grandma_1578384cCzy znają Państwo Abby, amerykańską specjalistkę od odpowiedzi na każde pytanie, eksperta w każdej dziedzinie i wyrocznię w każdej sprawie? Abby udziela Amerykanom porad w specjalnych „kącikach” w amerykańskich gazetach od wielu dziesiątek lat, to instytucja, która, podobnie jak historyjki obrazkowe pokroju „Garfield i s-ka” definiuje amerykańską prasę.

Jakiś czas temu Abby opublikowała list teściowej, która skarżyła się, że jej dwujęzyczna synowa rozmawia w jej obecności z wnukami w swoim języku. Teściowa zaznaczyła, że synowa często stara się jej tłumaczyć, o co chodzi, oraz, że jej „rozmowy” z dziećmi to zwykle krótka wymiana zdań, żadne rozbudowane dyskursy, ale… mimo wszystko. Oczekiwała od Abby odpowiedzi, czy synowa zachowuje się nieuprzejmie i kto ma rację: ona czy synowa?

Amerykańska rezydentka Delf podjęła próbę dyplomatycznego rozwiązania tego problemu, tak, by zjeść to twarde ciasteczko, ale nie do końca. „Ma pani prawo czuć się wykluczona z komunikacji między synową, a wnukami. Powinna pani szczerze powiedzieć synowej o swoich uczuciach i poprosić, by w pani towarzystwie wszyscy rozmawiali ze sobą po angielsku. Czy myślała jednak pani również o tym, by nauczyć się kilku najprostszych wyrażeń i słówek z codziennego słowniczka synowej i wnuków, by pokazać im, że pani ze swojej strony też czyni wysiłek, chce być zaangażowana w tę sferę ich życia?”

Czytelnicy, którzy są ze mną od dłuższego czasu wiedzą, że jestem z tych lingwistycznych okopów, gdzie dwujęzyczny rodzic mówi do dziecka wyłącznie w drugim języku bez względu na okoliczności. Macham z tych okopów flagą, na której jest wypisane, że zwłaszcza w rodzinie OPOL-owej (jeden rodzic, jeden język) żelazna konsekwencja w używaniu drugiego języka z dzieckiem i szukaniu, a nawet stwarzaniu okazji, by dziecko miało z nim jak najszerszy kontakt jest podstawą dwujęzycznego sukcesu.

W pierwszej instynktownej reakcji bez zastanowienia nawymyślałam w głowie Abby aż się zakurzyło. Typowa monolingwialna amerykańska istota! – jechałam po całej linii – może i wie co nieco o zdradzających małżonkach oraz rodzinach patchworkowych, ale o dwujęzycznym wychowaniu nie wie nic! I oczywiście – wznosiłam oczy do samego nieba – nawet do głowy jej nie przyszło doedukować się w temacie, jeżeli ten właśnie list wybrała do odpowiedzi na oczach kilkudziesięciu milionów czytelników.

W drugim odruchu miałam wielką chęć sama napisać do „Dear Abby” i poprosić, by nie siała w narodzie konfundacji, w trzecim i czwartym – na wzór przedsiębiorczego Lutra już brałam się za spisywanie w punktach własnych tez na temat poliglotyzmu i publikowanie ich czerwoną czcionką na fejsbuku, współczesnym odpowiedniku kościelnych drzwi.

A potem wróciłam do listu i mój zapał do czynu nieco ostygł. Na tyle, że przez kilka tygodni nic nie pisałam, tylko rozmyślałam i rozmawiałam z innymi, w tym z moimi własnymi teściami, ludźmi w identycznej sytuacji co dziadkowie z listu do Abby. A jeszcze potem wydarzyło się coś, co … kazało mi spojrzeć na moją własną postawę z nieco innej perspektywy i zaowocowało małą rewolucją w naszym domu.

Ale po kolei.

Czy moi teściom, ludziom monolingwialnym, przeszkadzają moje konwersacje z córkami po polsku?

Odpowiedź poprawna politycznie: absolutnie nie, my rozumiemy, popieramy, jesteśmy z was dumni.

Odpowiedź bardziej szczera (nie wiem czy do końca, ale innej już nie otrzymałam): Na początku trochę tak, ale ponieważ wytłumaczyłaś nam, dlaczego to dla ciebie takie ważne, by rozmawiać z nimi po polsku w każdych okolicznościach, postanowiliśmy uszanować wasz wybór i się nie wtrącać.

Mniej więcej takie same odpowiedzi otrzymałam od wszystkich anglojęzycznych znajomych, z którymi utrzymujemy regularne kontakty i którzy regularnie są świadkami używania polskiego w naszym domu.

Dwa tygodnie temu byłam ze Starszą na spotkaniu informacyjnym w sprawie zagranicznej szkolnej wycieczki. Starsza uważała, że to strata czasu, bo na podobnym spotkaniu w sprawie tej samej wycieczki raz już byłyśmy, ale ja, dla pewności, że niczego nie przeoczymy, wolałam w spotkaniu uczestniczyć.
Na miejscu okazało się, że Starsza miała rację. Prelekcja skierowana była do nowych uczestników, którzy dopiero co na wycieczkę się zapisali. Nudząc się jak mops, Starsza nie omieszkała dać mi do zrozumienia jak bardzo jest całą tą wyprawą poirytowana. Po spotkaniu wpadło mi jednak do głowy pewne pytanie
i stanęłam w kolejce, by porozmawiać z nauczycielem na osobności. Z pytania, jak to czasem bywa, wywiązała się cała rozmowa i widziałam kątem oka, jak uśmiech zaczął się na twarzy Starszej zmieniać
w coraz grubszy grymas zniecierpliwienia.

– Mamo, nudzę się. Możesz już kończyć? – powiedziała do mnie w pewnym momencie, nie bacząc, że wciąż konwersuję z nauczycielem.

Posłałam jej wymowne spojrzenie i konwersowałam dalej.

– Mamo, naprawdę. Chodźmy już! Poza tym mam jeszcze tyle lekcji do odrobienia – ponowiła apel, tym razem głośniej i tonem, który nie potrzebował żadnych słów, by uczynić komunikat jasnym dla wszystkich obecnych.

– Przepraszam – uśmiechnęłam się do nauczyciela i dość ostro upomniałam Starszą, by zmieniła zachowanie. Upomniałam ją po polsku. Już miałam wracać do nauczyciela, by jemu z kolei wyjaśnić o co chodzi, gdy coś mnie powstrzymało. Starsza zachowała się źle i celowo postawiła mnie w niezręcznej sytuacji. Nauczyciel doskonale zdał sobie sprawę, że zaiskrzyła między nami jakaś scysja. Ja zdałam sobie sprawę, że być tego świadkiem nie rozumiejąc jednak o co chodzi, to dopiero musiało być niezręczne! Sprokurowanie tej sytuacji było z naszej strony szczytem nieuprzejmości i braku taktu.

– I need five more minutes. We will talk when we get home. We will not argue here – powiedziałam do Starszej przywołując na jej twarz wyraz absolutnej paniki.

Znokautowana, cierpliwie doczekała, aż skończę rozmowę i wyszłyśmy ze szkoły.

– Dlaczego mówisz do mnie po angielsku? – wybuchła, zanim nawet doszłyśmy do auta.

– Z trzech powodów. Bo jesteś wystarczająco duża i dojrzała językowo, że wiem, iż nasze relacje nie ucierpią od okazjonalnej wymiany informacji po angielsku, zwłaszcza, jeżeli wymaga tego sytuacja. Po drugie, bo starałaś się brzydko wykorzystać polski aranżując sytuację, która w oczach innych wyglądała na konflikt
lub kłótnię. Po trzecie, bo nie miałam zamiaru tłumaczyć cię przed nauczycielem z twoich humorów, jesteś za nie odpowiedzialna sama. Czyż nie mówiłaś mi przypadkiem przed wyjściem, że prace domowe już masz odrobione?

Po kolacji posadziłam obie córki na kanapie i przeprowadziłyśmy krótką, ale rzeczową rozmowę na temat posługiwania się polskim. Wszystko pozostaje bez zmian, prócz jednego: nigdy i nigdzie nie kłócimy się ze sobą po polsku w towarzystwie nie rozumiejących nas ludzi, bo stawiamy ich wtedy w wyjątkowo trudnej sytuacji, takiej, do której nie mogą się odnieść. Mogą się wobec niej czuć jedynie bezradni, a to bardzo destrukcyjne uczucie. I w ogóle się ze sobą nie kłócimy poza domem. Nasze spory, w jakimkolwiek prowadzone są języku, choćby i na migi, są naszą prywatną sprawą, nie potrzebujemy włączać w nie innych.

Moje córki są wystarczająco duże, by podchodzić do swojej dwujęzyczności w sposób świadomy.
Do komunikacji po polsku są przyzwyczajone, odbywa się ona mechanicznie, z fazy „czuwania” nad rozwojem języka per se przeszłam więc dziś do fazy nauki po polsku i stwarzania im możliwości, by rozwijały swoje językowe kompetencje ponad te podstawowe i codzienne, z którym radzą sobie bardzo dobrze. Jeżeli w obecności anglojęzycznego towarzystwa, w tym dziadków, wymieniają między sobą jakieś uwagi po polsku, często same, czując instynktownie, że jest to wskazane, tłumaczą je na angielski.

Wiem, że doszłyśmy do tego momentu, bo gdy były młodsze i o język polski w naszych OPOL-owych realiach po prostu trzeba było nieustannie walczyć, postawiłam wyłącznie na polski. Na ile potrafiłam, przygotowałam jednak na to otoczenie i zawsze grałam fair. Z niczego nie czyniłam tajemnicy – nasza rodzina i znajomi wiedzą, że polski jest dla mnie i córek narzędziem komunikacji oraz nośnikiem polskiej kultury, nigdy nie służył i nie służy do żadnych tajemnic, plotek ani potajemnej krytyki.

Wiem, że istnieją wybory i istnieją lingwiści, którzy dopuszczają mieszanie języków przez OPOL-owych rodziców. Osobiście nie znam jednak rodziny, w której dziecko po takiej „praktyce” wyrosło na funkcjonalnie dwujęzycznego człowieka, znam za to sporo przypadków, gdzie małe dziecko zinterpretowało taką sytuację jako przyzwolenie na własne mieszanie języków, a stąd prowadziła już dość krótka droga do celowego unikania polskiego w rozmowach i odpowiedziach, wszystkiego tego, co nazywamy „buntem dziecka dwujęzycznego”.

Dear Abby, nie znam sytuacji dwujęzycznej synowej, której przykleiłaś etykietę nieuprzejmej i poradziłaś przestawić się w towarzystwie teściowej na angielski. Nie wiem, w jakim wieku są jej dzieci. Podtrzymuję postulat, że w tym konkretnym przypadku zareagowałaś na „problem” w sposób, który reszta świata nazywa „amerykańską ignorancją” – szafując osądami bez dostatecznej wiedzy w temacie.

Dziękuję ci jednak ogromnie za zwrócenie uwagi na jedną niebywale ważną rzecz. Ileż radości wnukom, synowej, a zapewne i ojcu dzieci, własnemu synowi, sprawiłaby Babcia, gdyby podjęła trud nauczenia się podstaw ich drugiego języka? Relacje z najbliższymi tylko wtedy są zdrowe, gdy obok brania obecne jest w równej mierze dawanie. Obok konstruktywnej krytyki – także szczery doping i nagroda.

Drugi (trzeci i czwarty…!) język jest atrybutem, zwłaszcza w dzisiejszych globalnych czasach. Może pora, by tradycyjną, monolingwialną Abby zastąpił w kąciku porad ktoś … dwujęzyczny?


Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułNowojorska jesień w obiektywie Weroniki Kwiatkowskiej
Następny artykułBabcia Bożenka: Czy różaniec jest tylko dla staruszków?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj