Początek roku szkolnego mieliśmy w naszym domu poślizgowy. Dosłownie, bo już w pierwszej połowie września nawiedził nas mróz i śnieg, wobec czego woda sikająca z niewyłączonych jeszcze spryskiwaczy do trawników pozamarzała tworząc liczne ślizgawki na ulicach. I w przenośni – prześlizgnęliśmy się
w chorobowym odurzeniu przez prawie dwa tygodnie
w kalendarzu.
Takie poślizgi są szczególnie surrealistyczne, gdy przytrafiają się na przełomie pór roku. Koniec lata jeszcze szumi w głowach, człowiek opala się w długi weekend, celebruje wszystkie typowo letnie formy życia i tanecznym, wakacyjnym wciąż krokiem schodzi
z leżaka, by oczyścić nos odrobinę tylko zapchany (od nadmiaru słońca – myśli sobie naiwnie), a gdy na ten leżak wraca – łomot! To opada mu szczęka i z gracją głazu narzutowego toczy się po schodach. Jest nagle druga połowa września i totalna zmiana scenariusza. Na hałaśliwym wózku o kołach podbitych tyczkami od dojrzałych pomidorów toczy się światem jesień, po leżaku ani śladu, po temperaturach do opalania – tym bardziej, wszędzie za to pysznią się bujnymi czuprynami chryzantemy, podczas gdy cynie i dalie dogorywają na żółkniejących łodyżkach niczym strachy na wróble. Najgorliwsi z sąsiadów zdążyli już nawet udekorować swoje ganki dyniami i plastikowymi kościotrupami. Najgorliwsze ze sklepów witają nas przebojami bożonarodzeniowymi i choinkami na wystawach.
Już myślałam, że na tym chwilowo poślizgi się skończą, ale niestety. Zapomniałam, że od kilku lat, dokładnie od momentu, gdy moje dzieci wyszły z przedszkola i z pierwszych klas podstawówki i przestały być „początkami człowieka”, a stały się ludźmi o własnych charakterach, preferencjach i planach, doznaję uczucia sporego poślizgu z każdym początkiem roku szkolnego.
Jak spora (większość?) rodziców czuję się z początkiem szkoły zainspirowana do zmian, do poprawy
i czynię postanowienia, że w tym roku będę sumienniej odrabiać zadania z rodzicielstwa. Zdobędę dodatkową wiedzę o moich dzieciach i ich świecie, pole naszego rodzinnego życia oczyszczę z niezdrowych rzepów, żeby przy byle okazji nie sklejały perspektywy i nie utrudniały działań. W tym celu z większą częstotliwością zwracam więc oko i ucho ku ekspertom, którym płaci się za to, by pokazywali nam światełka w ciemnych tunelach naszej codzienności.
I co? I znów wychodzi na to, że tylko ślizgam się oczami po grzbietach książek na księgarskich półkach i tytułach działów z poradami online. Nic nie przyciąga mojej uwagi na dłużej. Porad jest masa i prawie się na księgarskich oraz online’wych półkach nie mieszczą, sęk w tym, że oferta skierowana jest w większości do adeptów na idealnych rodziców dzieci w wieku możliwym do pokazania na palcach jednej ręki. Poradnictwo dla rodziców dzieci starszych jest – w najlepszym razie – tendencyjne (zostaw dziecko w spokoju, bałagan w pokoju to nie koniec świata a od nieodrobionych lekcji świat się nie zawali), a bywa zdrowo rozśmieszające (zapisz się ze swoim nastolatkiem na kurs odlewania masek z gipsu, to was połączy!).
Skąd ten stan rzeczy? Pierwsze co przychodzi mi na myśl to oczywiście opinia, jaką wśród wydawców poradników cieszy się rodzic dziecka starszego. Nie oszukujmy się – w dużej części zasłużoną. Kto takim rodzicem jest pewnie przyzna się do tego, że iż przeżył moment, a może przeżywa go nieustannie od jakiegoś czasu, że jedyne, na co ma naprawdę ochotę to wszystkie te dobre rady, które kiedykolwiek przecięły jego rodzicielską drogę odłożyć do lamusa. Zrzucić z dachu najwyższego wieżowca świata. Lub, jak ujęła to jedna z moich koleżanek po tym, gdy jej córka (dobre, normalne dziecko, moc pasji i zainteresowań, wspierająca, kochająca rodzina) przyniosła do szkoły alkohol, upiła się pod szafką, a dyrektorowi powiedziała, że ma myśli samobójcze – spuścić je w mentalnym klozecie, a do toalety na odchodne jeszcze wrzucić granat. Dla pewności. Żeby naprawdę nic z tych złotych myśli i sprawdzonych metod nie pozostało. Jest więc wysoce prawdopodobne, że wydawcy i eksperci nie spieszą się z produkcją poradnictwa dla rodziców dziecka starszego, bo obawiają się komercyjnej klęski.
Druga refleksja dotyczy komercjalizacji współczesnego poradnictwa w ogóle i poradnictwa dla rodziców w szczególności. Dobre rady mają nieść pomoc potrzebującym, ale przede wszystkim mają przecież nieść zyski koncernom zajmującym się ich publikacją. Pewne zyski płyną w dzisiejszym świecie tylko wtedy, gdy w projekt zaangażuje się jakiś celebryta, a pokażcie mi celebrytę, który zechce strzelać sobie imydżowego samobója zdradzając, że własne dzieci mają go za sknerę i piernika. Celebryci o swoje wizerunkowe sprawy dbają bardziej niż o kalorie, dlatego w rodzicielstwie też preferują zwycięstwa. A że o te najłatwiej na początku (tryumfem jest przecież przesypiający noc trzymiesięczny niemowlak i roczniak korzystający z nocnika) na tym poprzestają.
Zastępczo zamiast celebryty poradniki piszą ludzie z wielką ilością tytułów przed nazwiskiem. Wtedy do ręki dostajemy cegiełkę, której zawartość ma nas uspokoić, że nie każda gorączka to malaria i nie każda wysypka ospa wietrzna. W rozdziałach o dzieciach starszych fachowcy podają nam listę symptomów, na podstawie której możemy oszacować czy nasze dziecko ma depresję, Aspergera lub płeć psychologiczną inną od tej, którą otrzymało z ciałem. Rodzicom z rozwiniętą wyobraźnią osobiście bym tych książek nie polecała.
A to nie koniec ruchu poślizgowego. Dotarcie do pozycji o wychowywaniu dwujęzycznym dziecka starszego graniczy z cudem. Fachowcami od dwujęzyczności najczęściej są lingwiści, którzy wychowywaniem w kilku językach zajmują się na co dzień w pracy, ale nie zawsze we własnym domu. Po drugiej stronie autorskiego spektrum mamy ludzi, którzy sami dwujęzycznie wychowują, ale za swój znak rozpoznawczy przyjmują hasło: „Stosuj moje tricki od urodzenia do pełnoletności twego dziecka, a gwarantowane, że wyrośnie na geniusza władającego siedmioma językami. Bene!”.
Warto po te rady sięgać, ale ostrzegam – przerabiałam to na własnej skórze – efekty nie są gwarantowane, nawet jeśli tak kurczowo trzymamy się proponowanych przez ekspertów porad, że ręce nam drętwieją od zacisku.
Dlaczego dziecko starsze jest dla fachowców takim wyzwaniem? Dlaczego rodzic dziecka starszego tak jest przez nich traktowany…per noga?
Obawiam się, że jednak chodzi, na nasze rodzicielskie nieszczęście, o tę nieprzewidywalność sprzedaży i pieniążków krążącą widmem nad wydawcami i samymi autorami poradników. Biorąc na tapetę wczesne lata życia dziecka sukces sam wciska się w ręce, nieprawdaż? Dziecko w tym czasie rozwija się w sposób mniej więcej przewidywalny – mając pół roku siada, rok – idzie, a dwa latka – zaczyna mówić i siusiać nie tylko do pieluszki. Od strony językowej statystyczny żłobkowicz otoczony wieloma językami będzie reagował na wszystkie z nich i będzie też miał naturalne skłonności, by porozumiewać się z opiekunami w tym języku, w jakim do niego przemawiają. Rozwój mowy u nowego Homo Sapiensa to bardzo wdzięczny temat i wydawcy (oraz autorzy) wiedzą, że znajdą w początkujących dwujęzycznie rodzicach wielkich fanów. Jeszcze nie „przetarł” ani nie „przedarł” im się entuzjazm odnośnie celu, jaki przed sobą postawili. Do tego to przecież sama przyjemność czytać z maluchem króciutkie książeczki z postaciami o klarownej konstrukcji psychologicznej i przygodach, które zawsze dobrze się kończą.
Co więc mamy robić, my, rodzice dzieci starszych prócz tego, że czuć, iż jesteśmy na placu boju pozostawieni sami sobie? Rok po roku, gdy już odzyskam równowagę po poślizgu dochodzę do jednego wniosku: może to jednak nie koniec świata, że eksperci nas ignorują. Najbardziej w tym okresie życia z dzieckiem i tak pomaga nam wiedza, której w poradnikach byśmy nie znaleźli. Zalicza się do niej:
a) to, co czyni nas samych i co czyni nasze dziecko człowiekiem wyjątkowym i niepowtarzalnym w masie siedmiu miliardów otaczających nas innych ludzi,
b) to, co czyni wyjątkowymi i niepowtarzalnymi nasze wzajemne relacje, sprawy i sytuacje, które nas inspirują lub doprowadzają na kraj psychicznej krawędzi.
Który przewodnik opowie nam o naszych własnych, najbardziej prywatnych doświadczeniach? Pewnie zaczęłabym panikować, gdybym taki znalazła, bo to znaczyło, że jestem obiektem śledztwa.
Dostałam niedawno list od znajomej, z którą od lat nie utrzymywałam regularnego kontaktu, bo gdy nasze starsze córki były jeszcze w wieku przedszkolnym, znajoma wyprowadziła się na drugi koniec kraju. Znajoma jest poliglotką, urodziła się poza granicami USA. Do dwujęzyczności córki podchodziła, użyjmy modnego określenia – lajtowo, hołdując m.in. ludowej mądrości, że skorupka za młodu sama nasiąknie, niech tylko będzie wystawiona na działanie odpowiednich czynników. Cóż, skorupka jest dzisiaj w wieku Starszej i jest raczej słabo nasiąknięta, lecz, że jest przy tym ambitna to wraz z rodzicielką poczyniły postanowienie, że szybciutko wszystkie straty odrobią. To było na początku ubiegłego roku szkolnego. Na drodze do finiszu ich językowego projektu szybko jednak pojawiły się przeszkody w postaci braku czasu (współcześni licealiści to jeden z najbardziej zaganianych i zajętych segmentów społeczeństwa!), erozji dobrych chęci i zwykłych „wyładowań emocji” na linii, która w czasie domowych lekcji osiągała bardzo wysokie napięcie. Wiedząc, że piszę o dwujęzyczności (Znajoma nie mówi po polsku) dostałam prośbę o jakąś „listę” skutecznych metod nauczania w tym wieku i nawet o podpowiedź jakiegoś tytułu podręcznika, gdybym akurat coś znała, tak, by „na pewno zadziałały”.
Mogą się Państwo domyślić co jej odpowiedziałam. Dwujęzyczne wychowanie dziecka starszego, tak jak i „regularne” wychowywanie w tym okresie to przede wszystkim psychologia. Równie ważne co przygotowywanie sobie skryptów i scenariuszy (potrzebnych i bardzo pomocnych!) jest mierzenie barometrem stanu atmosfery przed każdą lekcją. Jeżeli akurat zanosi się na deszcz wtedy, wiedząc jakiego rodzaju burza może się z tego wywiązać, czasem lepiej zrezygnować z nauki. Przesunąć ją na kiedy indziej, a w tym czasie porozmawiać z dzieckiem o tym, co w danym momencie jest ważniejsze. Szczerze polecam przytulanie, „pomilczenie”, a zwłaszcza humor, by rozładować linię wysokiego napięcia zanim ona rozładuje się na naszych głowach? Jestem zwolenniczką podręczników i realizowania konkretnych planów edukacyjnych, ale w przypadku dziecka starszego jestem też wielką fanką improwizacji i przekazywania głosu samemu dziecku. W zależności od sytuacji, od stanu ducha, od … stanu pogody za oknem! Jestem orędowniczką budowania w tym czasie przede wszystkim więzi z dzieckiem. Jedyna „ramowa” prawda o dziecku starszym jest bowiem taka, że im stabilniejszy fundament naszych relacji życiowych – tym da nam to w sprzyjającym momencie większe pole manewru, jeżeli chodzi o język. Na naszym własnym rodzinnym polu zdarza dzisiejszymi czasy wcale nierzadko, że wspólne czytanie po polsku czy moje rozmyślnie aranżowane „opowieściodebaty” historyczne (zaczynam temat, opowiadam, a dzieci wciągam w dyskusję) mają miejsce późnym wieczorem, podczas odpoczynku w trakcie przejażdżki rowerowej albo w sobotę rano przy śniadaniu. Wyczuwając „dobry moment” wciskam też czasami Starszej do ręki jakiś ciekawy polski artykuł czy wiersz, gdy słyszę, że szykuje sobie dłuższą kąpiel. Czytanie w kąpieli oraz dłuższe wycieczki samochodowe są naszym wielkim edukacyjnym sprzymierzeńcem.
To zła wiadomość dla tych, którzy nad tymi relacjami do tej pory nie pracowali, lub traktowali je po macoszemu. Jedną z naszych większych narodowych wad jako ludzi genetycznie znad Wisły jest, niestety, tendencja, by traktować dzieci jak maszynki do robienia tego, co im każemy, a poza tym mają nie zawracać nam za bardzo głowy.
To bardzo dobra wiadomość dla tych, którzy o te relacje dbają. Istnieje szansa, że z racji dwujęzycznego wychowania, dodatkowych obowiązków (jakkolwiek nieobowiązkowych!), jakie ono na nas nakłada, my, rodzice dwujęzyczni spędzamy z naszymi pociechami statystycznie więcej czasu i poświęcamy im więcej naszej uwagi.
Sami państwo przyznają – trudny to jest orzech do zgryzienia ten etap życia z dzieckiem starszym. Niekomercyjny wielce – nie da się zrobić żadnej objętości książkowej z dwóch prostych i banalnie brzmiących porad: nie spuszczajcie oka z emocjonalnego barometru i budujcie bliskość. Na szczęście większość spraw, które dają nam w życiu najwięcej spełnienia i satysfakcji nie jest komercją. Sukces nie zależy od szablonów, a można wręcz rzec – od wszystkiego innego.
Eliza Sarnacka-Mahoney