Październik: liście, kolory, przeglądanie wspomnień. „I love Octobers”… Tak, pamiętam „Anię z Zielonego Wzgórza”. Odnosiłam się do niej dość wstydliwie. Nie należała do książek, które nosiłam w plecaku. Na wielkim na całą ścianę regale pełnym książek nigdy nie zajmowała honorowych miejsc – w przeciwieństwie, na przykład, do powieści Cortazara („Gra w klasy” czy „Wielkie wygrane”), Vonneguta, Millera, Didion, Plath i całej reszty panteonu buntowniczych albo depresyjnych lektur poszukującej swojego miejsca w świecie, intelektualnie zorientowanej, a może raczej zdezorientowanej dziewczyny, która w wieku lat 13 przeczytała już Różewicza oraz Herberta, i na którą z perspektywy dekad patrzę z rozrzewnieniem, wyrozumiałym uśmiechem i lekkim przerażeniem jednocześnie.
Książka o czerwonowłosej Ani Shirley – według Marka Twaine’a, najukochańszym dziecku literackim od czasów „Alicji w Krainie Czarów”, którą dla odmiany wielbiłam z oddaniem godnym lepszej sprawy (może dzięki tłumaczeniu) – w końcu trafiła gdzieś w odległe zakątki literackiego kosmosu, obok odstawionego po lekturze do „działu wspomnień i tymczasowego braku klasyfikacji” „W księżycową jasną noc” dziwnie popularnego w Polsce Whartona (to akurat była naprawdę dobra książka o wojnie), stosunkowo często odwiedzanego „Tajemniczego ogrodu” i przeczytanego dużo później pięknego „Hymnu o Perle” w wersji Miłosza. Gdzieś między dawnych przyjaciół, z których się wyrosło lub do których się jeszcze nie wróciło, książki, które latami czekają na to, by zostać dostrzeżone i docenione, po czym nagle „połyka się” je w jeden wieczór, być może w najwłaściwszym momencie i okazuje się, że warto było je trzymać, a te, które nigdy nie wyjawiają, po co się spotykamy. Prawie niewidoczna, razem z krewnymi z „Rilli ze Złotego Brzegu” i z „Doliny Tęczy”, z ich historią o wojnie i dojrzewaniu, i niesamowitą wizją kobziarza – ulubionymi z całego cyklu powieści Lucy Maud Montgomery o Ani. Myślę, że zamieszkała tam gdzieś w okolicach antologii poetów z Wysp Brytyjskich oraz „Malte” Rilkego. Było ich więc odtąd z Rillą upchane w rogu pod sufitem trzy skromne, zakurzone i doskonale chyba zdające sobie sprawę z tego, że sięgnie się po nie najwyżej raz do roku książki dla dorastających dziewcząt. W przypadku przeziębienia, nomen omen w okolicach października.
Ania była zdecydowanie zbyt pozytywna i razem ze swoim bajkowym otoczeniem, romantyzmem i nastoletnim wzruszeniem stanowiła przykład literackiego i życiowego kiczu, do którego na pewno nie zniżałabym się w przerwach od doniosłych lektur i aktywności studenckiego życia. Chyba, że w chorobie i ukradkiem. Ale jako, że miała temperament, sporo odwagi, rude włosy i piegi, podobnie jak ja, a poza tym zwariowane pomysły i uwielbiała ją moja mama, przechowywałam ją latami na tej odległej półce i w pamięci w szufladce „role model z pretensjonalnych książek dla dziewcząt” (literacki Hallmark), może gdzieś w pobliżu Tomka podróżnika, postaci z książek Małgorzaty Musierowicz, Centkiewiczów i innych podobnych lektur dla chłopców i dziewczynek, o których mało kto już dziś pamięta poza rodzicami, poszukującymi dla swych dorastających dzieci dobrych literackich wzorów z własnej biografii.
I byłabym może nigdy nie otworzyła tej szufladki, jak to się zdarza z wieloma innymi zapisami w naszej wybiórczej literackiej i nie tylko pamięci, gdyby nie podróż na kanadyjską Wyspę Księcia Edwarda, do krainy Ani z Zielonego Wzgórza, Rilli ze Złotego Brzegu i Lucy Maud Montgomery – miejsca, które dobrze jest zobaczyć, by uwierzyć w jego realność i tak magiczne, że o kategoriach realizmu można w nim z radością zapomnieć.
Na Wyspie Księcia Edwarda bardzo łatwo jest również zgadnąć, skąd wziął się charyzmatyczny charakter Ani, jej optymizm, energia, walka o marzenia i uczucia, które wzbudza w ludziach dookoła. Stąd właśnie.
Czytam na jednym z portali przypadkowo wybrane komentarze czytelników cyklu Lucy Maud Montgomery o Ani: „Pierwsza, najlepsza, najwspanialsza książka mojego dzieciństwa”, „Kiedy jest mi smutno lub kiedy nie wiem co zrobić, wystarczy, że otworzę tę powieść i zacznę czytać, a rozwiązanie samo się pojawia lub też mój smutek zamienia się w pewność, że sobie poradzę. Powieść ta niesie ze sobą wielką dobroć i wiele uczuć”, „Avonlea to jeden z piękniejszych światów literackich. Pełen spokoju i uroku, urzeka niezwykłymi opisami przyrody (ach te jeziora, łąki pełne kwiatów i las pachnący żywicą). Mieszkańcy kanadyjskiej prowincji są pełnymi niedoskonałości, ale i dobra i ciepła ludźmi. Autorka stworzyła niepowtarzalny klimat”, „Książka z dzieciństwa, którą wspominam bardzo ciepło. Ania to bardzo ciekawa postać dziewczynki, która potrafi zjednać sobie i dorosłych, i dzieci. Jako dziecko marzyłam, żeby mieszkać w takim miejscu jak Zielone Wzgórze. Gdyby dziś czytano dzieciom więcej tego typu książek, świat byłby lepszy”, „Gdybym mogła spotkać Anię, chciałabym jej powiedzieć: Dziękuję” – i to wszystko tutaj, na Wyspie Księcia Edwarda, można poczuć.
Po pierwsze, jeziora, łąki pełne kwiatów i las pachnący żywicą rozciągają się jak okiem sięgnąć, bo cała ta długa na 280 km wyspa wyspa to kanadyjski park narodowy, a ziemia pod nimi wszędzie ma ten gdzie indziej niespotykany czerwony kolor – od wysokiej obecności żelaza. Kontrast najbardziej banalny widok zamienia w interesujący. Świetnie rosną tu rozmaite uprawy, z których najbardziej popularne są ziemniaki, hodowane przemysłowo, prywatnie i w wielu odmianach. Popularne są do tego stopnia, że stanowią oficjalny symbol i gadżet wyspy, w rozmaitych ujęciach i konfiguracjach pozują do zdjęć, mają swoje muzeum (wciąż jesteśmy na Nowym Kontynencie) oraz przybierają rozmaite wcielenia w pamiątkarskich sklepach. A nawet do tego stopnia, że z wakacji przywieziemy sobie w bagażniku worek ziemniaków z etykietką „P.E.I.”. Nie daliśmy się zmanipulować, po prostu lubimy ziemniaki.
Po drugie, skały. Dodają dramaturgii, wprowadzają skojarzenia z czymś trudnym, nadają krajobrazom surowość, która wyostrza umysł. Tworzą ramę dla sielskich pól i pagórków i ciemnoczerwoną fortyfikacją odgradzają od groźnego oceanu. Są piękne. Są pamięcią Ziemi. Są świetnym tłem do zdjęć z wakacji dla rodziny – w zasadzie każde ujęcie będzie jak egzotyczna pocztówka. Są przedziwnie pofałdowane i naprawdę stare.
Po trzecie, Ania z Zielonego Wzgórza, już mówiłam. Rodzinny dom Lucy Maud Montgomery, Cavendish, Avonlea i autentyczne Zielone Wzgórze (Green Gables Heritage Place), na które każdy czytelnik Ani koniecznie powinien się wybrać, kiedy tylko będzie mógł, bo jest tam farma kuzynów dziadka Montgomery, która była pierwowzorem domu Mateusza i Maryli, Lovers Lane, Haunted Wood i inne znane z książki miejsca, a poza tym bardzo ładnie. Atmosfera, która tam panuje, jest dość magiczna – prawdopodobnie dzięki wszystkim rozmarzonym czytelniczkom, którym w końcu udaje się na wzgórze trafić.
Po czwarte, morskie latarnie. Nasza ulubiona była na Panmure Island – maleńkiej wydmowej wyspie tuż przy wyspie. To ciekawe, że budowla, której przeznaczeniem było służyć innym, w niektórych słownikach symboli fukncjonuje jako symbol ego. Może dlatego, że już rzadko służy za coś innego niż obiekt do fotografowania i zwiedzania. Latarnie na Wyspie Księcia Edwarda są liczne (aż 63) i bardzo fotogeniczne. Pomalowane we wzory czy wesołe kolory, zaskakująco pogodne, jak uśmiechy posyłane z lądu marynarzom. Otoczone przez pocztówkowe widoki i bramy dla nowożeńców pobierających się tuż nad oceanem. Przypominam sobie scenę balu na latarni morskiej, kiedy to Rilla i jej brat Walter dowiadują się o wybuchu pierwszej wojny światowej; to musiała być jedna z tych latarni.
Na Zielonym Wzgórzu w Cavendish – posiadłość, której scenerię odwzorowała autorka „Ani z Zielonego Wzgórza”, jest od lat 40. częścią Parku Narodowego Cavendish – oprócz autentycznych zakątków z książki i typowych rekonstrukcji „z epoki” obejrzeć można wystawy i film poświęcone Lucy Maud Montgomery. Intensywność radości życia autorki Ani zadziwia zwłaszcza gdy poznamy jej biografię – jako dwuletnie dziecko została osierocona przez matkę, a ojciec dał ją na wychowanie teściom. Dziadkowie wychowywali Montgomery w małej wiosce Cavendish na Wyspie Księcia Edwarda. Powieść o Ani była wielokrotnie odrzucana przez kanadyjskich wydawców; dopiero po latach zdecydowało się ją wydać wydawnictwo z – nomen omen – Bostonu (i natychmiast stała się bestsellerem). Nie dziwi natomiast wyrażana przez Mongomery tęsknota za rajską wyspą, którą opuściła ze względu na męża.
I wracając do wyspy, która poza tym, że jest najmniejszą i najmniej ludną prowincją Kanady, jest też jej kolebką historyczną (w stolicy P.E.I., Charlottetown, zwołano konferencję, będącą początkiem konfederacji, czyli kanadyjskiej unii). P.E.I. ma (po piąte) najwęższe na świecie autostrady, po których jazda przypomina czasem prawdziwy rollercoaster. Posiadacze zwłaszcza szerokich aut, trzymajcie się w fotelach, bo to coś w rodzaju wyspiarskiego rodeo. Ale wąskie, nieraz piaszczyste drogi wijące się wokół i przez środek pagórków mają też urok czegoś niewinnego, egzotycznego i przyjemnie anachronicznego, jak przydrożny kościółek, do którego trafiamy na mszę odprawianą przez osiadłego tu księdza Pakistańczyka, przy akompaniamencie gitary i śpiewu, będących kombinacją początków kariery Joni Mitchell z najbardziej „przebojowym” czasem duetu Paula Simona; z parafianami zerkającymi na nas ciekawsko i szczerze dopytującymi, jak nasz dzień.
Po szóste, ceramicy i wyplatacze koszy. Poza rolnictwem i pasterstwem trudno wyobrazić sobie bardziej naturalne zajęcia dla mieszkańca tej wyspy. Studia ceramiczne napotkać można co kilka mil – w małych skupiskach, osadach, wioskach lub po prostu w lesie. Wyroby są raczej typowe i bardziej użytkowo-folkowe niż artystyczne, ale zdarzają się i oryginalne propozycje, jak mandale o orientalno-celtyckim posmaku, w Hawkins Pottery Studio, których autorka wykonuje je w technice sgrafitto, uwaga – bez użycia żadnych narzędzi pomiarowych, po prostu „od ręki”. Spędzamy tu trochę czasu na miłej pogawędce wśród ceramicznych kafli, garnków, kubków i talerzy, w towarzystwie wielkiego przyjaznego psa, ale wkrótce pora ruszać dalej. W wiosce o szumnej nazwie Nowy Londyn czeka najbardziej tutaj znane Village Pottery.
Po siódme, krowy, konie i owce, spacerujące sobie po pagórkach i polach, jak gdyby ludzie tu nie mieli komputerów, smartfonów, kariery i nic innego do roboty tylko hodować bydło, uprawiać ziemię i wiązać siano w snopki. Malowniczość, nad którą sporo trzeba się napracować.
Po ósme, najmniejsza biblioteka świata, w Cardigan. Naprawdę nas rozbawiła i zachęciła do zajrzenia – dobry chwyt. Ma 3,5 na 3,5 metra, mieści 1800 książek, a prowadzić ją pomaga właścicielowi jego 12-letnia córka, która sądzi, że zbiory są godne uwagi. W Cardigan odwiedzam też centrum turystyczne, gdzie rozmawiam chwilę z miłą pracującą tam panią o celtyckich przodkach, kanadyjskich Indianach Mikmaq i o tym, dlaczego w okolicy likwiduje się szkoły, brakuje pracy, a młodzi ludzie opuszczają wyspę.
Po dziewiąte, ludzie. Jakoś tak ładni wewnętrznie, ma się wrażenie. A może po prostu spokojniejsi, cichsi i bardziej zrelaksowani. Żywioł wody i ziemi – i wiatr od oceanu. Kanada Atlantycka. Wyspa też na pewno daje większe poczucie izolacji i wspólnoty, a więc jednocześnie więksi indywidualiści i bardziej świadomi wzajemnych relacji i powiązań.
Po dziesiąte, na pewno o czymś zapomniałam. Może o książce dla dzieci z wyspy – „Eddie Finds An Island. The Real Fairy Tale Version of How Prince Edward Island Was Discovered” by Blaine William Corkum? Bo już była najwyższa pora na to, by Edward wyprowadził się z rodzinnego królestwa. Surrealna, oryginalna i po sztubacku śmieszna. Nagrodzona, nagrodą im. Lucy Maud Montgomery, oczywiście.
A po jedenaste – Confederation Bridge, 13-kilometrowe inżynieryjne cudo, najdłuższy chyba most przez Atlantyk, łączący wyspę z kontynentem (Nowy Brunszwik), onirycznie znikający gdzieś we mgle nad oceanem. Niedopowiedziane: ta droga musi być magiczna. Przejazd po wodzie. Most między światami. Jak wyzwanie dla lęku przed nieznanym, które, gdy zechcemy je już poznać, okazuje się być brakującym fragmentem łamigłówki o nas samych.
Zaledwie 10 minut, ale tak, są takie podróże, które przywracają nas sobie niemal bez wysiłku, mimowolnie i najgłębiej i nawet całkiem sprawnym domowym psychologom trudno jest prześledzić w sekwencjach i ująć we wzorze, jak to robią. I inne, takie, w których najpierw trzeba zrobić jakąś woltę, coś przekroczyć, odblokować, aby potem dać się zaczarować. I odkryć, że być może nie zobaczymy na naszej drodze niczego, czego już byśmy w sobie wcześniej nie nosili, nie odwzorowali czy nie zbudowali.
W każdym razie, Wyspa Księcia Edwarda jest naprawdę piękna. Październiki też są piękne, a w zasadzie wszystko jest piękne, włącznie z widokiem, który właśnie teraz czeka na nas za oknem, kiedy tylko jest się w tym szczególnym stanie, gdy się umie patrzeć. Czyli gdy chwilowo wyprowadzamy się z tej części siebie, której tak naprawdę wcale nie ma, ale która bezustannie potrzebuje się z czymś zmagać, konfrontować, porównywać, spierać, czymś się wykazywać i wyróżniać, coś osiągać i potwierdzać, myśleć o tym i rzecz jasna boi się umierać, a pozostajemy w tej, która tylko jest – w sobie, w świecie; w tym, co teraz, w tym, co od nas większe, i w spokojnym zdumieniu chłoniemy wrażenia.
„A ja jednak nie chciałabym być nikim innym, tylko sobą (…)”, uznała pewnego razu Ania i jak powszechnie wiadomo, to jest właśnie najtrudniejsze.
Tekst i zdjęcia: Lidia Russell