DSC04286

Autobus dowiózł mnie bezpiecznie na stację kolejową, na której miałam się spotkać z mamą. W drodze wyjaśnień, przez cały czas kontaktowałam się z mamą, próbując zmobilizować ja do wspólnej przygody. Uległa, (w tym wcieleniu) żyje się raz. Dołączyła do mnie w Bangalore i od tego momentu stałyśmy się nierozłączne.

Mój autobus miał spore opóźnienie, ze względu na korki, które dopadły nas na przedmieściach Bangalore. Denerwowałam się więc czy w ogóle zdążę na pociąg, który lubił przedwcześnie zaczynać swój bieg…

– W końcu jesteś! –zawołała mama idąc w moim kierunku. Nie było czasu na serdeczne powitanie, toczyła się akcja… którą obie kochamy – Pędem, nasz pociąg już stoi na stacji!

Pomiędzy tłumem spoconych podróżnych wbiegłyśmy w ostatniej chwili do zapchanego pociągu, oznaczonego wagonem: sleeping. Tragarz podał nam bagaże i uśmiechnął się szczerbatym uśmiechem. Przechodząc pomiędzy kuszetkami szukałyśmy miejsc oznaczonych numerem: 54,55. Na jednym plastikowym siedzisku w przedziwny sposób mieściły się trzy osoby – drobni ludzie chyba należeli do odrębnego gatunku – każdy przeciętny Europejczyk przy Hindusie wyglądał bowiem jak Guliwer.

DSC04176

– Jest! To nasze miejsca! – zawołała podekscytowana mama.
– Czyli ja zostaję na dole? – zapytałam trochę skrępowana (dodać pragnę niewtajemniczonym, że mam duży lęk wysokości, który w tych warunkach został dobrze odżywiony).
– Jasne – odpowiedziała niemal natychmiast.
Wśród podróżnych panowało ogólnie poruszenie. Z podekscytowaniem opowiadali sobie, jak przypuszczam powody, dla których znaleźli się w tym miejscu i z zaciekawieniem podpytywali także nas o misję i cel podróży.

– Jedziemy do Amritapuri- mówiłyśmy zgodnie.
– Do Ammy?
– Tak, pragniemy zatrzymać się u niej na parę dni i energetycznie wzmocnić się przed dalszą podróżą.
– Ja też jadę do niej z mężem. Od lat odwiedzamy ten ashram.
– O? To fantastycznie! Zatem znacie Ammę? – zapytałam, faktycznie wciągnięta w rozmowę. Nawiasem mówiąc było mi bardzo trudno komunikować się z tubylcami, ponieważ ich angielski przypominał język hindi przeplatany tylko angielskimi, pojedynczymi słowami.
– Tak Amma to wspaniały człowiek – mówiła poruszona. – Zawsze gdy się do niej przytulę albo gdy słucham jak śpiewu czuję się zupełnie jak w niebie. A wy skąd ją znacie?
– Z Internetu – uśmiechnęłam się widząc jej zdziwienie – dowiedziałam się o niej czytając artykuł o Sai Babie. On właśnie mówił, że jest wyjątkowa. Pomyślałam więc, że skoro Sai Baby nie możemy już poznać, to przynajmniej zobaczymy, kto dla niego jest niecodziennym człowiekiem.
– Jesteście wyznawcami Sai Baby? – dopytywała niestrudzenie.
– Jesteśmy turystami badaczami – odpowiedziałam dyplomatycznie.

Zapewne rozmowa mogłaby trwać jeszcze długo, jednak powoli czułam, że ogarnia mnie senność. Zaczęłam więc przygotowywać moje łóżko przyglądając się najpierw jak robią to inni podróżni. Okazało się ze w szarych kopertach, które wcześniej dostaliśmy od personelu znajdował się koc, poduszka i prześcieradło – więc nie było znów, aż tak tragicznie. Szybko poradziłam sobie ze wszystkim, po czym odseparowałam się od pozostałych podróżnych specjalnie do tego przygotowaną zasłoną i żegnając się z leżącą już nade mną mamą, odpłynęłam.

– Czaj, czaj, czaj, czaj!
– Coffee, coffee, coffee!

Okropność! Spojrzałam na zegarek: była piąta rano. Bezduszni handlarze o świcie wdarli się do pociągu i dźwigając wiadra, tace, kosze i wózki napchane ociekającymi tłuszczem przekąskami wzywali do wstania i nabywania towaru. Przeciągając każde słowo, sycząc coś niewyraźnie kusili wydłużoną sylabą do nabycia ich produktu. W przedziale zapanował szum i podniecenie.

Moja zasłona, separacja, intymność również została znieważona; młody Hindus w niebieskim mundurku bez skrepowania odsłonił ją niczym wiatr niesforną spódnicę.
– Zamawia pani breakfast? – zapytał z poważną miną.
Jaki breakfast? Co on do mnie w ogóle mówi? O piątej rano jeść? Ja chcę spać nie jeść!
– Nie – warknęłam tylko – i przeciągnęłam zasłonkę.

Jechaliśmy…
Patrzyłam na indyjskie pejzaże, które w pierwszych promieniach słońca nabierały złotego koloru. Mijaliśmy okrągłe gliniane chaty kryte bambusową strzechą, namioty z niebieskiej foli i wielkie przestrzenie wciąż niezagospodarowanej przyrody, którą przemierzali skuleni asceci albo bezdomni.

Toaleta: okazała się nie być tak skandaliczna, jak podpowiadała mi wcześniej wyobraźnia (nabita informacjami z internetu). Porcelanowe miejsce na stopy po środku z dziurą umożliwiało higieniczne załatwienie każdej potrzeby. Do tego mały metalowy kubeczek, do którego w prosty sposób można było nalać wodę z kranu wydawał się być wygodniejszy i bardziej higieniczny od tradycyjnej spłuczki na sznurku. Nie brzydziłam się, ja osoba wybitnie przewrażliwiona na punkcie czystości – estetka z urodzenia – dałam radę.

Dojechałyśmy całkiem wypoczęte, albo inaczej; nie aż tak bardzo zmęczone do celu podróży.
Stacja: Otaczali nas ludzie, wielkie masy hinduskich podróżnych. Jedni gdzieś pędzili, inni przemywali twarz w specjalnie do tego przygotowanych kranach z drinking water, byli tam też tragarze, którzy uśmiechali się do nas w nadziei na zarobienie paru rupii. Tych ostatnich bardzo łatwo wyodrębnić z tłumu, bo noszą buro czerwone mundurki i kraciaste chusty na ramieniu, które w razie silnego nasłonecznienia lub potężnego ciężaru (który dość często dźwigają na głowie) wiążą sobie w mały turban.
Nie miałyśmy większych problemów ze znalezieniem transportu. Przy wyjściu głównym z dworca stał cały sznur wolnych riksz z wnętrza których ciemne łebki zachęcająco błyskały do nas bialutkimi zębami.

DSC04302

Stanęło na stu rupiach. Okazało się, że ceny poszły do góry od zeszłego roku, kiedy to za kurs zaprzyjaźniona para z pociągu płaciła pięćdziesiąt rupii. Jechaliśmy wzdłuż miasta, które niczym nie różniło się od większości miejscowości, które dotychczas widzieliśmy w Indiach. Tu przydrożny sklepik z tysiącem i jeden drobiazgów, tam handlarka plecie już kwiaty na sprzedaż, tu krowa stoi na środku drogi patrząc przeznaczeniu prosto w oczy, a tam my na wyboistym asfalcie suniemy w poskokach między samochodami trąbiącymi na siebie ostrzegawczo. Głośno, kolorowo, orientalnie!

– Dotarliśmy, jesteście na miejscu – zakomunikował driver.
– Tu?

Zdziwione rozglądnęłyśmy się po okolicy. Nie było widać ani bramy do ashramu jak w Puttaparthi, nie było też słychać żadnych porannych pieśni religijnych. Naszym oczom ukazało się jedynie szerokie i bure od monsunu morze. Po drugiej stronie brzegu dostrzegłyśmy kompleks wysokich pastelowych budynków.
– Macie dwie drogi – kontynuował profesorskim tonem rikszarz – przez most.

Spojrzałam za ruchem jego ręki i dopiero teraz zarejestrowałam solidny murowany most przecinający wezbraną wodę w pół.
– Albo łódką – dodał po chwili.
– Łódką?
– Tak łódką.

Faktycznie przy brzegu stała zacumowana gondola, prawie wenecka. Stary, chudy wioślarz wypatrzył nas w autku i szczerbatym (dość często spotykane wśród klasy robotniczej), ale szczerym uśmiechem zachęcał do wejścia na pokład. Rozbroił mnie tym zresztą dokumentnie. Wpakowałyśmy do łodzi bagaże i ruszyłyśmy do Amritapuri.
Fantastyczne uczucie!!!

Co prawda nie przemieszczałam się po kanałach Wenecji, ale myślę, że właśnie tak bym się wtedy czuła. Delikatny wiatr smagał nasze twarze, a krople wody odbijające się od wielkiego wiosła przyjemnie chłodziły spocone ciała. Z jednej strony łodzi my, a z drugiej dla równowagi nasze walizy…

Udało się, dopłynęliśmy na drugi brzeg. Wąska gliniana ścieżka poprowadziła nas do celu podróży. Skierowałyśmy się prosto do dużego białego budynku usytuowanego na wprost naszych oczu. Na wszelki wypadek ściągnęłyśmy klapki i ustawiłyśmy je na progu, przy samych drzwiach. Zwróciłyśmy też uwagę, że mijający nas wierni ubrani są w białe szaty: lungi lub mundu. Już w International Office otrzymałyśmy klucz do naszego pokoju. Zaproponowano nam także udział w sewie, czyli wykonywaniu bezinteresownej pomocy, którą każdy mieszkaniec ashramu piastuje jeden do dwóch godzin dziennie. Dowiedziałyśmy się również, że posiłki wydawane są w stołówce indyjskiej Indian Canteen i zachodniej Western Canteen oraz w dining hallu serwowane jest jedzenie wliczone w opłatę zakwaterowania. Poza tym na terenie aszramu jest kiosk z sokami, sklep z upominkami, pchli targ, pralnia, biuro podróży i wspaniały astrolog wedyjski.

DSC04288

– Astrolog?- przerwałam.
– Tak.
– A jak się do niego można zapisać?
– Tu niedaleko w centrum informacji. Wskazał na drzwi po przeciwległej stronie holu.
– Przecież byłaś już w Bibliotece Liści Palmowych – przerwała mi konwersację mama.
– Mamusiu nie wiadomo czy tu jeszcze kiedykolwiek wrócimy. Z tego co czytałam przeciętny astrolog hinduski jest sto razy lepszy od najlepszego astrologa europejskiego.

DSC04175

Więc dlaczego miałybyśmy nie skorzystać z jego usługi, która jest na wyciągnięcie ręki? Zgodziła się ze mną. Tego dnia postanowiłyśmy spędzić dzień – nie wcale nie na medytacji czy słuchaniu opowieści o gwiazdach, konstelacjach, meteorze i księżycu- ale na regularnym śnie w wygodnym łóżku.
Poszłyśmy więc prosto do naszego pokoju.

… cdn.



Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko

Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl

Poprzedni artykuł“Nie mówimy 'na zdrowie!’ ” Cz. 1
Następny artykuł„Portrety kobiecej duszy” – rozmowa z Laurą La Wasilewską

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj