedniu kilka godzin. Na miejscu przyjęto nas życzliwie. Ponieważ kilkuletnia nauka angielskiego w Polsce nie na wiele się zdała, jedyną nadzieją były nauki ścisłe. Poczciwy matematyk, Mr. Berryman, wypisując na kartce wielomiany i funkcje, porozumiewał się ze mną na migi niemal w taki sposób, w jaki bohaterowie Edenu rozmawiali z Dubeltem. Do szkoły zostałem przyjęty głównie dzięki niezłej znajomości matematyki, ojciec popełnił tylko jeden błąd, który miał dość paradoksalne skutki. Zapewne przez nieuwagę zapisano mnie bowiem już w pierwszym semestrze na lekcje historii –  przedmiotu wymagającego płynnej znajomości języka. Zaowocowało to tym, że – przynajmniej na początku – ojciec, chcąc nie chcąc, żywo uczestniczył w nauce, dając przy okazji dowód wielkiego poświęcenia. Wyglądało to tak; nagrywał na magnetofon rozdział z mojego podręcznika historii starożytnej, tłumacząc tekst na polski. Ja słuchałem tego kilka razy, żeby zapamiętać o co chodzi, potem wypisywałem nieznane angielskie słowa (po kilkaset na lekcję) i do późnej nocy uczyłem się ich na pamięć. Tym sposobem nie straciłem roku, na koniec semestru dostałem nawet czwórkę (chyba pierwszą w życiu, bo dotychczas miałem piątki), a najdziwniejsze było to, że nauczyciel historii w ogóle nie zauważył, że ma do czynienia z osobą słabo władającą angielskim. W przypływie szczerości wyznał mi później, że miał mnie za niezbyt rozgarniętego Amerykanina.

Jak wyglądała nauka niemieckiego?

Mamy trzy rodzajniki: der, die oraz das, a także kilka czasów – mówił ojciec, skrobiąc w zeszycie swe słynne nieczytelne hieroglify. – Tu ci je wstępnie rozpisałem. Czasowniki stawiaj na końcu zdań, rzeczowniki pisz z dużej litery. Tutaj natomiast – z wyrazem pewnego wahania podał mi dwa zakurzone woluminy – masz słownik. To mój najlepszy, więc go nie zgub. Chciałem dać ci kieszonkowy, ale gdzieś się zawieruszył. Kupisz sobie razem z podręcznikiem łaciny, a wtedy ten mi oddasz. Dostałem tygodnik czy książkę, której fragment miałem przeczytać, abyśmy mogli o tekście następnym razem „porozmawiać po niemiecku”. Ślęczałem nad tekstem niczym Champollion nad hieroglifami. Ojciec był nawet dość zadowolony z efektów mojej pracy kryptograficznej, jednak konwersacja okazała się tak wielką porażką, że konieczna była interwencja matki. Powtórzyła się historia z gokartem – ojca trzeba było pocieszać ponieważ ponownie nabrał przekonania, że ma syna idiotę.

Pan miał szczęście do nauczycieli z pasją, szczególnie w Wiedniu.

Wkrótce okazało się, że wiedeńska szkoła nie była ot, taką sobie, zwyczajną szkołą średnią. Jej nieprzeciętni nauczyciele często zarażali nas swoimi pasjami, a ojciec – zazwyczaj strojący od ludzi – z niektórymi nawet się zaprzyjaźnił. Hermann Prossinger, nauczyciel fizyki, o długiej gęstej brodzie, z tytułem doktora (co w szkole średniej było zjawiskiem co najmniej nietypowym), bywał zapraszany do nas na kolacje, a któregoś lata nawet odwiedził nasz rodzinny dom w Polsce (pod naszą nieobecność). Natomiast szkołę pisania prowadził pisarz Jonathan Carroll. Obaj dostrzegli talenty jakoby drzemiące we mnie – nie mogli się tylko zgodzić, w jakiej dziedzinie. Jeden pchał mnie ku ukochanej przez siebie fizyce teoretycznej, drugi dostrzegał wyłaniający się w niezgrabnie skleconych angielskich zdaniach rzekomy talent pisarki – a w każdym razie brak antytalentu,  jako, że w pełni zgadzał się z ojcem, iż najlepsza rada, jakiej pisarz może udzielić czeladnikowi w tym zawodzie brzmi: proszę zdobyć wykształcenie i wystarać się o jakąś posadę, z pisarstwem nie mającą nic wspólnego.

Którą z książek ojca poleciłby Pan uczniom w polonijnych szkołach?

To trudne pytanie. Odradzałbym rozpoczynanie lektury Lema od „Bajek robotów”, bo to powiastki filozoficzne. Młodym czytelnikom poleciłbym raczej opowiadania o Ijonie Tichym z „Dzienników gwiazdowych”, „Kongres futurologiczny” (też z Ijonem) albo fragmenty „Cyberiady”. To bardzo zabawne lektury, w których (zazwyczaj gorzkie) refleksje o nas, jako cywilizacji, są przed czytelnikiem nieco schowane.

Bardzo dziękuję za rozmowę!

.

Danuta Świątek

Zdjęcie: zdjęcie rodzinne z jamnikiem Tupciem, copyright by Tomasz Lem, Kliny, Kraków 1982.

Poprzedni artykułŚmiejmy się w klasie, czyli jak pomóc uczniowi
Następny artykułW krainie polskich legend napisanych przez polonijną młodzież: „Helena, zaczekaj!”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj