pierogi

Kuchnia polska działa na najprzeróżniejsze sposoby. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek polubię schabowe
i kopytka?

Oto niewygodna spowiedź: nie jestem fanką naszej narodowej cuisine, a odkąd karmię rodzinę, jestem jej jeszcze mniejszą fanką. Może to jakieś urazy z dzieciństwa: zapach „swojskiej” wątróbki podsmażanej na kryzysowym smalcu, efekt przejedzenia mielonkami na obozach wędrownych, wygląd grochówki z puszki, którą ojciec przynosił do domu w ramach podróżnych diet ze swego zakładu pracy. Nie wiem. Nie pamiętam.

Pamiętam tyle, że mama dość wcześnie odkryła i – na szczęście! – uszanowała mój brak entuzjazmu na widok gulaszu z grzybami i kapuśniaku, i w opcjach żywieniowych zawsze była na podorędziu kanapka z chudą wędliną i pomidorem. Nawet zimą. Nie mam pojęcia skąd brały się te pomidory zimą, ale się brały i były.
Rzec można, że dzieciństwo upłynęło mi pod znakiem kanapek, krupniku i ptasiego mleczka. Ci, którzy pamiętają, pamiętają zapewne, że w sklepach straszących pustymi półkami ocet, dżem z agrestu oraz ptasie mleczko na wagę były artykułami, które dało się kupić bez kolejki i bez reglamentacji.

Niechęć do narodowej kuchni wzrosła, niestety, pod wpływem zajęć z pracotechniki w ostatnich klasach podstawówki profilowanych po linii dżenderowej. Podczas bowiem gdy chłopcy co tydzień wyczarowywali
w warsztatach cuda i cudeńka ze wszelkich możliwych materiałów, w które zaopatrywał ich obrotny pan od przedmiotu dorabiający na boku jako mechanik i złota rączka, dziewczynki miały w tym czasie kursy gotowania na niesprawnych kuchenkach.

Każda z nas miała też zwykle za sobą w dniu tych zajęć poranną przeprawę z mamą lub babcią, które żądały, byśmy zameldowały tej „babie z innej planety” ile to czasu i energii kosztowało je zdobycie w kolejkach wymaganych produktów spożywczych i w ogóle powtórzenie jej (babie z kosmosu) ze wszystkimi niecenzuralnymi słowami, co myślą na temat tego typu lekcji w dobie narodowego pustopółkowia.
Najbardziej nie po drodze było naszym mamom i babciom z myślą, że to, co one wystały w kolejkach, a my zmienimy w dania z pierogów, potrawki z kurczaka i zrazy zawijane każdorazowo zniknie w żołądkach chłopaków, ich pana, oraz przedszkolnych dzieci naszej pani od pracotechniki. W odwrotną stronę system nie działał. Zabawki i urządzenia skręcane przez chłopaków były przez nich zabierane do domu i służyły całym rodzinom. Polska kuchnia zbladła w moich oczach tak samo jak sterana kryzysem i wykończona obsługą swego leniwego facecika Matka-Polka. Żyć znaczyło tyle, co uciekać od niej gdzie pieprz rośnie.

Na otwartą wojenną ścieżkę z kuchnią polską weszłam w czasie ciąży ze Starszą. Przez pierwszy trymestr,
w czasie którego generalnie umierałam w związku z typowymi dla tego okresu przypadłościami (trafił mi się cały komplet w codziennych, końskich dawkach), jednocześnie śniły mi się po nocach wszystkie polskie potrawy, których kiedykolwiek spróbowałam. Nie tylko więc domowe pyzy polane przysmażoną słoninką i wyrośnięte pączki z domowym dżemem z dzikiej róży, ale nawet owa nieszczęsna grochówka z puszki i przesolony pasztet z królika, też z puszki. Rano wstawałam z bólem głowy od tych snów i z jeszcze większym żalem. Przecież gdybym już nawet poświęciła te sześć godzin na produkcję domowego pasztetu to główny problem i tak polegał na tym, że każda wizyta w kuchni i otwarcie lodówki uruchamiało cykl reakcji i przypadłości, o których już wspomniałam. Nigdy więcej w życiu wyrażenie „być w potrzasku bez wyjścia” tak bardzo do mnie nie pasowało ja wtedy.

W czasach obecnych z kuchnią polską przepraszam się tylko w związku ze świętami, szarlotką i kilkoma wybranymi potrawami z kurczaka, które można policzyć na palcach jednej ręki. Nie wiem, czy kilkanaście lat życia w Ameryce zrobiło ze mnie kosmopolitankę, moja kuchnia na pewno jednak taka jest. Prym wiodą dania, które dobrze smakują i dają się przyrządzić w rekordowo krótkim czasie.

Wyrzuty sumienia, że kuchnia to jednak część narodowego dziedzictwa, a ja zabieram córki na sushi i fondue zamiast karmić je bigosem z babką kartoflaną, pacyfikowały wakacyjne wyjazdy do Polski. Cudowna polska babcia, wielbicielka tradycyjnych smaków, po dziś dzień serwuje wnuczkom wyłącznie kopytka, pyzy, kluski regionalne, gołąbki i kotlety w każdej odmianie, nie wspominając nawet o pierogach, które mają taki wachlarz nadzień, że niektórych (tych nadzień), jestem tego pewna, nie ma nawet w uświęconej Polskiej Kuchni.

Życie jednak przewrotne bywa. Oj, bywa. Tak jak moja mama zauważyła i uwzględniła swego czasu moją niechęć do salcesonu i kaszanki, tak ja … zauważyłam i, co było robić, uszanowałam (!) zainteresowanie moich córek … polską kuchnią! No, przyznam się tutaj, że po trosze to także im zazdroszczę, bo ta kuchnia kojarzy im się wyłącznie smakowicie, dżenderowo neutralnie, a do tego pachnie latem i polnymi kwiatkami z Polski.
Nic, tylko siąść i malować nastrojowe akwarelki.

Przewrotność życia szybko jednak doceniłam. Choć wciąż nie wyrywam się do gotowania polskich przebojów gastronomicznych (w tym wspólnie z córkami) to jednak wspólna lektura przepisów na polskie dania z kolekcji książek, które przez lata trafiły na moje półki (naturalnie za sprawą jakiegoś kulinarnego chochlika, bo ja nie pamiętam ich zakupu) stanowi pożądane urozmaicenie w ich nauce polskiego. Szczególną popularnością cieszy się w naszym domu kolekcja wesołych opowiastek Grzegorza Kasdepke pt. „Kuba i Buba czyli awantura do kwadratu”, w których tytułowi bohaterowie, rodzeństwo bliźniaków, prócz wikłania się w kłopoty, także gotuje, a autor skrupulatnie podaje w książce wszystkie receptury i sposób ich wykonywania. Zainteresowanym z serca polecam.

Na figla losu, który przyniosły mi tegoroczne wakacje nie byłam jednak wcale gotowa. Najpierw podczas odwiedzin u kuzynów Starsza wykazała się umiejętnościami sprokurowania polskich mielonych, nad którymi, mimo upływu tygodni, wciąż unoszą się ochy i achy (via słuchawka telefoniczna). Zaś kilka dni temu, wkręcając w biznes swoją przyjaciółkę, bo akurat była z wizytą, przygotowała stos schabowych z ziemniakami i tylko poprosiła o pomoc z sosem. Przepisy, którymi się wsparła pochodziły z polskiej książki, książka już od jakiegoś czasu przebywała u niej w pokoju i nosiła ślady lekkiego obczytania. Po kolacji zapytała nas, czy za dwa dni będziemy reflektować na kopytka.

Wstyd powiedzieć, ale nie dałam rady odpowiedzieć, bo wzruszenie ścisnęło mi gardło. Nikt chyba jednak tego nie zauważył, bo mąż i Młodsza przytaknęli z wystarczającą ilością decybeli.
– Czy ty zdajesz sobie sprawę, dziecino, że dzięki tobie zaczynam lubić naszą narodową kuchnię? – zwierzyłam się jej wieczorem, gdy podlewałyśmy ogród.
– Bardzo mi miło – Starsza podlała zająca, który przyczaił się za krzakiem róż. – Ale chyba odkryłam jedną rzecz. Przepisy są ciekawe do czytania, dania super ciekawe, tylko, że zajmuje strasznie dużo czasu, żeby je wykonać. Jak babcia to robi? – uparty zając wrócił pod różę, więc znów dostał prysznic. – Znasz może coś, co nie zajmuje tyle czasu? – wbiła we mnie pytające oczy.
– Poszukam. A właściwie to poszukamy razem. A obiecujesz, że grzecznie wypiszesz wszystkie nowe nazwy i je sobie przyswoisz?

Pokręciła z niedowierzaniem głową, po czym i ja podzieliłam los upartego zająca.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Ludzie potrzebują, by ich wysłuchać”
Następny artykułEdukacja dzieci dwujęzycznych. Część piąta: maluchy.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj