Renia Burczon

Wizyty tej opiekunki były dla mamy ważne. Przeżywała jej przyjście. Zmieniała codzienne ubranie i na tą okazję wkładała coś wyjściowego. W oczekiwaniu na panią Renię staranniej czesała włosy, poprawiała brwi, malowała usta. Mama nie lubiła samotności, lgnęła do ludzi.  

Do Reni Burczon dotarłam dzięki pracownikom Gminnego Ośrodka Pomocy w Rzekuniu. Renia wyraziła chęć pomocy mamie, zastrzegając, że nie chce żadnego wynagrodzenia, że robi to z potrzeby serca. Odwiedzała mamę przez ponad pół roku do jej śmierci.  

Od tego czasu minie wkrótce dziewięć miesięcy, ale dla mnie czas jakby się zatrzymał. Czuję ciągle obecność mamy. Będąc w domu rodzinnym, znajduję pozostawione przez nią rzeczy, agrafkę przy kieszeni, zacerowaną  skarpetę kartkę zapisaną jej charakterem z jakimś przepisem, albo fragmentem modlitwy. Odczułam potrzebę spotkania Reni, żeby posłuchać jej wspomnień o mamie.  

W telefonie słyszę smutny głos. Pani Renia opłakiwała zmarłą suczkę o muzycznym imieniu Harfa, wierną długoletnią przyjaciółkę i towarzyszkę spacerów. Na propozycję spotkania i rozmów o mojej mamie na chwilę zapomina o swoim smutku.  

„Dzisiaj nie jestem w stanie, ale przyjdę jutro. Cieszę się, że przypomnę sobie klimat moich spotkań z panią Krysią” – przystaje na moje zaproszenie.  

Siadamy w tym samym miejscu, w którym mama czekała na panią Renię. Obok postawiłam zdjęcie radosnej mamy trzymającej na ręku malutką prawnuczkę Marysię. Z twarzy bije radość.  

                                             Pierwsza do pomocy  

„W głębi serca zawsze chciałam pomagać. Zastępowałam chore koleżanki w pracy, zawoziłam je do lekarza, zawsze byłam do dyspozycji” – opowiada, a ja dodaję: „Taka Renia na telefon. Ktoś dzwoni z potrzebą, zostawiam wszystko i spełniam prośbę. Nie potrafię zachować się inaczej. Taki był mój tata. Gdy ktoś we wsi go wzywał, tata bez ociągania zaprzęgał konia i jechał gdzie go potrzebowali. Pewnie mam to we krwi” – pointuje.  

Renia wyniosła z domu rodzinnego prawdomówność, szacunek do ludzi, pracowitość, wiarę. I tym się szczyci. Mama uczyła ich trzymania się razem, budowania wzajemnych, rodzinnych relacji. Tak było za czasów ich dzieciństwa i młodości. Tak również jest obecnie. Pozostała ich trójka. Dwie siostry i brat. Nie zazdroszczą sobie, nie rywalizują, kto jest zasobniejszy. Spotykają się z okazji różnych uroczystości i cieszą się sobą. Najbliższy wspólny obiad odbędzie się w restauracji z okazji złotych godów siostry Hani i jej męża Jerzego.  

Przerywamy na chwilę. Renia przypomina jedno ze spotkań z mamą, gdy po kilku godzinach pogaduszek z ulgą pozbyły się butów na obcasie. Włożyły kapcie, żeby nogi mogły odpocząć. ”Nie mogłam wyglądać gorzej od pani Krysi. Ona zakładała byty na obcasie, ja robiłam podobnie.”  

O czym rozmawiały? Renia jest wdzięczną rozmówczynią, ma bardzo dużo do opowiedzenia. Przez 45 lat pracowała w przedszkolu jako kucharka. Ma ukończoną specjalizację kucharz, garmażer. „Robiłam rewelacyjne pierożki. Brałam sześć kilogramów mąki, zagniatałam pierogi, pod moją ręką ciasto rosło. Samo w sobie było pyszne” – ocenia nie bez dumy w głosie.  

Można sobie wyobrazić, jak mogły te pierogi smakować. To jest możliwe i zrozumiałe, jeśli w to, co robiła wkładała całe serce.  

                            Wsi spokojna wsi wesoła 

Nie wiem, czy w tych wielogodzinnych pogaduszkach mamy z Renią pojawiał się temat jej dzieciństwa spędzonego we wsi w gminie Troszyn. Twarz Reni promieniała, a obraz malowany jej słowami zachęcał do cofnięcia się o ponad pół wieku.  

Rodzinna wieś Reni, te 45 gospodarstw usytuowanych po dwóch stronach brukowanej drogi budziła tak wiele wspomnień. Wieś była niezwykła, wręcz sielankowa. Nie było kłótni, waśni, sądów o miedzę. Gdzie nie spojrzała, tam mieszkali wujek albo ciocia. Oczywiście przyszywani. Gdy chciała odwiedzić koleżankę mówiła w domu „Idę na tamtą stronę”. A ten szpaler wysokich drzew za wsią, tzw. opłotki?  

„Tęsknię za tamtą atmosferą. Za wiejskim hałasem. Gdy odwiedziłam rodzinne strony brakowało mi gęgających gęsi, piejących kogutów, ryczących krów. Większość mieszkańców dojeżdża do pracy w mieście. To już nie ta wieś” – wzdycha Renia. – „Naszego  siedliska już nie ma. Po wczesnej śmierci taty, mama po kawałku sprzedawała naszą ziemię, nie było następcy, który mógłby ją przejąć w gospodarowanie.  

Z rozrzewnieniem wspominam naszą ciężką pracę w polu, zwłaszcza żniwa. Kosiarka ciągniona przez konia, trzeba było wiązać snopki i ustawiać je w dziesiątki, a potem zwozić do stodoły. Po śmierci taty, żniwa były najtrudniejsze. Tata odszedł w czerwcu, a już za miesiąc były żniwa. Po zebraniu i zwiezieniu zboża, trzeba było umieścić je na zasieku w stodole. Szerokimi  widłami podawałam te snopki na zasiek sięgający stropu. Miałam siedemnaście lat, łzy po śmierci taty ciekły z oczu, a ręce krwawiły przy dźwiganiu snopków i podawaniu je na wysoki zasiek.  

Trudne chwile z dzieciństwa przeplata Renia radosnymi wspomnieniami. Chwali tatę, że zawsze dbał o jak najbardziej nowoczesny sprzęt rolniczy, możliwy w tamtym czasie do kupienia. Renia wspomina dwa wspaniałe konie. Jeden służył jedynie do wyjazdów do kościoła, w odwiedziny, drugiemu powodziło się gorzej. Pracował w polu. Po ciężkim dniu młodzi mieli chęć na zabawę. W remizie strażackiej stawiano adapter i muzyka podrywała do tańca. To były czasy!”  

Na chwilę przerywam opowiadanie Reni. Nie przenosimy się do kuchni, jak to było w zwyczaju rozgadanych pań. „Zmieniały lokal”. W kuchni znów toczyła się rozmowa przerywana przygotowywaniem jakiegoś dania, a po posiłku znów powrót do pokoju.  

Wracam do początku znajomości z Renią. Chcąc mamie zapewnić rozrywkę, zapisałam ją na listę oczekujących do klubu dziennego pobytu. Mama nie doczekała otwarcia tej placówki, ale jako pamiątkę po niej chciała przekazać Reni kwiat doniczkowy o nazwie juka, który mama pielęgnowała przez lata. Małą roślinkę przywiozła babci wnuczka Asia. Kwiat wyrósł dorodnie, sięga prawie sufitu.  

Umawiamy się na najbliższy termin, żeby przetransportować jukę do pomieszczeń klubu. Bardzo bym chciała, żeby był ozdobą placówki dla seniorów. Tak chciałabym zaakcentować pamięć o mojej mamie Krystynie.  

.

Bożena Chojnacka  

Poprzedni artykułPoczątek roku szkolnego w Leuven w Belgii
Następny artykułCzy można założyċ szkołę polonijną w czasach pandemii?
dziennikarka prasowa z wieloletnim doświadczeniem w Polsce i USA. Od lat sercem związana z portalem. Autorka książki pt: Żabką przez ocean”. Szczęśliwa mama i babcia dwojga utalentowanych sportowo wnucząt: Adasia i Zuzi.Przez ponad 10 lat na stałe mieszkała w Nowym Jorku. Powróciła do rodzinnej Ostrołęki.

2 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj