Część 2.

Nowy pomocnik

– Potrzebujemy twojej pomocy, wujku! – wrzasnął już po raz trzeci policjant. 

Słowa adresowane były do starszego pana w kraciastych spodniach i pod czerwoną muszką, który wraz z policjantem, Mamą i Tatą siedział w niewielkim saloniku niewielkiego domku, przed którym zaparkowano śnieżny skuter. Niestety, starszy pan znów tylko wydał z siebie głębokie westchnienie i bezradnie pokręcił głową, wskazując przy tym wymownie na swoje uszy. 

Na progu saloniku zjawiła się starsza pani z dzbankiem mleka i talerzykiem maślanych ciasteczek. Obrzuciła towarzystwo zniecierpliwionym wzrokiem, postawiła wiktuały na stole i energicznie zabrała się do poszukiwań. Na efekty na szczęście nie trzeba było długo czekać. Po tym, jak zajrzała do szuflady oraz do kąta za segmentem, sięgnęła ręką za kaloryfer i to stamtąd wydobyła niewielką, miedzianą trąbkę. Sapnęła, pogroziła palcem buremu kocurowi wylegującemu się pod stołem i przekazała trąbkę mężowi. Ten przystawił ją do ucha i rozmowa w końcu ruszyła z miejsca.

– Oj nie! Nie! – pokręcił głową starszy pan, który, jak już powiedzieliśmy, był wujkiem policjanta, a na co dzień także pracownikiem poczty. – Nie podoba mi się wasz plan i basta. Gdyby nie to, że mój własny bratanek pracuje na komisariacie i siedzi teraz tutaj z nami – wujek obrzucił policjanta srogim spojrzeniem – poczułbym się wręcz zobligowany, by zawiadomić o waszych zamiarach odpowiednie organa. 

– Ale wujku – próbował go udobruchać policjant. – Przecież o żadnym przestępstwie nie będzie mowy. Nie mamy zamiaru niczego kraść. My tylko dokonamy … wymiany. Wymiany, rozumiesz? Wymienimy dwa listy na dwa inne i stan liczebny kopert przeznaczonych do wysyłki na Biegun Północny nie ulegnie zmianie!

– Czy autorzy listów wiedzą o waszych zamiarach? – zagrzmiał jednak starszy pan.  

– No… nie – przygryzł usta policjant, a Mama i Tata też z zakłopotaniem spuścili głowy. 
  Starszy pan surowo pogroził wszystkim palcem.  

– Oto moja propozycja. Wy czym prędzej wracacie do domów, a ja równie szybko zapominam o tej wizycie. Zgoda? 

Starsza pani z uwagą przysłuchiwała się dyskusji. Marszczyła nos, unosiła brwi i otwierała od czasu do czasu usta. Ostatnie słowa męża o czymś jej przypomniały. 

–  Leonie – przemówiła – a czy ty nie zapomniałeś wysłać swojego listu do Mikołaja?  

– Oczywiście, że nie! – odparł starszy pan. 

– I poprosiłeś go o to, o czym rozmawialiśmy? 

Mina starszego pana zrzedła w mgnieniu oka, a on sam nagle przyssał się ustami do kubka z mlekiem, jakby starała się ukryć w nim całą twarz.  

– Leonie? – wzięła się pod boki jego żona. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że … 

– Poprosiłem o nowe nożyce do przycinania róż! – Zamachał rękami jej mąż. – Te stare są już przecież zupełnie zardzewiałe! To będzie wspaniały prezent, zobaczysz!

– Leonie! – tupnęła nogą starsza pani. – Potrzebujesz nowego, nowoczesnego aparatu słuchowego! Nie stać nas, żeby kupić taki w sklepie, dlatego miałeś poprosić o to Mikołaja. Ta staroświecka trąbka od dawna już ci nie wystarcza. A poza tym –starsza pani spojrzała wymownie na kosz z kocurem – Filemon tak ci ją któregoś dnia schowa, że nawet ja jej nie odnajdę. Co wtedy? Masz w tej chwili napisać nowy list! – dokończyła, wyszła na moment i wróciła z czystą kartką papieru. – A potem … – na jej twarzy pojawił się przekorny uśmieszek – Wygląda na to, że będziesz musiał pomóc Karolowi i jego przyjaciołom. 

Starsza pani była niewielkiego wzrostu, nosiła dziecięce kapcie we wzorek z misiów, ale głos, moi mili, miała generalski. Jej mąż najpierw nieco się skulił, potem całkowicie wyprostował się i chwyciwszy w rękę długopis w ciągu kilku chwil zapełnił całą kartkę. 

Gdy po jakimś czasie starsza pani stanęła w drzwiach, by pomachać wszystkim na do widzenia, spod jej domu odjeżdżała w świat cudaczna piramida. Składała się (od dołu) z:

– skutera śnieżnego prowadzonego przez kierowcę w charakterystycznej kurtce policjanta

– pasażera w czarnym kombinezonie i hełmie z pawim piórem, którego policjant wiózł na barana

– kolejnego pasażera w czarnym kombinezonie oraz czapce kominiarce, który siedział na ramionach rycerza 

– starszego mężczyzny w czerwonej pilotce, który siedział na ramionach rabusia 

Na odgłos zapalanego silnika spod nóg starszej pani wyrwał się bury kocur we własnej – zielonej! – pilotce i ulokował się na samym szczycie piramidy, czyli na głowie swego właściciela.   

Piramida niebezpiecznie chwiała się i kołysała się na boki, ale w końcu odjechała na tyle daleko, że trudno było dojrzeć, jak potoczyły się jej dalsze losy. 

Decydujący krok

– A byliśmy już tak blisko! – jęknął z rozpaczą policjant i klapnął na krześle, aż zadudniło. – Dudu-du-du! Duuu! – Przyłożyły dłonie do ust i zaczął udawać, że gra na puzonie.

– Co pan wyprawia? – zganiła go Mama. Mama nie miała zamiaru siadać, ani nawet się zatrzymywać. Wciąż biegała zaaferowana dookoła i węszyła niczym pies śledczy zaglądając w każdy zakamarek.  – Chce pan obudzić całe miasto? 

– Nie – pokręcił głową policjant. – Trenuję. Podobno człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić, a niektórzy twierdzą, że i nauczyć potrafi się wszystkiego, musi tylko przyjąć odpowiednią postawę – podkreślił i grał dalej.

Tata spoczął na krzesełku obok niego. 

– Z ust mi to pan wyjął! – rzekł promiennie. – Właściwe nastawieni, otóż to! Próbowaliśmy, prawda, daliśmy z siebie wszystko, prawda, jedyne co możemy teraz zrobić to zdać się na los. Poczekać co nam przyniesie. A to, co przyniesie zaakceptować! – poprawił się na siedzeniu i założył noga na nogę. – Starożytni wyznawali pewną bardzo mądrą filozofię życia, nazwali ją stoicyzmem. Za ojca tego kierunku uważa się Heraklita z Aten. Słyszał pan o nim?

Policjant przyznał z zażenowaniem, że nie, co Tatę jeszcze bardziej ucieszyło. Rozejrzał się tylko, gdzie jest Mama, a stwierdziwszy, że na drugim końcu hali, w której się znajdowali, spokojnie rozpoczął wykład.

Gdzie zaś dokładnie się znajdowali? Otóż znajdowali się w pomieszczeniu, które jest najważniejszą częścią każdej poczty, choć na co dzień pozostaje ukryte dla naszych oczu. 

Znajdowali się w sortowni listów.

Dostali się tutaj, oczywiście, dzięki panu Leonowi, który jako pracownik poczty posiadał wszystkie potrzebne klucze i kody. 

Jeśli ktokolwiek z was miał okazję odwiedzić pocztową sortownię, na pewno zwrócił uwagę, że prócz tajemniczych maszyn i taśm transportowych wypełniają ją rozmaite pojemniki i pudła do przechowywania już posortowanej korespondencji. Na poczcie u pana Leona rolę tę spełniały głębokie, płócienne kosze na kółkach. Na każdym widniała wywieszka z numerem, a raczej, jak wyjaśnił pan Leon, kodem pocztowym. Na koszach z pocztą zagraniczną wypisane były nazwy państw i kontynentów. Paczki leżały w koszach luzem, natomiast listy, uporządkowane według adresów na kopertach wypełniały worki. Każdy z worków, związany sznurkiem, posiadał specjalną naszywkę w postaci plastikowego okienka, w które wsunięto kartoniki z nazwami miejscowości. 

Celem poszukiwań Mamy, Taty, policjanta i jego wujka był, rzecz jasna, kosz z listami adresowanymi do Mikołaja. Niestety, gdy w końcu znaleźli ten, na którym dyndała  wywieszka: „Laponia – wszys koresp tuta”, okazał się on pusty.

– Bardzo mi przykro. Znaczy to, że dzisiejsza poczta do Laponii już poszła – rozłożył ręce pan Leon.

Bieganie po ogromnej hali wszystkich wymęczyło, niektórych także przygnębiło, i to właśnie wtedy policjant zaczął grać na puzonie, Tata zaczął wygłaszać kolejną mowę filozoficzną, a pan Leon klapnął na obrotowy stołek i począł się na nim kręcić jak na karuzeli. 

Tylko Mama nie dała za wygraną. Skutery skuterami, pomyślała, ale przecież  pocztowcy na pewno byli przed świętami przemęczeni i przepracowani, dlatego kto wie, może jednak zdarzyło im się wrzucić choć jeden worek z korespondencją do Mikołaja w kosz oznakowany „Afryka Południowa” albo „Warszawa Ochota”?

 – Tutaj! – krzyknęła w końcu z drugiego końca sali. – Tutaj! Ten nie ma żadnego napisu – wyjaśniła i wydobyła z kosza szary worek. 

Pan Leon zatrzymał wirujący stołek i posłusznie potruchtał w jej kierunku. Hala była ogromna, zasapał się.

– Taaak… – wydyszał odbierając Mamie zdobycz i na powrót zawiązując sznurek. – Niestety złe wieści, szanowna pani. To są  listy, które do nas wróciły, bo nie znalazły adresatów. Zdarza się tak, gdy ktoś źle wpisze nazwę ulicy lub zrobi błąd w numerze domu. Albo nawet zapomni o nazwie kraju, do jakiego mamy kierować przesyłkę! Nadawcy zdolni są wszystkiego – westchnął ciężko i z powrotem wrzucił worek do kosza. – Choć proszę mi wierzyć, ten kosz to ostateczność. My, pocztowcy – nagle wyprostował się i wypiął do przodu pierś – robimy wszystko, by odnaleźć adresata. Nie poddajemy się tak łatwo. Nawet pani nie wie, jakich czasem używamy forteli!

– Ciekawe … – odpowiedziała Mama zakładając ręce na piersi i przyglądając się panu Leonowi spod zmrużonych powiek. – A mówi pan, że w jaki sposób przekazujecie listy do Laponii?

– Już to tłumaczyłem. Zostawiamy kosz z korespondencją pod oknem, o tam! – pan Leon wskazał dłonią na jedyne w hali okno. – Gdy przychodzimy rano do pracy kosz jest pusty i stoi w rzędzie z innymi. Nikt z nas nie wie dokładnie ani jak, ani kiedy listy znikają, lecz jest to metoda używana przez pocztowców na całym świecie, nie robimy więc nic nadzwyczajnego. Myślałem tylko, że odbiór następuje koło północy, dlatego liczyłem, że zdążymy. Ale wygląda na to, że im bliżej świąt, tym kurierzy z Laponii zjawiają się wcześniej, by Mikołaj miał czas wszystko przeczytać i przygotować prezenty.

– Ciekawe … – powtórzyła znów Mama jakby wcale nie słuchała pana Leona i myślami była całkiem gdzie indziej.

– Moim zdaniem niespecjalnie – odparł pan Leon. – W porównaniu do wszystkich innych fantastycznych rzeczy jakie dzieją się w Wigilię Bożego Narodzenia, nasz skromny wkład w postaci doręczania listów do Laponii jest naprawdę niczym. W każdym razie niczym wielkim… 

Pan Leon szykował się rozwinąć myśl, jednak zorientował się, że Mamy już przy nim nie było.  Stała przy oknie i z radości zacierała ręce. 

Kręcą z niedowierzaniem głową znów więc potruchtał, znów się zasapał i zrobił się jeszcze bardziej niezadowolony, niż przed chwilą. Szykował się zbesztać Mamę za tak nieodpowiedzialne nadwerężanie jego sił fizycznych, ale gdy stanął obok niej tylko zastygł z otwartą buzią. 

W oczach Mamy dostrzegł błysk.

Nie spodobał mu się ten błysk.

Był to błysk ulgi i tryumfu. Błysk zdecydowanie złowieszczy, zwłaszcza dla człowieka, który nie marzył o niczym innym, niż tylko by ta noc wreszcie się skończyła, a on mógł wrócić do domu i zapomnieć o tej postrzelonej wyprawie. Po pierwsze dlatego, że bał się, iż ktoś jednak odkryje ich obecność, a przecież była pora, gdy na terenie poczty nie powinno już być nikogo. Po drugie zaś, bo zbliżała się dwudziesta druga, a o tej porze pan Leon zwykle już leżał w łóżku i słuchał na dobranoc swojej ulubionej audycji muzycznej w radio.

Nie pomylił się. Mama, pełna nowej energii, wycałowała go w oba policzki, po czym chwyciła za rękę i pociągnęła do kąta, w którym Tata z policjantem wciąż roztrząsali filozoficzne dylematy.

– No, dość tego gadulstwa! – zawołała. – Lecimy dalej!

Policjant i Tata zerwali się na równe nogi. Pan Leon przeciwnie. Osunął się wykończony na podłogę.

– Już prawie dziesiąta? – zdziwił się policjant patrząc na zegarek. – Jak mój skuter jeszcze trochę postoi na mrozie to zbuntuje się i nie odpali. Tak, tak, lećmy!

– Lećmy! – powtórzyła Mama. – W ślad za Filemonem!

– Jak to za Filemonem? – Na dźwięk imienia swego kota pan Leon otworzył jednak oczy. – A gdzie on w ogóle jest? Kici, kici! – zaczął nawoływać.

– Mam nadzieję, że już w Laponii! – odpowiedziała Mama.

– Gdzie?! – wykrzyknęli pozostali, a pan Leon aż ściągnął z głowy swoją czerwoną uszatkę i jak ręcznikiem wytarł nią spoconą, teraz już i z przerażenia, twarz.

– Za mną! – rozkazała Mama. – Pusty jest? – zapytała po chwili, gdy znów znaleźli się przy koszu z wywieszką „Laponia – wszys koresp tuta” z tym, że kosz zmienił swoje lokum. Stał teraz zaparkowany pod oknem. Jak i kiedy ona to zrobiła?! – mimo kolejnej zadyszki pan Leon nie mógł wyjść z podziwu.  

Zajrzeli zgodnie do środka.

– Na próbę wsadziłam tu Filemona – wyjaśniła Mama.

– Proszę mi nie mówić, że pani, że Filemon… – Twarz pana Leona z czerwonej zrobiła się w jednej sekundzie biała, idealnie zlewając się teraz z kolorem ścian.

– I owszem. Rozległ się cichy trzask, potem poszła iskra, jakby ktoś na moment odpalił sztuczny ogień i Filemon zniknął! Co wy na to? – nie mogła nacieszyć się Mama. – Proszę, to który z panów wchodzi pierwszy?

Przybycie 

– Zi…zimno tu! – zaszczękał zębami Tata wygrzebując się ze sterty listów, w których siedział zakopany po szyję.

Z tej samej sterty powoli wychynęły głowy Mamy, policjanta i pana Leona. Znów znajdowali się w jakiejś wielkiej sali, ale tym razem nie była ona częścią poczty. Sądząc po oknach w kryształowych ramach i olśniewających kryształowych żyrandolach była raczej królewską komnatą i to tak długą, że ledwie można było dojrzeć jej krańce. Bez problemu natomiast dostrzegli charakterystyczną czapeczkę kota Filemona.

Chociaż? Zaraz… A ile tutaj było tych Filemonów?

Im dokładniej liczyli, tym Filemony w zielonych czapeczkach mnożyły się im w oczach i dopiero miauknięcie tego prawdziwego, który na widok swego właściciela rzucił się w jego kierunku, sprawił, że zrozumieli.

– Będą kłopoty – mruknął pan Leon zdejmując Filemona z głowy.

– Proszę państwa! – zawołał w tej samej chwili Tata, a głos łamał mu się ze wzruszenia. – Taka niecodzienna okazja! Jako naukowiec nigdy nie przypuszczałem, że dane mi będzie na własne oczy … Bezpośrednio … Empirycznie… – Odchrząknął i otarł łzę, która ukradkiem spłynęła mu z kącika oczu. – Ale może zacznijmy od małego wprowadzenia, bo nie wiem, czy wszyscy z państwa są świadomi, że pierwsze wzmianki o elfach wcale nie pochodzą z mitologii germańskiej, ani nawet z nordyckich sag, a z papirusów …

Nie dane mu jednak było dopowiedzieć „babilońskich”. W tej chwili coś ścisnęło go w pasie i poszybował do góry niczym schwytana na wędkę ryba. Zawisł pod sufitem i dopiero wtedy ustalił, że to porwały go wielkie macki przyczepione do czerwonej liny. Widział już kiedyś takie urządzenie. W szklanych gablotach przy wejściu do centrów handlowych. W otwór wrzucało się pieniążek, a wtedy chwytaczo-łapka na sznurku zjeżdżała w dół i usiłowała upolować dla nas którąś z maskotek leżących na dnie gabloty. Proszę, a teraz w roli maskotki występował on sam, Tata. Chociaż…Rzut okiem dookoła pozwolił mu stwierdzić, że Mama, policjant i pan Leon z Filemonem zwisającym mu z szyi jak futrzana kolia też już wisieli pod sufitem uwięzieni we własnych mackach. 

Zbiorowo musieli przedstawiać rzadki widok, bo elfy przyglądające się im z dołu stały jak zaczarowane. Większość pootwierała nawet ze zdumienia buzie, tak że ich długie brody normalnie sięgające pasa, teraz sięgały trzewików.

– Mówiłem, że będą kłopoty – powtórzył pan Leon. – Jak nas ugotują i podadzą na kolację, może wtedy wreszcie przyznacie mi rację, że żadne z nas nie powinno było nawet wychodzić z domu w taką zamieć. A co dopiero z zamiarami przestępczymi!

– Wujku! – stęknął z wyrzutem policjant – Mówiliśmy już, że to nie przestępstwo!

– Proszę państwa! Elfy nie są mięsożerne! – Tata starał się wszystkich uspokoić. – Dedukując z dostępnych nam podań i legend, żywią się rosą i pyłkiem kwiatowym.

– Chciałbym wiedzieć, gdzie o tej porze roku znajdzie pan rosę i pyłek kwiatowy? – zakpił pan Leon.

– Słuszna uwaga – policjant tym razem wziął stronę swego wujka.

– Przestańcie! – zniecierpliwiła się Mama. – Jesteśmy w gościnie u Mikołaja. Słynie z wyrozumiałości, to może jednak nas wysłucha, zanim wsadzi do pieca? Poza tym, pomyliły wam się bajki. Mikołaj to nie Baba Jaga.

– Ale ja mam na drugie imię Jaś – stropił się mimo wszystko policjant.

– A ty jesteś Małgorzata – przypomniał Mamie Tata. – Czy to jednak nie ciekawy zbieg okoliczności?

Dalszą rozmowę przerwało im jednak zamieszanie, jakie nagle zrobiło się na dole. Elfy zaczęły coś między sobą szeptać i popiskiwać, a wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom. Te strzeliły jakby pchnięte kopytem i .. wpuściły do środka renifera ze świecącym nosem.

– Rudolf! – zdążyła wykrzyknąć drużyna odzyskiwaczy listów, nim liny ponownie szarpnęły i przejechały po suficie niczym ostrza łyżew po lodowisku. Zatrzymały się na wysokości drzwi, opuściły się, a gdy wszyscy już dotykali nogami podłogi, wtedy macki wypluły swych zakładników dokładnie przed obliczem Rudolfa.

.

cdn.

Poprzedni artykuł„Najlepszy prezent” – bajka na święta. Część 1
Następny artykułZostań Świętym Mikołajem
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj