Sklep w miejscowości Łazo.

Wynajęty autobus wiezie nas do Łazo. Jest to miejscowość w kamczackim interiorze, położona na południowych stokach Wulkanu Tołbaczik, należącego do pasma Kluczewskiej Sopki.

Jak już wspominałem, wieś jest porządnie zbudowana z ulicami w kwadrat. Mieszkańcy dorodni i jacyś tacy „na luzie”. Do zimy są przygotowani. Mają swoje generatory prądu, wiejską piekarnię i w ogóle są samowystarczalni. Są to inni ludzie w porównaniu z mieszkańcami syberyjskich posiołków.

Z Łazo mamy przejść 50 km, pieszo przez góry do rzeki Lewa Szczapina. Tak naprawdę, Lewa Szczapina jest prawym dopływem Szczapiny. Kozacy, którzy trzysta lat temu nadawali nazwy, poruszali się wzdłuż rzek od ujścia do źródeł. Dlatego odwrotnie postrzegali strony. Na Kamczatce nie jest to wyjątek.

Do niesienia sprzętu wynajęliśmy dwa konie z poganiaczami. Później jeden z poganiaczy okazał się przebraną dziewczyną. Pomimo końskiej pomocy na każdego wypadł 45-o kilogramowy plecak. Trzeba się było z tym wszystkim wdrapać na wzniesiony o ponad kilometr płaskowyż, przejść po nim 20 km, a potem zejść 500 metrów niżej, do rzeki. Innej drogi nie ma.

Nim jednak doszło do przeprawy przez góry, trzeba było Władka odstawić do pobliskiego (tylko 200 km) szpitala w Miłkowie. Miał rację lekarz z Pietropawłowska, nie chcąc go wypisać. W porównaniu do Pietropawłowska, szpital w Miłkowie prezentował kategorię o dwie ligi niższą. Prawdziwy barak z pryczami rodem z Gułagu. Do tego jeden lekarz i jedna pielęgniarka, za to z powołaniem Judyma. Nie serwowano tam nawet czaju. Prawdziwa umieralnia. Władek był tam jednak krezusem, którego było stać na kupienie każdego lekarstwa. Wspominają go tam chyba do dziś, za kompleksowe zaopatrzenie tutejszego ZOZ-u w medykamenty.

Zostawiliśmy tam biedaka z wielkimi wyrzutami sumienia, ale miejscowy lekarz z wielkim entuzjazmem gwarantował za jego zdrowie. Telefon do Pietropawłowska obnażył nieciekawą prawdę. Badania wykazały u nieszczęsnego Władka salmonellę. Lekarz wojewódzki polecił zatrzymać w Miłkowie na obserwacji całą grupę. Piękna perspektywa wakacji w Miłkowie, spowodowała naszą natychmiastową ewakuację w góry, co między nami mówiąc, było nieco lekkomyślne. Pozostali uczestnicy wyprawy czuli się jednak znakomicie. Ale…, tam w górach nie byłoby już szans na udzielenie szybkiej pomocy. Po odbyciu demokratycznej narady – uciekliśmy z Miłkowa, pozostawiając tam jedynie biednego Władka. Prawdziwym wskaźnikiem zdrowia miała być przeprawa przez góry. Gdyby ktoś się źle poczuł, miał wrócić na końskim grzbiecie wraz z poganiaczami.

Konie pomagają wnieść sprzęt

Rankiem następnego dnia wszyscy raźno zarzucili 45-o kilogramowe plecaki i hajda w górę. Za nami człapały obciążone katamaranami konie. Po dwóch godzinach marszu, zaczęło się wzajemne oddawanie kilogramów z plecaków. Na płaskowyż niektórzy dotarli z 60-o kilogramowymi plecakami, zaś inni ze znacznie lżejszymi. Nocleg w domku myśliwskim z widokiem na Tołbaczik i grupę Kluczewskiej Sopki, oraz dymiący wulkan Kizimien z drugiej strony. Mimo zmęczenia trudno zmusić się do oderwania wzroku od tak nierzeczywistego, że aż kiczowatego landszaftu.

Następnego poranka okazało się, że jeden z koni zdycha ze zmęczenia. Na pewno dalej nie pójdzie. Dziś będzie trochę lżej, bo droga prowadzi tylko w dół, ale trzy osoby będą musiały wrócić po ładunek niesiony przez padłego konia. Drogę osładzają widoki i jagody. Od tych ostatnich każdy jest fioletowy na twarzy, rękach i ubraniu.

Wreszcie jest rzeczka Lewa Szczapina. Dzika, zarośnięta i pełna zawałów drzew. Jak tu płynąć w takiej gęstwinie powalonych konarów?

Ślad młodego misia.

W miękkim piasku na brzegu, odciśnięte wyraźnie, świeże ślady misia. Ktoś wstawia w nie swoją stopę. Ślad misia jest trzy razy większy. Mrówki zaczynają chodzić po plecach. Toż to właśnie Kronockij miedwieżij zapowiednik (Kronocki rezerwat niedźwiedzi). Żarty z misiów się skończyły. Rozstawiamy obóz według światłych rad miejscowych z Łazo, popartych teorią rodem z przygód Winnetou. Sprzęt pływający i zapasy żywności do środka. Worki z żarciem na wszelki wypadek popsiukaliśmy z zewnątrz dezodorantem, który to zapach wyjątkowo ma nie odpowiadać misiowym nosom. Wokół zapasów rozbiliśmy namioty.

Całość uzupełniały dwa ogniska z tyłu i z przodu, a wszystko razem otoczyliśmy linkami oplecionymi wokół drzew, lub wkopanych wioseł. Do zmroku należy zgromadzić całonocny zapas drewna na opał. Wyznaczamy wachty.

Rzeczywiście, kiedy już się na dobre ściemniło, las zaczyna ożywać. Wokół pełno szumów, trzasków łamanych gałęzi, wreszcie słychać pomruki i pochrapywania. Zaczyna siąpić deszcz. Siedzimy przy ognisku, w sztormiakach, powtulani w siebie.

Akurat ja wylosowałem pierwszą wachtę. Trzeba się uwijać przy obydwu ogniskach, aby deszcz ich broń Boże nie zagasił. Z duszą na ramieniu wyszedłem poza zeribę z linek, aby dobrać jeszcze suchych gałęzi. Okrążyłem obóz. Przy drugim ognisku siedzą Ilja z Julką. Przytuleni do siebie patrzą w czerń lasu. Nie mogłem sobie odmówić. Zakradłem się cichutko i ryknąłem. Zerwali się z krzykiem i jednym skokiem zanurkowali do namiotu. Do dziś nie mogą mi zapomnieć tego dowcipu.

Po pierwszej w nocy wachtę przejął Roman. To eksmilicjant, obeznany z bronią. Właśnie on ma pozwolenie na posiadanie i ewentualne użycie „Kałacha”. Umówiliśmy się jednak, że broń palną można wykorzystać tylko w sytuacji nadzwyczajnej. Jakkolwiek las wokół obozu wyglądał i brzmiał strasznie, to uznaliśmy, że mieści się w przewidywaniach i opisach ludzi z Łazo:
„Po trzeciej nocy przywykniecie” – pocieszał nas leśniczy Krasjelnikow.- „Broni używajcie tylko przeciwko samotnym niedźwiedziom wariatom, lub w razie niespodzianego spotkania samicy z małymi. Zwariowane misie trafiają się jednak znacznie rzadziej niż zwariowani ludzie. Może szkoda, że nie jest odwrotnie”.

Miał rację leśniczy Krasjelnikow z posiołka Łazo. Trzeciej nocy, przestaliśmy zwracać uwagę na kręcące się po nocy misie. Zachowaliśmy zeribę z linek, ale zdjęliśmy wachtę. Naprawdę, można spokojnie spać wśród niedźwiedzi.

Kiedyś obudziłem się w środku nocy. Natura kazała mi znaleźć ukojenie w pobliskich krzakach. Ciemno. Otwieram suwak od namiotu. Zzzz…! Nagle światło księżyca uderza mnie w oczy, a do namiotu wlewa się kilka wiader wody. Jednocześnie głośny plusk oznajmia, że do rzeki wpadła ciężarówka albo miś, który akurat postanowił obwąchać nasz namiot. Obecności ciężarówki w Kronockim Zapowiedniku nigdy nie stwierdzono, z powodu braku jakiejkolwiek drogi…

W górnym biegu, rzeka Lewa Szczapina płynie spokojnie. Życie utrudniają powalone pnie. Często trzeba rozładowywać katamarany i przenosić dookoła przeszkody. Pierwsze trzy dni siąpi deszcz. Temperatura nie przekracza 10 stopni. Wszystko: namioty, śpiwory, ubrania, zapasy jedzenia, nabierają wilgoci i zapachu stęchlizny.

Czwartego dnia od rana świeci słońce. Z porannej mgły wyłania się Wulkan Kizimien. Widać wyraźnie dymiący krater centralnego stożka i mniejsze kratery po bokach, dymiące kolorowo. Po dwóch godzinach szarpania z zawałami na rzece, odsłania się przed nami rajska dolina gorących źródeł „Tumrocznyje Istoczniki”.

Cała dolina pokryta jest parującymi zbiornikami o kilkumetrowej średnicy. Pośrodku drewniany domek pustelnika. Sam pustelnik niedawno zrezygnował i wyniósł się z tego bezludzia do Miłkowa. Spragnieni ciepła postanawiamy zbadać zbiornik przy chatce.

Woda ma temperaturę ciała. W środku bulgocą bąbelki naturalnego jakuzzi. Ba! Ale jakie jest dno? Ścinamy szybko pobliską brzozę i kładziemy w poprzek opartą końcami o brzegi. Trzymając się pnia brzozy, niby poręczy, ostrożnie schodzę do cudownie ciepłej wody. Dno jest twarde, jakby specjalnie wysypane miałkim żwirkiem. Spod żwirowych kamyczków wydobywają się bąbelki gazu.

Decyzja jest szybka. Zostajemy tu na dwa dni. Wszyscy ochoczo zrzucają przemarznięte pianki i z rozkoszą zanurzają się w tej wannie z ciepłą wodą. Chlapaninie i wodnym uciechom nie ma końca. Kiedy wreszcie po kilkunastu minutach wychodzimy, wszystkim zaczynają się kleić oczy. Później dowiemy się, że gaz w jakuzzi, to radon. Można w tym źródle przebywać do 10 minut.

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Morawski

Poprzedni artykułRockaway – tydzień po huraganie Sandy. Fotoreportaż.
Następny artykuł„Oddajemy głos na prezydenta”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj