W końcu, zgodnie z wcześniejszymi planami, zdecydowałyśmy się na podróż na sam koniuszek Indii. Podobnie jak większość Hindusów chciałyśmy na własne oczy zobaczyć magiczny punkt.
Z ashramu Ammy, pociągiem sleeping class wyruszyłyśmy do Kanyakumari.
O dziwo, po ashramowych niewygodach pięciogodzinna podróż nie wydawała się być tak głośna i kłopotliwa jak dawniej. Już na miejscu zakwaterowałyśmy się w hotelu płacąc tysiąc rupii za niewielką, zatęchłą przestrzeń wyposażoną w wygodne łózka i czystą łazienkę.
Wyspane i pełne energii wybrałyśmy się na rekonesans. Przechadzając się pomiędzy wąskimi uliczkami gęsto zapełnionymi wszelkiej maści towarem, przyglądałyśmy się tubylcom. Szłyśmy
w kierunku cypla pomiędzy kramami pełnymi owocowych pachnących pyszności.
– Morze, morze! Jak pięknie! – wykrzyknęłam.
Faktycznie widok był wspaniały. Przed nami z każdej strony rysował się bezkres oceanu, a daleko na horyzoncie majaczyła osławiona wyspa. Aby dostać się do Vivekanandy, trzeba wykupić bilet na prom (dwadzieścia rupii w obie strony) – dowiedziałyśmy się z tablicy informacyjnej i obrałyśmy plan na kolejny dzień.
Nieopodal pana sprzedającego kukurydzę pieczoną na węglu, siedział w kucki stary, szczerbaty Hindus. Nie tyle on, co jego papuga, przykuła moją uwagę. Zielony ptaszek z czerwonym dziobem tak bardzo mnie zaintrygował, że podeszłam bliżej.
– Kucnij – zażądał stary człowiek, a ja uległam.
– Weź papugę na ręce – wzięłam. Mały ptaszek „pocałował mnie” w czoło, policzek, nos i usta. Hindus zapytał o moje imię.
– Jagoda – odpowiedziałam. W tym samym momencie ptaszek odleciał ode mnie na folię, na której wcześniej siedział wraz z panem i spośród kilku saszetek porozkładanych tam w harmonijkę, wyciągną jedną.
– To jest twoja wróżba.
– Wróżba? – zapytałam.
– Papuga ci wywróżyła. Otwórz kopertę i przeczytaj jej zawartość. – Zaczęłam się głośno śmiać. Wiedziałam dobrze, że w Indiach spotyka się niezawodnych astrologów, ale nie wiedziałam, że wśród nich są też papugi.
Wzięłam zieloną kopertę i zaciekawiona zajrzałam do środka. Ku własnemu zdziwieniu odkryłam, że wiele spraw zapisanych na wymiętej karteczce bardzo pasuje do przemyśleń, które nie dawały mi spokoju.
– Dziękuję papużko – powiedziałam w końcu całkiem zadowolona.
– Nie dziękuj, tylko płać – zakomunikował stary człowiek, który przyglądał się bacznie mojej radości przez bardzo grube szkła swoich okularów. Najwyraźniej nie dowierzał, że wynagrodzę jego cudownego zwierzaka.
– Ile się należy? – zapytałam.
– Sto rupii.
– Ile ??!!
– Daj mu córcik, skoro jesteś zadowolona, nie skąp, przynajmniej ten raz. – spojrzałam na mamę i przy okazji dostrzegłam, że jestem otoczona przez wianuszek gapiów hinduskich, którzy z niemałym zainteresowaniem śledzą rozgrywający się teatr.
Cóż, po tak długim czasie wiem, że ani wysuszonego jak bakalie człowieka, ani zielonej papużki, a tym bardziej ceny za wróżbę prędko nie zapomnę.
Następnego dnia, zgodnie z wytycznymi z przewodnika, wstałyśmy o czwartej rano aby zobaczyć ponoć nieprawdopodobnie piękny wschód słońca.
Stojąc już nad brzegiem morza otulona ciepłym polarem, pozwalałam przyjemnej morskiej bryzie smagać moją twarz. Wśród setek turystów nie dostrzegłam jednak żadnego Europejczyka. Orient także szybko zorientował się, że „bladoskórzy” są wśród nich. Nie kryli się nawet robiąc nam zdjęcia komórkami, a uliczni handlarze bardzo nachalnie próbowali namówić nas na prawie prawdziwe perły i prawie złote bransoletki.
Niestety wróciłyśmy zawiedzione do hotelu. W okresie monsunu piękne przebudzenie słońca można oglądać jedynie na zdjęciach z albumu jednego ze sprzedawców za „super cenę dla przyjaciół z Europy czyli dwieście rupii”. Cóż, zjadłyśmy pomidory ze słodkim chlebem (na pocieszenie) i poszłyśmy spać.
Parę godzin później stałyśmy już w ogromnej kolejce na prom osławionego Vivekanandy, aby w miejscu w którym on doznał oświecenia, również zrozumieć cel życia i istnienia. Opłaciło się.
Po paru godzinach, ubrane w pomarańczowe kamizelki ratunkowe, oglądałyśmy już szmaragdowo zielone fale z bliska. Stara łajba dowiozła nas (bezpiecznie) na wyspę, na której tak wiało, że ledwo widziałyśmy na oczy. Naśladując grupę Hindusów zostawiłyśmy nasze klapki w specjalnie do tego zaprojektowanym miejscu, a potem długo patrzyłyśmy na spotykające się wody Morza Arabskiego, Zatoki Bengalskiej i Oceanu Indyjskiego.
To był piękny widok, który budził gdzieś w zakamarkach duszy wewnętrzną wolność i niewiarygodną radość.
Na niewielkiej wyspie znajdowała się oryginalna konstrukcja z licznymi czerwonymi kopułami, a w środku mieściła ona wielką postać Vivekanandy i specjalne pomieszczenie medytacyjne. Weszłyśmy (oczywiście) do środka i naszym oczom ukazało się złote OM. (Niestety w tym miejscu, jak i na całej wyspie był całkowity zakaz robienia zdjęć). Podeszłyśmy do niego, niczym zahipnotyzowane i oddając się wraz z innymi transcendentalnej medytacji całkowicie odpłynęłyśmy. Wprowadzone w stan głębokiego odprężenia i relaksu udałyśmy się na kolejną części wyprawy – znacznie mniej refleksyjnej – czyli bliski kontakt z rzeźbą poety tamilskiego – Thiruvalluvar-a.
Wspinając się po jego ciele stromymi, mokrymi schodkami zmarzłyśmy i zmęczyły się okrutnie. Ale pamiątkowe zdjęcie z jego paluchem do tej pory budzi moją szczerą radość.
… cdn.
Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl