kolejkaJesteśmy rodzicami, jesteśmy “niecool” i biegniemy
z zadyszką za wszystkim, co nasze dzieci uważają za „atrakcyjne”. Takie prawa natury, taki porządek rzeczy – już fakt posiadania dzieci przesunął nas do drugiego szeregu, to jedno z tych instynktownych zachowań w życiu: zrobić miejsce młodym, oddać im przestrzeń, by mieli miejsce rozpościerać swoje skrzydła.

Jak daleko poza pierwszym szeregiem stoimy, przypominają nam zwłaszcza dzieci starsze. Można się, jako rodzic, starać coś z swoim „niecoolerstwem” zrobić, tylko, że to się nie zawsze dobrze kończy.

Urządziłam niedawno pewien zryw pospołu z zaprzyjaźnioną mamą innej nastolatki, by podnieść z ziemi rękawicę, wejść razem z córkami do działu młodzieżowego i wyjść stamtąd nie tylko z ubraniami dla nich, ale i czymś dla nas. Zadanie nas przerosło. Nie wiem nawet, jak to się stało, że w pewnym momencie po prostu obie stuknęłyśmy się torebkami po drugiej stronie sklepu, przy apaszkach i galanterii, zdumione
i nawet odrobinę zażenowane, bo wcale się tam nie umawiałyśmy. Byłyśmy przekonane, że ta druga wciąż dzielnie nawiguje przez wieszaki z seledynowymi tanktopami i pomarańczowymi spódniczkami mini do kompletu. Drugi szereg zasysał nas z powrotem jak trąba powietrzna.

Ile razy zastanawiałam się, dlaczego z nauką nie może być jak z modą. Żeby przynajmniej niektóre jej aspekty były dla naszych dzieci „cool” „top” i „trendy”. Szczerze i autentycznie, jak wieszaki ze swetrami
z koronki i obsiejpane nogawki u dżinsów. Żeby imperatyw wiedzy rozpychał się, jak ich młodość, w pierwszym rzędzie, a nie stał z opuszczonymi ramionami w tym drugim, zaetykietowany tak samo my, rodzice, metką: „niecool”, w najlepszym wypadku „wyższa konieczność” (dzieci uważają, że to „wyższa konieczność”, by nas słuchać i wypełniać obowiązki, jakie na nie nakładamy, świadomości, że to dla nich samych długo nie ma). Niestety. Zaś segment nauki o nazwie „historia” góruje w tym „niecoolerstwie” niczym dojrzały słonecznik nad resztą kwiatowej rabaty w pełni lata.

Z tych wszystkich przyczyn mam ograniczone zaufanie do tak zwanych „dobrych okoliczności losu”, które od czasu do czasu mogłyby mnie wyręczyć w jakimś obowiązku. Sprawić na przykład, by dzieci z własnej, nieprzymuszonej, a może nawet patriotycznej woli sięgnęły po wolumin pt. „Historia Polski” lub choćby „Historia Europy”. Chyba raczej zaakceptowałam scenariusz, że przez najbliższe lata, dopóki mieszkają pod moim dachem i są najnormalniejszymi dziećmi na świecie, żaden taki cud się nie wydarzy. Pytanie jak uczynić historię „cool”, „top” i „trendy” towarzyszy mi więc bez ustanku.

Jak „uatrakcyjnić” domowe lekcje z dziejów Polski Piastów i Jagiellonów?

Czy historię odległego kraju, z której dwujęzyczne dziecko nie będzie odpytywane w szkole i od której, przynajmniej z jego punktu widzenia, nic w jego najbliższym życiu nie zależy, w ogóle da się mu efektywnie przekazać?

Czy da się dziecko nią … zainteresować?

Przypomina się tutaj pewien dowcip, który sarkastycznie, acz nie bez dużej dozy poczucia rzeczywistości, syntetyzuje polskie dzieje, a jednocześnie, o przewrotny losie! – klimat lekcji polskiego w polonijnej rodzinie/klasie.

– I gdy to wszystko się wydarzyło, to znów zrobiło się gorzej.
– A tutaj kiedykolwiek było lepiej?

Jestem człowiekiem-marzycielem i podjęłam historyczne wyzwanie historii dla moich dzieci powtarzając sobie jak mantrę, że kto nie próbuje ten nie ma. I drugie – że kto powiedział, iż akurat moje dzieci nie połkną bakcyla i nie będą uczyć się historii z wypiekami na twarzy, błagając mnie, by kolejne lekcje odbyły się jak najszybciej.

Jaka to była cudna wizja.

Oczywiście, że się nie spełniła, choć nie wszystkie momenty były takie złe.

Przede wszystkim – nie od razu było pod górkę. Na początku było nawet z górki i choć bez wypieków emocji na twarzy, to na pewno z błyskiem w oku.

Początki polskiego państwa to damy i rycerze, królewicze i księżniczki. Klimat mamy w panującej nam aktualnie disneykluturze akurat taki, że wystarczy pozmieniać trochę imiona (np. Aurory na Dąbrówkę), zamki osadzić w odpowiednich miejscach na mapie, bitwom nadać nazwy i voila!– średniowiecze w formacie na poziomie szkoły podstawowej mamy jako tako ogarnięte. Jeśli w czasie wakacyjnej wizyty w Polsce zwiedzimy zamek w Malborku – zaliczamy rozdział relacji polsko-krzyżackich, jeśli dotrzemy na Wawel – bezboleśnie przechodzimy przez renesans i „złoty wiek Rzeczpospolitej”. Większość zabytkowych kościołów to barok, zaś klasztor na Jasnej Górze to syntetyczne podejście do wojen szwedzkich, a można spokojnie rozwinąć temat na wszystkie XVII-wieczne wojny zwieńczone bitwą Sobieskiego pod Wiedniem.

Tutaj jednak przebieżka po nizinie się skończyła, przed nami pojawił się Beskid i to od razu wysoki, bo rozbiory. W dodatku bez tła historii europejskiej ugryźć się ich nijak nie da. Nie wiem, jak nauczana jest historia w szkołach w Niemczech czy Francji, polonijne dzieci z USA, wychowane na mitach bohaterów narodowych i wojen rewolucyjno-wyzwoleńczych, z miejsca przyszpilą nas pytaniem: „Targowica? Zdrada? Jak można to zrobić własnej ojczyźnie?”. Dzieci bywają logiczne do bólu, zwłaszcza, jeśli mottem przewodnim dotychczasowej nauki był honor i działania na chwałę ojczyzny. Polski romantyzm i organiczna praca u podstaw w parze z walką narodowowyzwoleńczą na pewno okaże się dużo niej problematyczna, no, ale z kolei pojawi się problem powstań, ten natłok dat, nazwisk i bitew, o wierszowanych, napisanych niezrozumiałym językiem utworach literackich nawet nie wspominając. Przyznam się bez bicia, że sama stchórzyłam. Inwokację z „Pana Tadeusza” puściłam dzieciom z płyty. Szykujemy się, acz bardzo powoli, do czytania fragmentów epopei, ale film pewnie i tak okaże się najlepszą odpowiedzią na to historyczno-literackie wyzwanie.

Na szczycie „listy niecoolerstwa” w naszym domu znalazła się pierwsza wojna światowa, cud nad Wisłą, rządy Marszałka i całe dwudziestolecie międzywojenne. Rewolucja bolszewicka w Rosji była małym wyjątkiem, bo Starsza przeczytała wcześniej wciągającą biografię Anastazji Romanow, była więc niejako wprowadzona do tematu. Z Młodszą (10 lat) jesteśmy dopiero w końcówce renesansu, więc jeszcze bez zadyszki, ale ze Starszą w tym właśnie momencie historii poczułam, że potrzebna była przerwa. Hollywood wypuścił akurat musicalową wersję „Nędzników”, więc skorzystałam z okazji i przeniosłam się na dość długo w rejony francuskiej rewolucji, Napoleona i romantyzmu.

Temat drugiej wojny światową podjęłam równolegle z lekcjami o Holokauście w amerykańskiej szkole Starszej, czyli w klasie ósmej i nie było to złe posunięcie, choć napotkałam pod drodze przeszkody, których się nie spodziewałam. Amerykańska opowieść o II wojnie światowej jest … bardzo inna od tej, do której przyzwyczailiśmy się w Europie i która wyziera z europejskich podręczników. Amerykanie patrzą na wojnę przez soczewkę Holokaustu, Pearl Harbor i operacji D-Day w Normandii. Wojna z amerykańskiego podręcznika historii jest biało-czarna, o jej psychologicznym wymiarze na ludności cywilnej nie mówi się wcale. Można to usprawiedliwiać faktem, że nie ma tu do pomocy w nauce ani obecnych w krajobrazie do dziś śladów wojny, ani zbyt wielu łączników rodzinnych i lokalnych: krewnych poległych w bitwach, wysiedlonych, zbombardowanych.

Nie ma prababć, które opowiedzą o Sowietach zajmujących wieś i instalujących się na posterunku w dawnym dworze po dziedzicach. Ani pradziadków wspominających katiusze oraz obyczaj strzelania do ludności cywilnej „dla sportu”. Z tych przyczyn podzieliłam wojnę na kilka części i niektóre jej rozdziały odłożyłam w czasie, gdy Starsza była w stanie pojąć nie tylko makabryczne okoliczności Frontu Wschodniego (nieocenione okazały się podcasty z fantastycznej – bardzo polecam! – serii „Hardcore History” Dana Carlina, seria: „Ghosts of the Ostfront”), ale także pokrętne międzynarodowe układy i sojusze, które nadały wojnie w Europie kształt, a po jej zakończeniu stanęły za konceptem przerysowania europejskich granic. I, oczywiście, zrozumieć, że postawy wojenne kształtuje nie tylko miłość do ojczyzny, lecz także, a może przede wszystkim nasze ludzkie słabości i niedoskonałości.

Gdy dotarłyśmy ze Starszą do czasów powojennych, pomysły na „uatrakcyjnianie” lekcji historii, powoli zaczęły mi się wyczerpywać. Zanosiło się na to, że „niecoolerstwo” nauki o narodowych dziejach ostatecznie sięgnie dna.

– Czego chciałabyś się dowiedzieć więcej? – w pewnym momencie postanowiłam ją po prostu zapytać. – Nie zostało nam wiele wspólnych lat w domu, nie mam czasu ani możliwości przerobić z tobą wszystkiego z historii najnowszej. Masz więc jakieś pomysły?

– O, tak! – ożywiła się. – Opowiedz mi więcej o komunizmie. Jak stałaś z babcią w kolejkach i nie miałaś co jeść.

Podręcznik upadł z plaskiem na podłogę.

– Kto ci powiedział, że nie miałam co jeść?

– A miałaś? – szczere zdumienie. – Skąd? Przecież wciąż powtarzasz, że nic nie było w sklepach. Ja jak opowiadam o tym znajomym to właśnie tak to przedstawiam.

– Kurczak z rożna! – złapałam się za głowę. – Ale czekaj. Jak to: opowiadasz o komunizmie?

– Normalnie. W końcu to moje korzenie, tak czy nie?

– No tak.

– PRL to moje korzenie, tak czy nie?

– No tak – wysławiałam się jak robot, ale jednocześnie coś zaczęło mi świtać. Nad niecoolerskimi, mrocznymi i pokrętnymi ścieżkami polskiego powojnia zaczęły wschodzić gwiazdy.

– PRL jest dla ciebie atrakcyjny? Cool?

– No jest. Jest przekomiczny. Te wszystkie absurdy, że jedno się myślało, drugie mówiło. Te rzeczy, których musiałaś się uczyć w szkole. Nie mówiąc o tym, jak się ubierałaś.

Boże, jak ja się ubierałam? Wydawało mi się, że całkiem nie najgorzej. Z drugiej strony to były lata osiemdziesiąte…pustkopółkowie….samodział w okresie największego rozkwitu. Dobra, nieważne.

– Czyli jak będziemy przerabiać historię Polski z punktem wyjściowym w PRL-u to będziesz się uczyć z większą chęcią? Bez marudzenia będziesz brać książkę do ręki?

– Pewnie! A jak mi jeszcze poopowiadasz więcej dowcipów o kolejkach to mój zapał wzrośnie trzykrotnie! To przecież była najbardziej fascynująca epoka w historii Polski!

Kto by się spodziewał: PRL jako fascynująca epoka w historii Polski. Normalnie koń by się uśmiał, ale ponieważ chodzi o edukację mojego polonijnego dziecka, wcale się nie śmiał, tylko grzecznie stanął do wozu i … ruszył z kopyta. Na dobry początek zaczęłyśmy od wyrywkowego czytania książki pt. „PRL. Jak cudnie się żyło” Wiesława Kota. Zainteresowanym szczerze polecam!


Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Think Big czyli UPenn jest dla Polaków”
Następny artykułJerzy Rajecki: Podlaska jesień – Ziemia Dąbrowska

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj