Wydawać by się mogło, że temat lokalnej komunikacji i związanej z nią różnorodności doznań, mam w pewnym stopniu zaspokojony i kolejne obserwacje mogą być mniej zaskakujące. Jednak znowu okazało się, że gdyby chcieć skupić się na pisaniu tylko o tym, co dzieje się w środkach lokomocji, wszystkie tomy Lenina okazałyby się przy tym krótką wiadomością tekstową. To źródło tematów i ciekawostek bić będzie dopóty, dopóki Afryka istnieć będzie. Dzisiaj nasunęła mi się refleksja, że podczas gdy światem targały pełne blichtru sportowe, londyńskie emocje, tutaj odbywała się dnia każdego olimpiada u podwalin której leżą nie medale i sława, a najzwyklejsze codzienne życie. Tu rekordy bite są dnia każdego, a o kolejnych przekraczanych barierach nikt nie wspomina nawet w lokalnej prasie czy kronikach policyjnych.

Pomimo całego mistycyzmu i piękna miejsca w którym byłem, niekończących się plaż, na których godzinami można siedzieć samemu i czuć, jakby Ocean szumiał tylko dla ciebie, zarzuciłem ponownie plecak i ruszyłem dalej. Dzisiaj, na trasie między Tofo a Inhambane, w dyscyplinie zwanej „upychanie pasażerów”, oczy me zarejestrowały kolejny rekord: w busie z miejscem dla osób 15 (wliczając kierowcę) zmieściło się młodzieży sztuk 25 plus 3 osoby z przodu. Celowo napisałem „oczy me” bo zakładam, że inne widziały wiele innych osobliwości, które są tutaj na porządku dziennym, a które nie śniły się nawet filozofom.

Po kilku przesiadkach znalazłem się na poboczu jakiegoś piaszczystego traktu przy wylocie z Maxixe, gdzie miał w nieokreślonym czasie pojawić się przelotowy autobus do Vilankulo. Rozłożyłem plecak wśród grupy przydrożnych przekupek i kupiłem kawał kurczaka serwowanego w drewnianej, przydrożnej budce. Pogrążyłem się w oglądaniu kolejnego odcinka serialu „Codzienne życie Afryki”. Tym razem zacząłem oglądać handel przyautobusowy z innej perspektywy – z perspektywy handlarza. Ale obserwacja handlu została po kilkunastu minutach przyćmiona widokiem jaki potwierdził tylko moje przeświadczenie, że tu pomysłowość ludzka nie zna żadnych granic. Na dachu autobusu, który wpadł z wielkim pędem tworząc atomowego grzyba kurzu stała pobekując żywa koza… Widziałem już wcześniej kozę przewożoną na rowerze, ale pierwszy raz zobaczyłem ją na dachu autobusu.

Nagle ktoś podszedł do mnie wpatrującego się w to zjawisko na środku drogi i zapytał, gdzie chce jechać.
– Vilankulo – odpowiedziałem, po czym usłyszałem, że możemy jechać razem za tą samą cenę. Tak więc porzuciłem obserwacje kozy, wsiadłem w jeepa i niecałe trzy godziny później byłem na miejscu. Uprzejmy człowiek podrzucił mnie pod samą bramę Vilankulo Backpackers, gdzie po kilku minutach w dormie poznałem dwóch Włochów. Okazało się, że płyną następnego dnia na jedną z wysp okolicznego Archipelagu, ale potrzeba im jeszcze jednej osoby.

– Płynę z Wami! – I tak oto spontanicznie wybrałem się na całodniową żeglarsko-bosą eksplorację rajskiej Magaruque (Santa Isabel) – jednej z pięciu wysp Archipelagu Bazaruto.

Tekst i zdjęcia: Miron Przybysz





Poprzedni artykuł„Największy kwiat świata w szwajcarskim ogrodzie botanicznym”
Następny artykuł„Le Gateau de Flo”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj