– Mam tego wszystkiego dość! – powiedziała Mama po raz dziesiąty, a może już  dwudziesty tego ranka.

Wigilijne przedpołudnie przy ulicy Pogodnej 20 nie upływało w tym roku w świątecznej atmosferze. Zamiast sprzątać swój pokój Wojtek z Amelią zrobili tam jeszcze większy bałagan, kłócąc się przy tym i obrażając się na siebie o byle głupstwo. Tata od godziny rozmawiał przez telefon z wujem Walerym, przez co dywan wciąż były niewytrzepany, a śmieci niewyniesione. Reszta domowników też nie wykazywała chęci pomocy. Kanarek Przytup darł się jak oszalały, Reks biegał po kuchni ze smyczą w pysku, błagając by go wyprowadzić, a sennej i nieszkodliwej zazwyczaj kotce Fruni zamarzyło się dzisiaj być lwicą i gdy tylko nikt nie patrzył, polowała na bombki na choince.

– Nie, ja tak nie mogę – jęknęła Mama, gdy odkryła, że przypaliły się obydwa garnki bigosu.    

Gdy do tego spadła ze stołu torebka mąki i zepsuł się mikser, Mama załamała się całkowicie.

– Chciałabym, och, chciałabym, by na Gwiazdkę ktoś podarował mi latający samochód.  Poleciałabym nim sobie na koniec świata, na jakąś egzotyczną, bezludną wyspę, gdzie byłoby cicho, spokojnie i absolutnie niczym nie musiałabym się przejmować – westchnęła Mama i zamknęła oczy.

Otworzyła je po chwili, ale za to ze zdumienia zakryła ręką buzię.  Za oknem, prosto w jej kierunku, leciał. samochód!  Był czerwony, błyszczący i miał zielone opony.  Po obu bokach, tam gdzie na samochodach normalnie montuje się boczne lusterka,wyrastała mu para wielkich, anielskich skrzydeł.

– Ja chyba śnię – wyszeptała Mama szczypiąc się w łokieć. 

Niczego to jednak nie zmieniło, wręcz przeciwnie, zaczęły się dziać rzeczy jeszcze dziwniejsze. Okno samo się otworzyło, a auto przemówiło  metalicznym głosem:   

– Przysłał mnie święty Mikołaj. Mam spełnić twoje życzenie.   

– Święty… Mikołaj? Ale tu jest mikser z Przytupem, przypalony dywan i bigos w mące – bąkała nieskładnie Mama.

Dopiero, gdy samochód zatrąbił z niecierpliwością i zaczął bić w powietrzu skrzydłami, zrozumiała. Rzuciła na taboret kuchenny fartuszek, wspięła się na parapet i zręcznym susem znalazła się za kierownicą.

– Bo właściwie – powiedziała sama do siebie, poprawiając w lusterku lok nad czołem i szminkując usta – a dlaczegóż by nie?

I poleciała na koniec świata.

Koniec świata, zgodnie z jej życzeniem, znajdował się na egzotycznej, bezludnej wyspie. Zielone fale o śnieżnobiałych grzywach rozbijały się o brzeg złotej plaży, dookoła rosły palmy kokosowe i inne cudowne rośliny, a na malowniczej skarpie stał bajkowy pałac otoczony rajskim ogrodem. Ponieważ auto wylądowało na samym środku pałacowego trawnika, Mama uznała, że jest to zaproszenie do środka. 

Przepych i bogactwo pałacowych wnętrz przeszły jej najśmielsze oczekiwania. Czegoś takiego nie widziała ani w książkach, ani w telewizji, ani nawet we własnych marzeniach. Przy każdych drzwiach czekała na nią służba gotowa spełnić każde jej życzenie, a w jadalni, na stole zasłanym śnieżnobiałym obrusem piętrzyły się półmiski i wazy pełne smakowitego wigilijnego jedzenia. Dania były wykwintne, eleganckie i wyglądały jakby dopiero co zdjęto je ze stron świątecznych magazynów.  

A to był dopiero początek. Pod ogromną choinką, przystrojoną najwymyślniejszymi ozdobami, Mama ujrzała górę prezentów – i wszystkie przeznaczone były dla niej!

Dostała i superdrogi kostium kąpielowy, o którym w tajemnicy przed wszystkimi marzyła już od bardzo dawna i kilka pięknych sukienek, a także najmodniejsze fasony butów, a nawet zestaw biżuterii z brylantami, bardzo podobny do tych, jakie nosiły tylko prawdziwe królowe. Czując się co najmniej jak księżniczka, Mama nałożyła sobie na talerz co smakowitsze kąski, przebrała się w nowy kostium i ruszyła na plażę.   

Woda szumiała tak przyjemnie. Piasek grzał bose stopy. Ptaki śpiewały nad głową. 

„To najpiękniejsze święta w moim życiu” – pomyślała Mama i zaczęła czytać nową powieść swojej ulubionej autorki, bo pod choinką znalazły się również i książki.  Wiatr połaskotał ją delikatnie w szyję i zsunął na nos kapelusz. „No, może nie w całym życiu, ale na pewno w ciągu ostatnich kilku lat” – poprawiła się, zdjęła kapelusz i powachlowała się nim z gorąca. 

Nieopodal z głośnym plaskiem spadł na ziemię orzech kokosowy. „W każdym razie zdecydowanie lepsze niż w tym roku…” – westchnęła i przymknęła oczy.

 Zobaczyła przed sobą oszronione drzewa, białe dachy i chodniki oraz  granatowe niebo, na którym zamigotała pierwsza gwiazda. Przystanęła obok choinki, już do połowy ogołoconej przez Frunię z bombek i przejechała wzrokiem po skromnym stosiku prezentów krzywo owiniętych w nie najlepszej jakości papier i przewiązanych zwykłymi, kolorowymi tasiemkami. Wreszcie podeszła do niewielkiego stołu, na którym jedno po drugim zaczęły się pojawiać wigilijne dania. Nie były tak idealne jak na obrazkach w książce kucharskiej, ale Tacie, Wojtkowi i Amelii smakowały najlepiej na świecie. 

Mama zerwała się z leżaka. „Co ja tu robię?” – pomyślała i nagle poczuła się najbardziej samotną osobą na świecie. Wyrzuciła za siebie przeciwsłoneczne okulary i kapelusz i popędziła w kierunku zaczarowanego samochodu. 

Auto na szczęście odgadło jej myśli, bo już z szumiało silnikiem i mrugało światłami kierunkowskazów. Chwilę potem, trzymając się autostrady z wiatru , Mama znów mknęła w kierunku cywilizacji. Po dwóch chwilach parkowała naprzeciwko swego kuchennego okna, a nim minęła trzecia chwila już była w domu. Dobrze, że sąsiedzi zajęci byli własnymi przygotowaniami do świąt i nikt nawet nie zauważył, że wdrapywała się na parapet odziana jedynie w kostium kąpielowy.

W domu było cicho. Kuchnia lśniła czystością, a na palnikach wesoło podskakiwały garnki z nieprzypalonym bigosu. Kanarek Przytup drzemał z głową schowaną w piórka, Frunia spała pod stołem, wszędzie zaś, łącznie z pokojem dzieci, panował taki porządek, jakiego tu chyba jeszcze nigdy nie było.  

– Ojej! – przestraszyła się Mama. – To pomyłka!  Ja wcale nie prosiłam o zamianę mojej rodziny na inną!

– O coś nas prosiłaś? – usłyszała w odpowiedzi głos Taty dobiegający z przedpokoju. Tata wraz z Wojtkiem i Amelią wrócili właśnie z podwórza i wnosili do domu świeżo wytrzepany i wymyty śniegiem dywan. Za nimi biegł Reks, poszczekując radośnie i merdając ogonem. Mama odetchnęła z ulgą, bo w domu ponownie zrobiło się gwarno, ciasno i swojsko.  

– Zobacz, co znalazłam koło trzepaka! – zawołała Amelia, a Wojtek, jak zwykle, natychmiast to sprostował:

– Tak, ale ja pierwszy to zobaczyłem. Prawda, że tak było, prawda, tato?

Amelia trzymała w dłoni małą choinkową ozdobę. Był to czerwony samochodzik z zielonymi oponami i parą anielskich skrzydeł zamiast bocznych lusterek.      

– Mamo? – zaniepokoił się Wojtek widząc, że Mama znieruchomiała i nawet przestała mrugać, jakby ktoś nagle zmienił ją w figurę woskową. – I dlaczego masz na sobie kostium kąpielowy? Gdzieś wychodzisz?

– Nie, nie – ocknęła się Mama. – Już wróciłam – odpowiedziała zgodnie z prawdą i mocno przytuliła do siebie swoją zwariowaną rodzinę. A gdy już nikt nie patrzył, pogłaskała po masce latający samochodzik, który od dłuższego czasu potajemnie mrugał do niej światłami.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułUcieczka z pokoju zagadek w Akademii Języka Polskiego w Manchester, NJ
Następny artykułJak ugryźć Wielkie Jabłko, czyli niepraktyczny przewodnik po Nowym Jorku: Times Square
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj