Życie z matką-imigrantką jest jak życie obok niewidzialnej kuli. Rozmawia się o tych samych rzeczach, patrzy się na ten sam świat przeżywając te same wydarzenia, a bywa, że sfery naszego istnienia i świadomości ledwie się ze sobą stykają…
Obserwuję Starszą wyciągniętą na kanapie z ekranem komórki pod nosem i wyobrażam sobie, że tak właśnie mógłby wyglądać początek jej wspomnień o mnie. Wspomnień, które powstały w oparciu o bardzo specyficzne rozmowy, mianowicie – o tym KIM JESTEM NAPRAWDĘ. Wyobraźnia ociąga się z podpowiedzią konkretnych sytuacji (Pogawędka przy stole? Przed kominkiem? W podróży?), ale nie mam wątpliwości, że były to rozmowy, o które sama mnie prosiła, czując ich autentyczną, organiczną potrzebę. Rozmowy, nad którymi nie wisiało żadne zadanie domowe, prezentacja w szkole, czy udział w konkursie o odkrywaniu korzeni przodków.
W pewnym momencie, który nadszedł, bo był tak samo naturalny jak dorastanie i dojrzewanie człowieka, moja córka po prostu zrozumiała, że pod powłoką jej karmicielki i opiekunki skrywa się wyjątkowa, ludzka opowieść, nieporównanie ciekawsza od tej, którą widać i słychać z wierzchu. Tym ważniejsza, że jako dziecko imigrantki potrzebowała tej opowieści, by zrozumieć kim w istocie jest sama.
W czasie rozmów zadawała mi więc między innymi takie pytania:
Kim byłaś, gdy nie byłaś jeszcze imigrantką, mamo?
Co było wtedy dla ciebie ważne?
Jak emigracja zweryfikowała twoje plany na życie?
Czy tęskniłaś za swoją starą ojczyzną?
Tęsknisz nadal?
Kiedy najbardziej?
Czy trudno ci tutaj żyć, czy łatwiej?
Jak sobie radzisz ze swoją tożsamością emigranta?
O czym myślisz, gdy nie myślisz o mnie i o rodzinie?
Jakie masz aspiracje, marzenia?
Słucham jak Starsza chichocze przewijając obrazki na ekranie i przypominam sobie, że na razie – stety lub niestety – pozostaję wyłącznie jej matką. Opiekunką i karmicielką. Czasami powierniczką. Rzadko powierzającą. Nie buntuję się jednak, nie ma o co. Matki, na szczęście, nie dzielą się na imigrantki i tubylczynie, te, które mają w angielskim akcent i te, które go nie mają. Jak się nad tym zastanowić to nie dzielą się nawet na te, które doświadczyły domokrąstwa z pakunkami „girl scout cookies” i te, którym harcerstwo kojarzy się ze wszystkim, tylko nie sprzedażą ciasteczek w sobotni poranek pod superkamarketem. Matki są niepodzielne i mają ten luksus, że wszystkie elementy, z których są zrobione pasują do siebie idealnie, bo tworzą właśnie człowieka, który jest ich dziecku najbliższy i jedyny.
Najbliższy i jedyny, a jednak nieznany! – zastanawiam się mimo woli. – I właściwie dlaczego żadna rozmowa wciąż się między nami nie wydarzyła? – dodaję i, mimo woli, robi mi się smutno.
Był czas, gdy nie miałam wątpliwości, że wszystko jest wyłącznie kwestią czasu. Moje myślenie biegło tymi samymi torami, co myślenie większości (każdej?) matek na progu ich wielkiej przygody rodzicielskiej. Gdy dziecko pójdzie do przedszkola bez trudu wrócę do pracy zawodowej. Gdy rozpocznie szkołę z dnia na dzień usamodzielni się na tyle, że resusytuję wszystkie aspekty mojego życia towarzyskiego. Jako nastolatek moje dziecko będzie mi już nie tylko wyręką i pomocą w domu, ale prawdziwym przyjacielem. Do matury wspomniana rozmowa zdąży się wydarzyć nie w jednej, ale w kilku odsłonach, bo przecież metamorfoza mojej pozycji w naszych relacjach z opiekuńczo-nadzorczej na dojrzale partnerskie dawo się do tej pory wydarzy. Jerzy Stuhr wykonał w 1977 w Opolu pamiętną piosenkę pt. „Śpiewać każdy może”, która cieszy się wielkim wzięciem u wszelkiego rodzaju przeróbkiewiczów podmieniających w niej słowa na inne. Wersja „Marzyć każdy może” od dawna funkcjonuje jako naczelny hymn rodziców mających w domu pociechy w wieku dwucyfrowym. W moim na pewno.
– Widziałaś tego mema ze Scaramuccim? Jak stracić chłopaka w 10 dni! Najlepsza polityczna komedia roku! – woła do mnie tymczasem Starsza, wciąż z kanapy.
Jest do mnie odwrócona tyłem. Nie ma pojęcia, że na nią patrzę. Nie wie o czym w tej chwili marzę. Wie o czym marzę w ogóle? Po kilku próbach może by zgadła…
– Widziałam – odpowiadam i głaszczę przechodzącego dołem kota.
Coś we mnie jednak pęka. Myślę. Lecą sekundy, minuty.
Wychowywanie dwujęzycznego dziecka to nieustanne balansowanie, kalkulacje. Z czym nie przesadzić, z czego zreygnować, co popchnąć do przodu mimo oporu. Moje dzieci może nie wiedzą o mnie wielu rzeczy, ale ja wiem o nich całe encyklopedie i słowniki. Wiem i to, że status dwujęzycznego dziecka imigranta we wciąż mocno monolingwialnym (amerykańskim) świecie stawia przed nimi oddzielne wyzwania – być osobą dwujęzyczną i sprawną dwukulturowo, ale jednocześnie pozostawać bytem tak samo monolingwialnym i monokulturowym co rówieśnicy! Świat młodych potrafi brutalnie obchodzić się z każdą „innością” i „odstawalnością”. Nie każde dziecko, mimo naszych największych wysiłków, stać na odwagę, by się dobrowolnie wyróżniać w tłumie. Dwujęzyczność, póki co, wciąż wyróżnia. O kilka nacisków za daleko, i możemy ściągnąć pod dach wojnę. Świat dorastających dzieci potrafi wszak gorzko testować każdy dogmat.
Z tych powodów w naszej rodzinnej dwujęzycznej edukacji i wychowaniu instynktownie wybrałam więc drogę przewodzenia, lecz raczej po świadomości zbiorowej i objaśniania przede wszystkim na podstawie doświadczeń grupy. Własne ego i prywatny świat z rozmysłem usunęłam na plan dalszy. Za taką postawą dodatkowo przemawiał fakt, a raczej mądrość nabyta w kolejnych latach rodzicielstwa, że dorastające dziecko i tak nosi w sobie wystarczająco silne przeświadczenie, iż ma najbardziej osobliwą i niewydarzoną rodzinę pod słońcem, by mu je dodatkowo wzmacniać pogawędkami o prawdziwych meandrach i osobliwościach rodzicielskiej duszy.
Popołudniowe słońce naciska na szybę jakby chciało ją wyważyć. Co jednak – czuję ucisk w gardle – jeżeli się … pomyliłam? Jeżeli rozmowa, na którą czekam nie wydarzy się bez mojej inicjacji? Nie znam odpowiedzi na pytanie kiedy nasze dzieci są gotowe na rozmowy z nami o nas? Ale nie znam też odpowiedzi na pytania ile nam zostało razem czasu? Co nieodgadniony los skrywa dla nas w głębi swego rękawa czy kieszeni? Bez problemu za to potrafią sobie wyobrazić ile po świecie chodzi smutnych, zawiedzionych ludzi, którym zabrakło czasu poznać swoich rodziców. Wśród nich osobna grupa – dzieci imigrantów, dla których nie odkryte meandry i osobliwości ich rodziców są jak nie zapalone, lecz świetnie wyczuwane w duszy lampy. Brak ich światła odczuwalny tym mocniej, im mocniej pewne obszary ich dwujęzycznej, dwukulturowej tożsamości pozostają skryte w namacalnym mroku.
Natarczywe słońce zalewa pokój coraz grubszą smugą światła. Mruga: to ostatnie dni wakacji. Korzystajcie z wolności i okazji, nim wkręcą was tryby szkolnych obowiązków, a czas podzieli się na okienka podpisane nazwami miejsc, zajęć i projektów!
– Idziemy na spacer? – wymyka mi się nie wiadomo skąd i w jednej chwili już mam cały plan. Wszytkie jego detale. Na teraz i przyszłość.
– Możemy – odpowiada Starsza. – A masz coś do mnie? – W drugim pytaniu brzmi już wyraźny niepokój. Przy trzecim Starsza wstaje z kanapy. – Stało się coś?
Potakuję głową. Uśmiecham się. Biorę ją za rękę.
– Zastanawiam się na ile mnie znasz, córko …
Eliza Sarnacka-Mahoney
Fot. Archiwum DPS