Fot. Miron Przybysz

Pociąg z Dar do Capiri Mposhi w Zambii przecina mapę po przekątnej prawie prostą linią o długości ponad 1800 km. Płynę prawie trzy dni po morzu złota i ochry, w jaką słońce przemieniło o tej porze roku zielone przestrzenie. Stalowy mamut faluje leniwie po szynach wydając z siebie od czasu do czasu mechaniczne pomrukiwania. Siedzimy z Emanuelem, z którym połączył nas kilka godzin temu wspólny stolik w wagonie tzw „restauracyjnym”.

W mnogości opowieści jakimi się raczymy pojawia się historia z dzieciństwa Emanuela o tym, jak wystraszył się hipopotama. Rewanżuję się historią o kogucie, który terroryzował mnie na wiejskim podwórku gdzie dorastałem… co puentujemy obaj siarczystym śmiechem. No cóż, kogut hipopotamowi nierówny.

I tak siedzimy w oknie niczym w ramie jakiegoś ruchomego pejzażu. Kardiogram serca tej ziemi rysuje na pomarańczowym od zachodzącego słońca niebie nieskonczonść kształtów. Parasolowe drzewa, sterczące na kilka metrów królestwa termitów, zbłąkaną żyrafę, bądź smukłych Masajów przy stadzie bydła, okrytym welonem z piasku.
Nocą przy stacjach z półmroku wyskakują ogniki wiosek i przytorowe restauracje w postaci biegających wzdłuż wagonów dzieci i dostojnie kroczących kobiet z pełnymi owoców koszami na głowach. I tylko dach rozgwieżdżonego niewyobrażalnie nieba oświetla im szeroką na kilkadziesiąt centymetrów ścieżkę wzdłuż pociągu. Wszystko to niezmiernie zachwyca mnie, chociaż dla niego jest codziennością. Ale każda codzienność może być dla kogoś przecież czymś niezwykłym.

—-

Przedział dzielę z Chembe, którego syn okazał się być architektem po studiach w St Petersurgu, obecnie mieszkający w Lusace. I to wystarczyło, by zostać otoczonym opiewaną Zambijską gościnnością. Zostałem zaproszony na kolację i nocleg w rodzinnym domu w Kabwe, małym miasteczku po drodze do Lusaki, do której zmierzam, a jako, że nigdzie mi się nie spieszy, zaproszenie – calując dłoń szanownej Pani Małżonki – z honorem i poczuciem wyróżnienia przyjąłem. W Lusace rodzinną gościnność kontynuuje Kanzani, wspomniany juz architekt – syn Chembe.

Góra z góra się nie zejdzie, a architekt z architektem…

Fot. Miron Przybysz

Wspomniany wcześniej wagon restauracyjny był zapewne świadkiem niejednego wydarzenia. Mnie przyszło uczestniczyć w jednym z nich. Otóż siedzimy sącząc piwo z X, z którym rozmawiałem rano, ale nie zdążyłem zapytać go o jego imię, oraz Y – jego kolegą o posturze wysuszonego, ale rosłego pasterza w wieku ok. 55 lat. Stoliki opustoszały po kolacji i około północy zostało nas trzech, plus dwie śpiące na stolikach obok, „mamas” z obsługi. Jako, że współtowarzysze zaczęli popijanie dużo wcześniej, imienia drugiego z nich nie potrafię również przytoczyć. Mowę miał już mocno sparaliżowaną „decybelami” jakie wtoczył w siebie w ciągu ostatnich godzin z butelek Safari i Kilimanjaro.

W pewnej chwili wstał z krzesła, ale zaraz na nie wrócił, bądź to z powodu upicia, bądź amplitudy podskoków, w jakiej znajdował się nasz pociąg. A może z obu tych powodów jednocześnie. Spojrzał na mnie mętnym wzrokiem i wybełkotał: A po co ty jedziesz do Zambii!? I nie czekając na odpowiedź, sam zakończył ostentacyjnie rozpinając kurtkę: Jedziesz wysadzać ludzi w zamachach bombowych!

Lekka konsternacja powlekła moją twarz i twarz X. Opój jednak nie ustępował i coraz głośniej bełkotał:
Bombing my country! Killing Zambians! – co obudziło drzemiące obok zdziwione „mamas”.
Bracie – mówię – chyba pomyliłeś Polskę z Pakistanem… – ten jednak nadal kontynuował.
A wiesz, kto to Kaunda? I tu z pewnością nie moja marna wiedza o Zambii, ale przypadek – bo akurat przed kolacja wertowałem przewodnik – sprawiły, że od razu odpowiedziałem.
Pewnie, to wasz pierwszy prezydent po uzyskaniu niepodległości. I jeszcze zaskoczyłem go dokładną datą. Po czym, nie dając mu czasu na reakcję, zripostowałem pytaniem:
A wiesz, kto to Wałęsa? I tu się ugryzłem w język, ale za późno, bo stawianie pijanemu Zambijskiemu patriocie pytania, na które nie będzie znał odpowiedzi, chyba przelało czarę goryczy.

„Pasterz” dokonał pospolitego ruszenia ostatnich zbłąkanych kilodżuli, jakie pozostały gdzieś drzemiące w jego wnętrzu. Poderwał się z krzesła (chociaż to zbyt dynamiczne słowo w tym przypadku) i… nim zdążyłem się zorientować w sytuacji, pociąg podskoczył. Zafalowało wagonem z prawej na lewo, i tego już dla błędnika pasterza było za wiele. Zawinęło chłopem w jakiejś dziwnej akrobacji, ciało się zachybotało, a że wysięg rąk był niewystarczający by znaleźć podparcie po jednej lub drugiej stronie, finał był oczywisty – runął na ziemię kosząc po drodze dwa krzesła. Przytomność uleciała z nieszczęśnika gdzieś w busz, który rozpościerał się za oknami.

Czy to pech, czy jakaś kara za niewiedzę, ale w tym momencie otworzyły się drzwi przedziału i weszło trzech celników, ponieważ mieliśmy już opuszczać Tanzanię. Tylko jak tu teraz podnieść nieszczęśnika z desek, nie wspominając o doprowadzeniu go do stanu „komunikatywnego”? Posadziliśmy go jakoś na krześle, ale niestety, próby wskrzeszenia jakiejkolwiek świadomości spełzły na niczym. Jakimś ostatnim zrywem przytomności „pasterz” dobył z kieszeni paszport, po czym przybił przysłowiowego gwoździa. Było już późno i zimno, i celnicy pewnie chcieli pozbyć się problemu. Po kilkunastu minutach nieudanych prób wyrwania człeka z mrocznego Hadesu, pieczętkę wbili mu na „nieprzytomnego” i poszli dalej.

Linijkowe granice afrykańskich krajów wytyczone przez kolonizatorów, wydają się być czasami jedynie martwą kreską na mapie. Sztucznie podzieliły ten jeden wielki afrykański naród na kolorowe paszporty i różnokształtne pieczątki.

Miron Przybysz
Fot. Miron Przybysz



Poprzedni artykułKosciuszko Foundation Chopin Piano Competition
Następny artykuł„Możesz być olimpijczykiem”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj