Lubiła pikantne skrzydełka z KFC, które kupowała w ilościach hurtowych i zamrażała „na później”, nie znosiła za to mleka i „pustych kalorii”, czyli rozmów o niczym. Znacie taką Wisławę Szymborską? Pewnie nie. A poznać warto. Zwłaszcza jeśli kojarzy się wam ona wyłącznie z akademią szkolną, znaczkiem pocztowym i nagrodą Nobla.
Tylko „Pierwszy Sekretarz” mógł tak napisać o „Pierwszej Damie Polskiej Poezji”. A napisał tak, jak sekretarzował: dyskretnie, z dużym wyczuciem i ogromną sympatią. Rusinek wpadł do Szymborskiej na chwilę, został prawie piętnaście lat. Przez ten czas towarzyszył jej niemal codziennie. Od momentu przecięcia kabla wiecznie dzwoniącego telefonu, które – jak głosi jedna z najgłośniejszych anegdot – sprawiło, że został przyjęty do pracy, aż do ostatniego dnia ich wspólnej, a dla Szymborskiej ostatniej podróży. Niemal wszystko robili razem: od „szurania papierami”, jak oboje nazywali papierkową robotę, przez wspólne mniej lub bardziej służbowe wyjazdy, aż po kupowaniu butów i wędzonki krotoszyńskiej, którą noblistka bardzo lubiła, a to tylko dlatego, że… przypominała jej bekon.
Z książki Rusinka wyłania się bardzo interesujący, choć wcale nie taki oczywisty obraz Szymborskiej: z jednej strony unikającej rozgłosu i nieznoszącej tzw. „pustych kalorii”, czyli rozmów o niczym intelektualistki, z drugiej zaś – skromnej i praktycznej, za to niezwykle dowcipnej i uroczej starszej pani, która potrafi zrobić psikusa przyjaciołom, prosząc swojego sekretarza o podrzucenie do ich ogrodu… gipsowej owcy albo rozmrożenie skrzydełek z KFC, żeby je później odsmażyć na patelni.
„Szymborska w anegdocie” – taka książka powinna powstać, bo anegdotami z udziałem noblistki sypie Rusinek jak z rękawa. To pokazuje, jak zabawną i nietuzinkową osobą była poetka, która we Włoszech – ku rozpaczy i złorzeczeniu autochtonów – zarządziła poszukiwania granulowanego parmezanu, by na koniec przypomnieć sobie, że owszem, widziała go, ale w… niemieckim dyskoncie. Wszystkie te wspomnieniowe anegdoty z Szymborską w roli głównej sprawiają, że lepiej nam zrozumieć noblistkę nie tylko jako osobę, ale i jako poetką. Łatwiej nam pojąć nie tylko to, czemu opanowała do perfekcji sztukę odmowy, nie zgadzając się na ciągłe prośby o nazwanie szkół jej imieniem czy komentowanie mundialu, ale także, dlaczego tworzyła taką a nie inną poezję. Tym bardziej, że Rusinek przy okazji opowiadania anegdot zdradza wielokrotnie okoliczności powstania tego czy innego wiersza. Których tytułów Szymborska zwykle nie pamiętała.
Nie wiem, jak Michał Rusinek to robi, ale wspomnienia o Wisławie Szymborskiej (która występuje w książce jako WS) przedstawia tak, jakby noblistka nadal była obok niego. Jakby za chwilę miała wejść i poprosić o przepisanie wiersza, kupienie znaczków pocztowych i kubełka skrzydełek z KFC. Powiedzieć, że autor odczarowuje i odbrązowuje obraz Pierwszej Damy Polskiej Poezji, to truizm. Czytając „Nic nadzwyczajnego”, patrzymy na Szymborską oczami Rusinka. Także wtedy, kiedy jego okulary zachodzą mgłą. To naprawdę nic zwyczajnego, prawda?
Karina Bonowicz
Michał Rusinek, Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej
Wydawnictwo ZNAK