Nepalska wioska Syabrubesi nigdy nie była magiczną krainą Shangri-La. Uboga, ale malowniczo położona, stanowiła raczej punkt tranzytowy dla trekingowych wypraw z Zachodu. Zawsze panował tam multikulturowy misz-masz – współistnieli ze sobą Hindusi, Tamangowie, Chińczycy, Tybetańczycy, Europejczycy. W wiosce mieszkali hinduiści i buddyści, muzułmanie i chrześcijanie, ateiści, maoiści. Dziś kultura pochodzenia i różnice religijne są jeszcze mniej ważne. Dziś liczy się przede wszystkim pomoc: chleb, dach nad głową w postaci namiotu i lekarstwa. Po ostatnich wstrząsach sejsmicznych wioska praktycznie została zrównana z ziemią. Polska fotografka Marta Kotlarska, pseudonim Martushka Fromeast, która w 2013 roku robiła w Syabrubesi projekt partycypacyjny z nepalskimi dziećmi i pracowała nad reportażami o Tamangach i szamanach, dziś zbiera z Indii, gdzie obecnie rezyduje z mężem i dzieckiem, pieniądze na pomoc przyjaciołom z wioski. Dzwonią do niej i opowiadają o swojej tragedii i o helikopterach, które zatrzymują się tam tylko po to, by zabrać niedobitki turystów.
Marta poznała podczas swoich wypraw także założycieli polskiej społecznej piekarni w Syabrubesi – niezwykłych młodych ludzi z Polski, autorów projektu, którego również już nie ma. Pochłonęło go trzęsienie ziemi. Polska fotografka z Indii i jej koleżanka psycholożka z Warszawy, odpowiedzialna za nepalską polską piekarnię, chciałyby coś zrobić dla Syabrubesi, zanim dotrą tu Czerwony Krzyż, PAH czy pieniądze od amerykańskiego rządu – bo pomoc jest dziś potrzebna w tylu miejscach, że to się przecież może nigdy nie zdarzyć…
Świat, który był
Miesiąc temu. Syabrubesi wygląda bardzo spokojnie. To typowe pogranicze. Wioskę, położoną u podnóży Himalajów, na obrzeżach parku narodowego i 13 kilometrów od chińskiej granicy, na trekingowym szlaku do doliny Langtang i jeziora Goisakunda, dzieli na pół rzeka. Po jednej stronie, przy asfaltowej drodze ciągnie się sznurek murowanych hoteli i sklepów, po drugiej – stoją drewniane chaty tubylców, jest piekarnia i wejście na szlak.
Nie jest tu bogato. Mieszkańcy mają nadzieję, że kiedyś będzie – w Syabrubesi mają budować główne przejście na Lhasę. Na razie wioska ma jedną drogę, którą przejeżdżają dziennie trzy autobusy do Katmandu. Mieszkańcy albo nie pracują, albo żyją z handlu i turystyki. Kobiety siedzą w domach i zajmują się rzemiosłem: robią torby i czapki, tkają tkaniny w lokalne wzory. Kilka uczy w szkole. Mężczyźni – jeśli nie są garncarzami, stolarzami, krawcami, rolnikami albo właścicielami hotelu – przeważnie szukają pracy. Oprócz tego jest trochę lokalnych biznesów i elektrownia, która daje zatrudnienie jakiejś grupie ludzi. Niektórzy jeżdżą do prac migracyjnych: do Malezji, na Cypr, do Korei. Teraz już można. Nie zawsze są z tego powodu szczęśliwi.
W kulturowym tyglu, Nepalczyków-hinduistów, Nepalczyków-buddystów, Nepalczyków-Tamangów-buddystów i maoistów, wojskowych i innych gości z Chin, poruszających się bezwizowo po okolicy, oraz uchodźców z Tybetu, którzy mają nawet w Syabrubesi własną szkołę, mijają tu w sezonie hordy turystów z tzw. lepszego świata. Głównie z Europy, ale są i Izraelczycy. Wjeżdżają od murowanej strony, czyli od Nowego Syabru. Na wjeździe oglądają turystyczny retusz rzeczywistości, śpią w hotelach i ruszają dalej.
Tamangowie – niewidzialni zdobywcy Himalajów
Tamangów, poza Indiami i Bhutanem, spotkać można już nie tylko w górskich regionach na wschodzie i północy wielokulturowego Nepalu, ale praktycznie w całym kraju. Mają odrębną historię, religię, kulturę, język w regionalnych dialektach. Tradycyjnie zajmują się uprawą, pasterstwem, hodowlą i rzemiosłem; są także zdolnymi muzykami. Tamangowie-lamowie malują buddyjskie tanki i pięknie rzeźbią.
Dawni himalajscy podróżnicy znali Tamangów dobrze jako tragarzy, przewodników, pomocników. Sambhu Tamang był nawet najmłodszym w historii zdobywcą Everestu (1973 r.). Przez stulecia marginalizowani i dyskryminowani, dziś są na ten temat aktywni w Internecie i w społecznościach imigranckich poza granicami Nepalu, np. w USA.
Turystom Tamangowie z Syabrubesi mówią, że pochodzą z Tybetu. Posługują się językiem z grupy birmańsko-tybetańskiej, przeważnie są buddystami (w wersji Ningma – najstarsza szkoła buddyzmu tybetańskiego – zmieszanej z bon) i mają mongoidalną urodę, więc spragniony Tybetu traveler chętnie „kupi” ich opowieść. Z krainy Dalajlamów przywędrowali ponoć jako rasa wojowników. Czy to prawdziwa historia, nie wiadomo, naukowcy wciąż się spierają. Istnieje też koncepcja, że oryginalnie przyszli w nepalskie Himalaje z Mongolii.
Niezależnie od legendy, Tamangowie są w Nepalu dużą mniejszością i wyróżniającą się kulturą o tradycyjnej organizacji. W miejsce hinduskiego kastowego podziału mają kilka ról społecznych, przekazywanych przeważnie w rodzinach i klanach. Jedną z nich jest bompo, czyli szaman. Inną – lama, bardzo szanowany i odpowiedzialny za wszelkie rytuały religii buddyjskiej. Bompo także komunikuje się ze światem niewidzialnym, tak jak lama, ale trochę inaczej: zjednuje sobie lokalnych bogów i boginie i uzdrawia – jako szaman. Kam Dindup z Syabrubesi, który pracuje jako bompo od 22 lat, twierdzi, że szaman jest mediatorem pomiędzy ludźmi a bogami. Według legendy, Pierwszy Szaman pojawił się na ziemi, by rozpocząć walkę z duchami dysharmonii, wywołującymi wojny, ubóstwo i choroby. Motywacją do uzdrawiania jest współczucie.
Ginąca kultura szamanów
W Dhunche, niedaleko od wioski, jest szpital. Następny w Katmandu. W sąsiedniej wiosce jest też ośrodek zdrowia, a dla kobiet w ciąży i połogu Syabrubesi ma własną, wykształconą położną. Kiedy coś się dzieje, mieszkańcy z reguły idą najpierw do konwencjonalnego lekarza, a potem do szamana. Czasem jednak odwrotnie. A nuż jedno albo drugie pomoże. Ale do szamana idzie się też profilaktycznie albo w sytuacjach, w których w naszej kulturze szuka się pomocy przyjaciół, księdza albo terapeuty: kiedy nic się w życiu nie udaje, ciągnie się w rodzinie jakaś przewlekła choroba albo sznurek nieszczęść; gdy czujemy się pozbawieni wiary i nadziei, „bez powodu” przygnębieni i niezdolni do działania.
Szamani z Syabrubesi nie mają medycznego wykształcenia i leczą za pomocą ziół. Twierdzą, że są to zioła ajurwedyjskie, ale całkiem możliwe, że ajurweda to po prostu nazwa, która dla turystów brzmi poważnie i znajomo. Same zioła to oczywiście za mało – są tylko elementem pudży, czyli rytuału, jaki szaman odprawia na zamówienie rodziny czy osoby, szukającej pomocy, i któremu towarzyszą uczty, tańce, gra na bębnach, powtarzanie specjalnych mantr, cudowne pojawianie się wody w wazonie z leczniczymi ziołami itp. Z reguły obrzęd stanowi cykliczne oczyszczenie organizmu ze złych wpływów albo panaceum na somatyczne problemy: bóle pleców, głowy, przeziębienia, kaszel czy gorączkę. Raz w roku zamawia się pudże na oczyszczenie domu. Zdarzają się też jednak zadania bardziej skomplikowane, tak jak w przypadku 80-letniej mieszkanki Syabrubesi, która „zgubiła serce”, a w jej rodzinie zdarza się w związku z tym dużo nieszczęść. Przed tą pudżą szaman wytłumaczył, że podczas obrzędu odbędzie podróż do przeszłości starszej pani, by jej serce, oczywiście w przenośni, odnaleźć. Za rytualną formę psychoterapii rodzina nie zapłaciła wiele, bo była biedna. Serce staruszki zostało uleczone.
Osobiste historie szamanów są tak różne, jak tylko różnić się mogą między sobą ludzkie losy. Risowangdi z Syabrubesi został wytrenowany na szamana przez swojego brata. Jako bompo praktykuje już od 13 lat, wcześniej służył w wojsku. Jego ojciec również był szamanem. Risowangdi ożenił się z miłości w wieku 17 lat i jest dumnym ojcem trzech synów. Podczas swoich pudży często używa ognia i świętych ziół. Temba Namgyal uczy innych. Ma małą szkółkę. Jest otaczany szacunkiem, ale zupełnie go to nie zmieniło – nadal jest tą samą nieśmiałą, skromną osobą. Durba Tamang nie pochodzi z rodziny z szamańskimi tradycjami, ale poza regularną edukacją uczy się szamanizmu, bo nie chce, by ta tradycja wśród Tamangów zaginęła, a Dawa Tebzen jest maoistą, który postanowił zostać szamanem jako nastolatek – kiedy jego mama się rozchorowała.
Niektórzy szamani z Syabrubesi i okolic żyją wyłacznie z szamanizmu, inni oprócz tego wykonują rozmaite zawody, np. są stolarzami. Nie są wykształceni czy bogaci i w ich domach nie widać komputerów, choć zdarzają się telewizory, tanie komórki i wszechobecna już w Nepalu coca-cola. Mówią o sobie, że są prostymi ludźmi. Tamangowie z Syabrubesi są też ludźmi w naszym rozumieniu biednymi –głównie jadają ryż, obiad z mięsem to już specjalna okazja i dziennie żyją za około 300 rupii. W miejscowej piekarni kupują często chleb, ale ciastko jest już dla nich za drogie. Dzielenie go pomiędzy kilka osób nie należy do rzadkości. Przeciętny młody Tamang ma co prawda terenowy motocykl, ale Maca posiada już tylko syn właściciela hotelu. Jednocześnie zdarza się, że mieszkańcy wioski „adoptują” bezdomne dzieci z Katmandu, które pracują u nich jako pomoc domowa. Czy chcieliby gdzieś wyemigrować? Przenieść się do Katmandu, do innego większego miasta, do innego kraju? Raczej nie, po prostu woleliby, żeby w Syabrubesi było lepiej…
Mieszkańcy galerii bez dachu nad głową
Szamani Tamang nigdy nie stali się turystyczną atrakcją. Nie pisze się o nich w folderach i na stronach firm organizujących nepalskie trekingi – w przeciwieństwie do Tamangów ogólnie, pokazywanych tam jako egzotyczna atrakcja, według paradygmatów kolonialnej antropologii, w pasterskim, folklorystycznym ujęciu. Martushce Fromeast (pseudonim artystyczny fotografki z Polski, Marty Kotlarskiej) udało się ich poznać niejako „przy okazji”. Przeprowadzała w 2013 roku w wiosce Syabrubesi kilkumiesięczny partycypacyjny projekt fotograficzny z nepalskimi dziećmi, które stworzyły piękne zdjęcia do lokalnej legendy, z pomocą polskiej piekarni, ufundowanej przez polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, nepalskiej szkoły i lokalnych aktywistów.
Nepalskie dzieci przebierały się, wykonywały dekoracje, kostiumy i pomagały robić zdjęcia do lokalnej legendy o jeziorze Goisakunda, a Martę tymczasem zafascynowali szamani. Zaczęła ich fotografować. Choć widziała kilka pokazów szamańskich mocy, sama raczej nie wierzy w szamanizm, więc oczyszczaniu się nie poddała (zresztą Tamangowie twierdzili, że w jej przypadku nie ma takiej potrzeby). Obok prowadzenia dokumentacji zdjęciowej z szamańskich obrzędów i rytuałów, miała pomysł, by pomieszkać z szamańską rodziną i sfotografować bompo z Syabrubesi w ich domach, wraz z atrybutami, które symbolizują moc uzdrawiania.
Tak – we współpracy z Nyima Tamangiem – powstała seria nostalgicznych portretów pt. „Se bompo, se, se” oraz zdjęć w cyklu „Nie boję się nocy, jestem bompo”, które przywodzą na myśl mongolskie stepy, cygańskie wioski, pierwsze filmy o buddyzmie tybetańskim, i jakoś umykają topice „bratania się z tubylcami”. Szamani, pozujący we własnej przestrzeni, pokazali się już i zostali docenieni w galeriach artystycznych na całym świecie, m.in. w Indiach, Nepalu, w Chinach, w Polsce i w Wielkiej Brytanii, a zdjęcia Martushki zdobyły nagrodę w konkursie BZ WBK Press Photo. O Marcie i jej wyprawach pisały media; ciekawy wywiad opublikowały m.in. „Wysokie Obcasy”. Jej kolejny projekt, dokumentacja jednej z najtrudniejszych pielgrzymek na świecie (Hindu Yatras w Indiach i Nepalu) również został nagrodzony i pokazany w wielu miejscach na świecie, m.in. w Indiach, Polsce i w Londynie, gdzie Marta ukończyła wcześniej studia designerskie.
Pomóżmy dziś Marcie wesprzeć społeczność w nepalskiej wiosce Syabrubesi – bohaterów jej fotograficznych opowieści, ich rodziny i dzieci oraz przyjaciół z różnych kultur. Sytuacja w Nepalu jest niezwykle trudna, a pomocy wciąż brakuje. Poniżej link do strony, przez którą można wpłacać pieniądze dla mieszkańców wioski i szczegółowe informacje o tym, jak wygląda sytuacja w Syabrubesi oraz co jest tam najbardziej potrzebne.
https://www.indiegogo.com/…/nepali-village-shyabrubesi-need…
Tekst na podstawie opowieści Marty Kotlarskiej: Lidia Russell
Zdjęcia: Martushka Fromeast (Marta Kotlarska)