Autobus do Masvingo sam w sobie jest jak wesołe miasteczko. Wewnątrz trudno rozróżnić, kto jedzie, a kto handluje. Banany, zegarki, noże, latarki. Wrzaski, przepychania, jeden na drugim. Bagaże przeplatane ludźmi
i na odwrót. Przede mną na kolanach pasażera sterczy wieża plastikowych wiader, obok ktoś z metalową ramą okienną.
Nagle zasieki z tej masy forsuje mężczyzna w średnim wieku ciągnąc za sobą kobietę z zawiniątkiem w postaci dziecka na plecach. Sadza je nieopodal. Patrzy na mnie i szczerząc zęby pokazuje na gościa z oknem mówiąc: „dobrze, że masz przyjaciela, czasami trzeba mieć do kogo gębę otworzyć!”. Rechocze na cały autobus, po czym zostawiając niewiastę, wysiada.
Tłem dla tego krajorazu jest oczywiście autobusowa symfonia, której nie da się rozpisać w partyturach. Płacz dziecka przemieszany z gdakaniem przewożonych kurcząt, dźwięki komórkowej gry, którą ktoś zabija czas.
Do tego zgrzyt umęczonej karoserii, każdej blaszki i śrubki tego pojazdu, którego kawalerie mechanicznych koni pędzi nasz woźnica, jakby każdy z nich był koniem apokalipsy. Tylko zasłony, niczym chorągwie trzepocą za oknami, a wszystko to jakby na granicy przeciążenia, które wkrótce rozerwie swą mocą ten pojazd na atomy.
W drzwiach nie ma uszczelek, to kawał blachy przykryty prętem przeciąganym przez dwie przyspawane śrubki. „Bileter” tej gwiazdy śmierci jest pijany jak bela i na moich oczach w ciągu 15 minut opróżnia dwa kolejne piwa, po czym w przerwie na tankowanie wyciąga mnie na kolejne piwo.
Krajobraz za oknem zaczyna się delikatnie zmieniać. Z niskigo buszu strzelają gdzieniegdzie w górę rosochate, wysuszone drzewa, które wydawać by się mogło, rosną sobie gdzieś w głąb ziemi, wystawiając tylko nieśmiało ponad nią jedynie swoje korzenie. Teren lekko faluje wraz z dywanem porastającej ją długiej, wysuszonej słońcem trawy, która muska i oplata wysokie kaktusy.
Przy drodze gdzieniegdzie stoją garbate bawoły, kozy badź małpy, które hipnotycznie i nieruchomo gapią się
w przejeżdżające samochody. Czasami mijam zaprzężone w osły pełne ludzi i bagażu wszelakiego rodzaju dwukołowe wózki. Z rzadka wyłania się z tego spalonego słońcem suchego krajobrazu jakaś zieleniejąca płaszczyzna nawodnionego kukurydzianego pola, bądź zupełnie jakby przeniesione z Księżyca bliźniacze góry – skały. Ale góry niezwykłe, bo każdy z bliźniaków to monolit. Gigantyczny, czarny otoczak, jak gdyby wetknięty przez jakiegoś olbrzyma z innej planety w naszą planetę.
Wreszcie zostaję wyrzucony gdzieś po drodze… przy drodze. Mój oczywiście „friend” od piwa wskazuje mi palcem jakąś drogę wgłąb krzaków i mówi: skrót do Great Zimbabwe. Drzwi tej pędzącej rudery się zatrzaskują
z hukiem, a ja ruszam w górę wskazaną ścieżką, ścieżką, którą być może spacerowały setki lat temu juczne karawany…
Miron Przybysz
Fot. Miron Przybysz