– Mamo, ona do mnie powiedziała po angielsku! Powiedz jej!
– Bo nie mówiłam do ciebie, ale do wszystkich, żeby każdy zrozumiał!
– Ale się na mnie patrzyłaś!
– A co, patrzeć mi się nie wolno?

Przenoszę wzrok z jednej córki na drugą, chichotki w środku tak drapią, że już łzy napływają do oczu, ale przywołuję się do porządku. To bardzo niedydaktyczne chwalić dzieci za kłótnie, moja droga. Już raczej wykorzystaj sytuację i poszerz im słownictwo.

– O ile większa jest gratyfikacja, gdy strony rozwiązują konflikt bez włączania w niego osoby trzecie, lecz na drodze kulturalnej perswazji i pokojowej cyrkulacji argumentów. – Czworo oczu patrzy na mnie z niedowierzaniem, dwoje kolejnych, należących do męża, z uznaniem.

Nigdy nie myślałam, że kłótnia dzieci może być powodem do radości. Moje córki, urodzone i wychowane
w Ameryce, w rodzinie dwujęzycznej z przewagą angielskiego na co dzień, rozmawiają ze mną i między sobą tylko po polsku. Nie chodzą do polskiej szkoły, bo nie mam takiej w okolicy (mieszkamy w stanie Kolorado).
Grono polonijnych znajomych jest niewielkie, w dodatku u wszystkich taki sam rozkład języków jak u nas: tylko jedno z rodziców mówi po polsku. Wśród polonijnych dzieciaków moje córki jako jedyne są funkcjonalnie dwujęzyczne, w mowie, w piśmie i nawet w ortografii. Jak, do licha, mi się to udało?

Wiadomo – krew, pot i łzy. Ale także plan i determinacja.

Historia moich dwujęzycznych dzieci zaczęła się na długo zanim nawet poznałam ich przyszłego ojca.
Zaczęła się na wykładach z lingwistyki na pierwszym roku studiów na UW. Prowadziła je wspaniała profesor pani Małgosia Bonikowska, dziś równie wspaniała redaktor kanadyjskiej gazety polonijnej „Gazeta” w Toronto.
„Do szóstego roku życia, jeśli istnieją warunki, dzieci mogą przyswoić do sześciu języków naraz i to w taki sam sposób, w jaki uczą się języka macierzystego” – wkuwałam w ciemny, listopadowy wieczór do pierwszego kolokwium. Pewnie to szaruga za oknem sprawiła, że przed oczami pojawiły mi się kolorowe, roześmiane, sześciojęzyczne dzieci machające do mnie przyjaźnie rączkami. Podobały mi się i szalenie mnie intrygowały.

Trzy lata później znalazłam się na uniwersytecie w Durham w północnej Anglii. Dostałam stypendium i już na początku wakacji pojechałam na miejsce zrobić rozeznanie. Mój przyszły opiekun akademicki prosił, żebyśmy spotkali się u niego w domu, bo ma małe dziecko, którego pilnuje na zmianę z żoną i woli nie wozić go na uczelnię, jeśli jest możliwość.

Dziecko było czteroletnią dziewczynką i przez większość naszej rozmowy grzecznie bawiło się pod stołem, budując z klocków Lego. W pewnym momencie zadało ojcu jakieś obcojęzyczne pytanie, uzyskawszy odpowiedź wróciło do budowy. Coś jej jednak nie pasowało, bo po chwili zapytała ponownie, tym razem artykułując zdanie na tyle długie, że rozbłysła mi w głowie szalona myśl: czyżby łacina?!

Łacina to była w istocie. Profesor wykładał na co dzień literaturę klasyczną, a „mówiona łacina” była jego pasją. Przekazanie tej pasji córce wydawało mu się oczywistością.
– Od urodzenia mówiłem do niej wyłącznie po łacinie i przyswoiła bez problemu. Przed chwilą pytała mnie czy nie widziałam elementu do budowy dachu.
Nie wiem, co mnie trzymało na krześle, bo przecież powinnam z niego zlecieć z hukiem. Mówiona … łacina? Pewnie, warto znać koniugacje i leksykon, żeby poczytać sobie w oryginale takiego Wergiliusza czy Horacego, ale żeby posługiwać się nią na co dzień? Opisywać nią współczesną rzeczywistość?

A to nie był jeszcze koniec.
– Żona jest kontynentalna, mówi z małą po francusku. W przedszkolu i poza domem jest już, naturalnie, tylko angielski.

Do końca spotkania rozmawialiśmy już tylko o fenomenie przyswajania i rozwoju języka, zwłaszcza przez dzieci, i pamiętam, że byłam tym tematem tak zafascynowana, że zadeklarowałam nawet temat mojej przyszłej pracy magisterskiej. Pracę napisałam ostatecznie o poezji konfesyjnej, lecz obrazek czterolatki proszącej po łacinie
o plastikową dachówkę tak wrył mi się w pamięć i świadomość, że siedzi tam do dzisiaj, świeżutki i ze wszystkimi detalami, jak gdyby owo spotkanie wydarzyło się ledwie wczoraj.

Rada profesora dla wszystkich adeptów wychowywania dwujęzycznych dzieci, przynajmniej do momentu gdy nie pójdą do szkoły, była prosta: konsekwentnie ten sam język od tego samego rodzica od urodzenia. Żadnych sytuacji łagodzących ani usprawiedliwiających. Żadnego przestawiania się na język tubylców, bo „znajomi nie rozumieją” czy „bo ja się z tym niezręcznie czuję”. Największym wrogiem małego dziecka, nie tylko zresztą w kwestii rozwoju mowy, jest zaburzanie mu obrazu świata, który sobie buduje i którego powtarzalność oraz przewidywalność jest kluczowa dla jego poczucia bezpieczeństwa.

Można to ująć tak: jeśli mama, która mówi do dziecka po polsku i dziecko ją z tym językiem utożsamia (taki porządek świata!), nagle przestawia się na angielski, którym do tej pory posługiwał się w kontaktach z dzieckiem tylko tata, to taka sytuacja jest dla dziecka jak nadejście tajfunu, destrukcyjne i konfundujące. Fakt, że mama
z tatą mówią do siebie po angielsku, a nawet, że wszyscy inni wokół mówią tylko po angielsku, to, w oczach malucha, po prostu kolejna zasada rządząca otaczającym go światem.

Najważniejsza jest jednak umowa między rodzicami. W sytuacji, gdy tylko jedno posługuje się danym językiem należy ze sobą ustalić jak najszybciej, czy drugie zgadza się, że nie będzie rozumiało rozmów i nie będzie ich przerywało żądając nieustannych translacji. W idealnym świecie oboje rodzice posługują się obydwoma językami i wybierają, w którym będą mówić do dziecka. W mniej idealnym świecie zaangażowany
w dwujęzyczne wychowanie rodzic uczy się języka swego partnera, by – mówiąc do dziecka w swoim języku
– w pełni jednak rozumieć wszystkie pozostałe rozmowy.

Dla chętnych lecz „opornych językowo” – do takich należy m.in. mój własny mąż – mam pociechę. Jeśli opanują podstawy obcego języka, to jego obecność w domu sprawi, że najdalej po kilku latach przyswoją go sobie na wystarczającym poziomie i zniknie poczucie, że coś im umyka.

O tym, jak wyglądała nasza własna podróż przez góry i doliny dwujęzyczności napiszę w kolejnych felietonach.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Kartka z Białego Domu”
Następny artykuł„San Miguel de Allende czyli musimy tam wrócić” Agnieszka Bajan – praca nadesłana na konkurs “Miejsce, które musisz zobaczyć!”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj