Pod koniec października minął rok od czasu, jak pierwszy raz zobaczyłam San Miguel de Allende.
Było to wczesne popołudnie, piękny słoneczny dzień, w powietrzu unoszący się zapach świeżych pomarańczy
z pobliskiej pijalni soków. Byłam zaskoczona, mile zaskoczona, nie spodziewałam się zobaczyć tak pięknego miejsca.

10 miesięcy wcześniej, mój mąż w Walentynki oznajmił, że ma zamiar rzucić pracę i powłóczyć się trochę po świecie. Zmęczony pracą i codziennością musi odpocząć, naładować baterie. Ja, cóż miałam zrobić, przystałam na wyzwanie, choć nie obyło się bez płaczu.

uliczne tańce
Trzy miesiące później byliśmy już w drodze.
Bez szczegółowego planu, przysłowiowej mety
i wygórowanych wymagań. Jechaliśmy z mapą
w ręku i zatrzymywaliśmy się gdzie nam się chciało, rozbijając namiot w parkach stanowych. Jedyny plan jaki mieliśmy to dojechać do Panamy,
bo dalej już się nie da samochodem.

Po drodze jest Meksyk, kraj duży i niebezpieczny. Przynajmniej taką ma renomę w mediach, w których aż roi się od masowych zabójstw z obciętymi głowami gdzieś na pustyni albo w bagażnikach samochodów. W ogóle nie chciałam się tam zatrzymywać, nawet na siku lub po benzynę. Chciałam jak najszybciej przejechać i przekroczyć granicę do leżącej obok Kostaryki.

Robert miał odmienne zdanie i chwała mu za to. Na jednej ze stron internetowych wynajął dom na 5 tygodni
w San Miguel de Allende. Byłam zła, nie powiem. Do Meksyku jeździ się na plażę, a nie gdzieś nie wiadomo gdzie, do centrum kraju, gdzie dookoła same wysuszone pagórki i daleko od morza. Jakież było moje zdziwienie wtedy, tego dnia kiedy wjechaliśmy do centrum po raz pierwszy.

Dzieci w mundurkach.
Przysłowiowa „ szczena” opadła mi do samej ziemi,
a raczej ulicy wyłożonej kocimi łbami. Co mnie urzekło? Architektura, kolory, fontanny kwiatów, uliczni sprzedawcy, zapach świeżego jedzenia, mundurki szkolne, wąskie zaułki, które tylko osioł może pokonać bez problemu, wszechobecny gwar i chaos, odgłosy klaksonów i bałagan na drodze gdzie w jakiś magiczny sposób nie dochodziło do wypadków…po prostu wszystko, bez wyjątku.

Z pomocą przyjaznego taksówkarza znaleźliśmy nasze lokum. Musieliśmy za nim jechać bo Robert mimo tego, że potrafił zadać pytanie o adres, ze zrozumieniem odpowiedzi było już gorzej. Przez kolejne dwa dni spacerowaliśmy sobie po mieście ciesząc się wolnością i brakiem konieczności używania samochodu. Napawaliśmy się widokami, z których każdy zapierał dech w piersiach i był godny zdjęcia. Do woli korzystaliśmy z przysmaków meksykańskiej kuchni popijając każdy posiłek świeżo wyciśniętym sokiem owocowym lub kawą
z cynamonem. Wszyscy czuliśmy się tam wspaniale.

Po dwóch dniach oznajmiłam, że nie chcę jechać dalej. Chciałam zostać. Znalazłam wspaniałe miejsce, które chciałam odkrywać przez kolejnych kilka miesięcy. Czułam głęboko gdzieś, że pięć tygodni to za mało, miałabym niedosyt. Nie napotkałam na opór, wręcz przeciwnie, ostateczne podjęcie decyzji zajęło im może całe dwie minuty.

Dwa tygodnie później moje pociechy rozpoczęły naukę w meksykańskiej szkole. Szkoła oddalona dwadzieścia minut drogi piechotą dawała nam świetną możliwość poznawania miasta. Spacer dwa razy dziennie do
i ze szkoły nie wystarczał. Popołudniu znów wypuszczaliśmy się całą rodziną w miasto i delektując się jego urokiem korzystaliśmy z tego co ma jeszcze do zaoferowania. Dla dzieci były to lekcje malarstwa lub pianina, zajęcia yogi dla mnie, a dla Roberta lektura na bibliotecznym dziedzińcu.

Mieszkając tam przez pięć miesięcy dosyć dobrze poznaliśmy każdy zaułek, każdą ławkę na placu głównym, stragan z owocami, piekarnię, kwitnący krzak, narożną kapliczkę.

Czas mijał i trzeba było zacząć myśleć o wyjeździe. Z ciężkim sercem odliczałam dni. Parę razy uroniłam kilka łez, tak żeby nikt nie widział, ukradkiem. Nie byłam jedyna. Ze smutkiem na twarzach wszyscy żegnaliśmy San Miguel, w głębi duszy marząc o powrocie.

W drodze do domu w NY opracowaliśmy plan powrotu, który już zaczęliśmy realizować.

Cała nasza podróż ze szczegółami została opisana na naszym blogu:

www.wanderlust.bajan.pl (angielski)

www.wagabunda.bajan.pl (polski)

Jestem pewna,że po lekturze nie będziecie się dziwić dlaczego nasze serca zostały w San Miguel.

Tekst i zdjęcia: Agnieszka Bajan

Przydatny portal: www.sanmiguelconcierge.com

Nasz wakacyjny konkurs “Miejsce, które musisz zobaczyć” został zakończony. Każda z nadesłanych prac zawiera interesujące informacje, postanowiliśmy więc, nagrodzić książkami wszystkich uczestników konkursu. Będziemy też wszystkie prace publikować na naszym portalu. Kochani czytelnicy, zapraszamy was do wirtualnej podróży po świecie. A może również te relacje zachęcą was do wypraw wakacyjnych?

Sponsorem nagród są Aneta Radziejowska i Marek Rygielski, autorzy przewodnika „Nowy Jork, 101 miejsc, które musisz zobaczyć”

Poprzedni artykuł„A jednak się kręci – rzekł z dumą Kopernik. A jednak się kłócą po polsku – rzekłam z dumą ja.”
Następny artykuł„Dać sobie spokój ze studiami?”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj