Zaczarowana kraina
– Przepraszamy za te środki ostrożności. Niestety musimy kontrolować kto przybywa do nas z niezapowiedzianą wizytą i jakie ma intencje. Wysyłka pocztowa pozostaje dla większości preferowaną metodą transportu, lecz że intruzi zwykle przysyłają się do nas w paczkach, system linowo-uchwytowy sprawdza się najlepiej. Odławia ze sterty korespondencji elementy, które nie są listami –wyjaśnił Rudolf. – Ale państwo, jak widzę bez opakowania.
– Bez – potwierdziła Mama.
– Ekologicznie – rzekł z uznaniem. – To jakie macie marzenia? – Przeszedł do sedna sprawy. – Zwiedzanie Fabryki Zabawek czy spotkanie z Mikołajem? – Nie czekając jednak wcale na odpowiedź wyjaśnił: – Jeśli to pierwsze to nie oprowadzamy wycieczek dorosłych. Jeśli to drugie to też niemożliwe, podpada pod kategorię: tajemnica firmowa. – Więc? – Zastygł ze znakiem zapytania wymalowanym na uśmiechniętym, zadowolonym z siebie pysku, podczas gdy jego nos zaczął migotać niczym wizualny sekundnik w programie „Od zera do milionera” odmierzający zawodnikom czas na odpowiedź.
– I to są wszystkie dostępne nam opcje? – zdziwiła się Mama.
– Tak. Choć właściwie nie – poprawił się – możecie jeszcze zwiedzić okolicę. Pospacerować, powdychać świeże powietrze. To najlepsza terapia na przedświąteczny stres! – podkreślił i kiwnął łbem w kierunku okna, za którym, jak okiem sięgnąć, rozciągał się typowo zimowy krajobraz.
A raczej: nadmiernie zimowy krajobraz. Z zasp sięgających parapetów wystawały tylko czubki najwyższych krzaków, a każde drzewo gięło się do ziemi pod ciężarem białej czapy, którą udawało mu się utrzymywać na gałęziach już tylko ostatkiem sił. Mimo to śnieg dalej sypał się z nieba tabunami i był tak gruby i gęsty, że uderzając o szyby wydawał odgłos.
– No właśnie, stres! – pochwyciła Mama. – To nas tutaj sprowadza. A mówiąc wprost, panie Rudolfie, potrzebujemy odnaleźć w tej oto stercie listów kilka takich, których, jako rodzice, nie aprobujemy, i wymienić je na inne, by nasze dzieci …
– I niektórzy dorośli! – dodał pan Leon.
– I niektórzy dorośli – powtórzyła Mama – dostali od Mikołaja prezenty, które ucieszą wszystkich w domu…
– A nawet poza domem!
– A nawet tam. Chcielibyśmy uniknąć sytuacji, że ciesząc tylko osobę obdarowywaną, wprowadzają w życie domu…
– I świata …
– I świata problemy, chaos i udrękę.
– Oraz dalsze trudności komunikacyjne.
– Oraz je – zakończyła Mama.
Pan Leon zaklaskał.
Elfy, które do tej pory słuchały w skupieniu, nagle złapały się za brzuchy i zaczęły się straszliwie śmiać.
– O co im chodzi?
– Z tego, co nam wiadomo o elfach, moja droga, są to istoty bardzo skore do śmiechu i zabawy – już pospieszył z wyjaśnieniem Tata. – Na drodze ewolucji, która nie była udziałem żadnych innych żywych gatunków, wytworzył im się w mózgach dodatkowy ośrodek wesołości.
– A reniferom co się wytworzyło? – chciała wiedzieć Mama, bo Rudolf również parsknął śmiechem i to tak, że aż poczuli na twarzach jego stajenny oddech.
– Moi drodzy! – przemówił Rudolf, gdy w końcu się uspokoił. – Doceniam wasze poczucie humoru! Cóż jednak, nawet gdybym chciał wam pomóc, niestety bym nie mógł! Przy tej ilości korespondencji nie mamy chwili, co ja mówię, chwileczki, do stracenia! Dlatego korzystamy z systemu, dzięki któremu listy wędrują do Mikołaja właściwie już w momencie ich pojawienia się tutaj. Nie zwróciliście uwagi? – dodał i ściągnął pysk w głupawy dzióbek, dokładnie jak nauczyciel, który wlepia ci pałę i tylko udaje, że jest mu z tego powodu przykro.
Tak, teraz widzieli. Zdawało się, że to mrugają w kryształowych żyrandolach żarówki, a to „mrugał” zmieniający im się przed oczami obraz. Na podłodze to pojawiały się, to znikały z niej sterty listów, można rzec w rytm poruszania powiekami. Zadaniem elfów było dopilnować, czy wszystkie listy z danej dostawy zniknęły, nim podłoga upstrzyła się nowymi kopcami korespondencji. Te, które z jakichś przyczyn nie zniknęły, ładowano na kolorowe taczki i ręcznie wywożono z komnaty.
– Nic nie jest idealne nawet w krainie z marzeń – rzucił filozoficznie Rudolf, ale zaraz przybrał swój oficjalny, kąśliwy ton. – W takim razie – zadzwonił dzwonkami na rogach – skoro nie reflektujecie na odprężający spacerek, mogę wam zaoferować już tylko jedno. Odstawienie do punktu odsyłki. Nie zwlekajmy, proszę, bo ja też muszę wracać do moich obowiązków. Widzicie? – wskazał na swoje kopyta. – Muszę je polerować specjalnym olejkiem co piętnaście minut, inaczej tracą blask.
– Nie! – sprzeciwiła się Mama.
– Wciąż błyszczą? – zdumiał się Rudolf i spojrzał na zegarek. – A minęło już dwadzieścia minut!
– Nie jesteśmy jeszcze gotowi wracać – sprostowała Mama. – Pan mnie nie zna, nie należę do osób, które łatwo przyjmują porażkę.
– Dla własnego dobra, niech jej pan posłucha! – doradził życzliwie Tata i spojrzał na Mamę nieco trwożliwie, ale i z nieukrywaną dumą.
– Wolne żarty! – parsknął jednak znów Rudolf. – Myślicie, że uda wam się to, co nie udało się jeszcze żadnemu z ludzi?
Pewnie znów śmiałby się aż do rozpuku, gdyby przed szereg nie wystąpił pan Leon.
– A jakie, przepraszam, jest tutaj napięcie? – zapytał.
– Nie rozumiem – odrzekł Rudolf.
– No, napięcie, wie pan. Moc zasilania.
– A co to ma do rzeczy?
– Co ma do rzeczy? – teraz parsknął pan Leon i zatoczył ręką po komnacie. – Szanowny panie, znam się trochę na elektryce, na majsterkowaniu, robiło się w życiu to i owo. I wiem, że każdy system, nawet zaczarowany, musi być kompatybilny z dostępną mocą. Inaczej klapa! Usterki, przerwy w dostawie usług, a za jakiś czas – zawiesił dramatycznie głos – TOTALNA AWARIA! – wykrzyknął.
Nos Rudolfa wydał z siebie syk, błysk i zgasł wyrzucając w powietrze laskę dymu. Sam Rudolf zbystrzał jak na widok komina, przed którym nie zdążył wyhamować. Przestał się nawet głupkowato uśmiechać.
– To-talna?
Pan Leon skinął głową.
– No, wiem pan. Ja pana tylko pana ostrzegam. Po przyjacielsku. Identyfikuję problem. Decyzja należy do pana. Nic na siłę.
Bitwa z myślami rozgorzała nie tylko w rogatej głowie Rudolfa. Z wyrazem szoku na twarzach i wytrzeszczonymi oczami znieruchomiały również wszystkie elfy. Nikt więc nie spostrzegł, że między ludzkimi gośćmi dokonała się szybka wymiana porozumiewawczych spojrzeń. I że uczestniczył w nich nawet Tata, choć tylko on jeden wiedział, ile wysiłku kosztowała go analiza bieżącej sytuacji, a nie poszukiwanie w głowie jakiegoś trafnego bon mota o tym, że rozwiązania siłowe rzadko, a może nigdy, okazują się tymi najlepszymi.
– Szanowni zebrani – przemówił po chwili do sali. – Jeśli padnie system, to ręcznie, tymi marnymi taczuszkami nie zdołacie przekazać Mikołajowi wszystkich listów na czas. Konsekwencje będą straszne. Nie przeczytane listy, nie dostarczone prezenty, koniec z najpiękniejszą tradycją Bożego Narodzenia!
– Nieeee! – wyrwało się ze wszystkich elfich płuc naraz.
– Ale nawet – pałeczkę przejęła Mama – jeśli system będzie działał, lecz dalej w sposób n i e z o p t y m a l i z o w a n y, to z biegiem czasu będzie skazywał was na coraz cięższą i żmudniejszą pracę! – Odwróciła się na pięcie i przemawiała teraz już wyłącznie do elfów. – Populacja planety zwiększa się co roku o miliony ludzi, to rokrocznie miliony dodatkowych listów i marzeń do spełniania. Więcej kursów z taczkami do Mikołaja kosztem pracy w Fabryce Zabawek. Mniej czasu na łyżwy, sanki i jedzenie cukierków! Tymczasem, jak mniemam, stan liczebny pracowników macie tu stały od lat? Nie ma co liczyć na posiłki? – zakończyła z troską.
– Dobrze mówi! Dobrze! – rozkrzyczały się elfy i porzuciły swoje taczki.
– Coraz mniej śpimy!
– Niektórzy z nas zaczęli pić kawę zamiast kakao!
– Nie ma czasu w spokoju obejrzeć dobranocki, bo nawet po kolacji są prezenty do pakowania!
– I zamiast w potrójne kokardki, jak należy, wiążemy wstążki w supełek, bo tak jest najszybciej!
– Oj!
– Oj!
Harmider narastał. W oczach Rudolfa narastało przerażenie.
– Do stu choinek, co się tutaj wyprawia? – zadudnił czyjś głos i rozległy się ciężkie kroki zbliżające się do drzwi.
.
Najlepszy prezent
Zegar właśnie wybił północ, gdy koło budynku poczty pojawił się osobliwy obrazek. Od strony bramy ku głównej ulicy sunęła piramida składająca się (od dołu) z:
– skutera śnieżnego prowadzonego przez kierowcę w charakterystycznej kurtce policjanta
– pasażera w czarnym kombinezonie oraz hełmie z piórem na głowie, którego policjant wiózł na barana i który trzymał przed sobą błyszczące pudełko przewiązane wstążeczką
– kolejnego pasażera w czarnym kombinezonie oraz czapce kominiarce, który siedział na ramionach pasażera rycerza i też trzymał przed sobą paczuszkę, ale ta kształtem nie przypominała pudełka, a miniaturową wannę,
– starszego mężczyzny w czerwonej pilotce, który siedział na ramionach pasażera rabusia i jedną ręką trzymał pod pachą kota w zielonej pilotce, a drugą przykładał do ucha, i raz po raz kiwał z zadowoleniem głową.
Piramida chwiała się i kołysała się niebezpiecznie na boki, ale jakimś cudem nie rozlatywała się i parła do przodu dzielnie pokonując zaspy oraz lawirując między soplami lodu zwisającymi gdzieniegdzie aż do ziemi. Gdyby ktoś w tym momencie znalazł się blisko niej, usłyszałby również konwersację toczącą się między poszczególnymi jej członami.
– Wrum! Wrum! – śpiewał silnik skutera.
– Panie Leonie, rozegrał to pan kapitalnie!
– Dziękuję, dziękuję. Naprawdę cieszę się, że jednak i mnie ostatecznie przypadła jakaś konstruktywna rola w tej akcji. Wiecie, jakie miałem na początku opory i wątpliwości. Co jednak nie znaczy, że zmieniłem zdanie na temat jej przestępczego charakteru! Karolu, my jeszcze porozmawiamy!
– Tak jest, wujku. Ale przynajmniej w końcu nie będę musiał wykrzykiwać do wujka każdego słowa!
– Odwiedzimy pana razem Lusią. Niech i ona posłucha tych cudownych dźwięków, jakie wydaje puzon dla pańskiego synka!
– Prawda? Nigdy nie wpadłoby mi do głowy, że mój Piotruś może wcale nie chcieć słuchać zwykłych odgłosów trąbienia i hukania, że woli szum lasu i trele ptaków. I poprosi o bardzo specjalny puzon, które tylko takie wydaje!
– A nasza Lusia, że poprosi o takie stworzenie!
– Jakem profesor, któremu zwykle nie brakuje słów na żadną okoliczność, przyznam się wam szczerze, zaniemówiłem, gdy Mikołaj przekazał nam te prezenty.
– A mnie zrobiło się po prostu głupio.
– I mnie.
– Mnie też.
– No i miał rację. Powinniśmy bardziej ufać naszym dzieciom. A w każdym razie, o wiele uważniej ich słuchać.
– Święte słowa, pani Małgosiu. O, widać już państwa dom! To może wysadzę was przy skrzynce pocztowej? Powodzenia!
– A my, oczywiście, też wpadniemy do was z Piotrusiem i sprawdzimy, jak idzie wychowywanie prezentu Lusi!
– Wrum! Wrum!
Następnego dnia, w Wigilię Bożego Narodzenia Lusia od rana przyglądała się swoim rodzicom i narastało w niej dziwne poczucie, że oboje zwariowali. Niby krzątali się po domu jak zawsze, Mama szykowała wigilijne potrawy, Tata wychodził do sklepu po ostatnie sprawunki, ścierał kurze w kątach i odpowiadał na telefony od krewnych, którzy dzwonili z życzeniami, ale raz po raz oboje zamykali się w łazience przy swojej sypialni i wtedy dochodziły stamtąd bardzo osobliwe odgłosy.
– A ti-ti-ti!
– A ciu-ciu!
– Ooo!
– Patrz! Patrz! Teraz!
– Jest śliczny!
– Najpiękniejszy!
– Doskonały!
Wychodząc, zamykali za sobą łazienkę na klucz, a na ściągnięte brwi Lusi domagającej się wyjaśnień, jakichkolwiek! – odpowiadali błogim uśmiechem. Po czym oboje naraz głaskali ją po głowie i składając w zachwycie ręce, wykrzykiwali:
– Wszystko w swoim czasie, córeńko! Już niedługo!
Około południa Lusia nie wytrzymała i zadzwoniła do Marceliny. Musiała się komuś zwierzyć.
– Słuchaj, czy twoi rodzice też zachowują się dzisiaj jakoś inaczej?
– No pewnie – odpowiedziała Marcelina. – Wszyscy zwariowali, bo na Wigilię przylatuje babcia z Nowego Jorku. Tata za chwilę wyjeżdża po nią na lotnisko. Uparli się, że nasz dom musi wyglądać jak ilustracja z magazynu o dekoracji wnętrz, a wszystkie potrawy muszą być przyrządzone własnoręcznie od podstaw. Nic kupnego. Wydaje mi się, że żadne z nich nie spało w nocy tylko dalej sprzątali i gotowali, bo wyglądają jak zombie w przebraniu kucharza.
– Aha – uspokoiła się nieco Lusia, ale wszystkich wątpliwości się nie wyzbyła. – Ale czy oprócz tego sprzątania i gotowania, także jakoś inaczej się zachowują?
– No przecież ci mówię. Są mega zdenerwowani i wciąż na siebie pokrzykują.
– Ale czy pokrzykują jakoś … inaczej? Czy ruszają się inaczej, mówią inaczej, czy, no wiesz, są sobą?
– Są, co mają nie być – w głosie Marceliny pojawiło się zniecierpliwienie. – A o co ci chodzi?
– Sama nie wiem – westchnęła Lusia. – Mój tata od rana nie wygłosił żadnej mowy filozoficznej, a Mama przemawia do wszystkich wyłącznie zdrobnieniami. Moja mama, rozumiesz, osoba, która ma bzika na punkcie poprawności języka i nie cierpi zdrobnień.
– Wow, to rzeczywiście – zgodziła się Marcelina i się rozłączyły.
Wigilia upłynęła w bardzo miłej, choć wciąż dziwnie napiętej atmosferze, ale wkrótce potem tajemnica wreszcie się wyjaśniła.
Mama i Tata zniknęli w łazience, po czym wmaszerowali do salonu trzymając przed sobą malutką, złotą wannę.
– Od Mikołaja – powiedział uroczyście Tata. – Dokładnie to, o co prosiłaś.
– Przekazujemy ci to my, twoi rodzice, ale uwierz, mamy na to jego oficjalne pozwolenie. Nawet się ucieszył, bo to mu zaoszczędzi w nocy trochę czasu!- dorzuciła Mama.
– Ale … jak to? – Lusia znów patrzyła na rodziców spod zmarszczonych brwi. – Dlaczego Mikołaj sam nie …? Dlaczego wy? – bąkała przez moment nieskładnie. Po chwili oprzytomniała. – To on naprawdę spełnił moje marzenie?!
– Naprawdę – zapewnili rodzice.
W złotej wanience, na posłaniu ze świeżej trawy i płatków róż leżał maciupki, żywy jednorożec o tęczowej grzywce i takimż ogonku.
– A … nie gniewacie się, że poprosiłam o żywe zwierzątko? Tata ma uczulenie na sierść, a ty, mamo, powtarzasz, że brzydzisz się każdego futra…To ja poprosiłam o takie, żeby sprawiało jak najmniej kłopotów!
Mama i Tata pokręcili jednocześnie głowami.
– Przyznam się wam do czegoś – rzekł Tata. – Ja właściwie nie mam uczulenia. Tak tylko zawsze mówiłem, bo bałem się, że zwierzę w domu przysporzy Mamie dodatkowego stresu i Mama stanie się jeszcze bardziej nerwowa i niecierpliwa. Już teraz powtarza, że jest za nerwowa i za niecierpliwa, i chciałaby mieć w życiu więcej spokoju. Usiłowałem jej pomóc.
– Zrobiłeś to dla mnie? Mój kochany! – Mama ucałowała Tatę w czoło. – Ja też wam do czegoś się przyznam. Uwielbiam zwierzęta, ale nie chciałam robić Tacie przykrości. Nie chciałam, by wyrzucał sobie, że to przez niego nie możemy mieć żadnego w domu! Tata jest taki wrażliwy! Ja też chciałam mu pomóc!
– Więc też robiłaś to dla mnie? – teraz Tata z czułością pocałował Mamę w rękę.
– Zaraz, zaraz – w oczach Lusi pojawiło się niedowierzanie, ale i złość. – Czyli to znaczy, że…?
– Że w sumie mogliśmy ci kupić zwierzątko sami, już dawno? – podrapał się po głowie Tata. – No tak, to prawda.
– A ja upieram się, że ta droga była jednak najlepsza! – zaprzeczyła Mama. – Przecież przy okazji …
– Rzeczywiście, mieliśmy okazję… – zgodził się Tata.
– I dostaliśmy się tam całkowicie okazją …
– I to dopiero była okazja!
Dopiero na widok znów ściągniętych brwi Lusi, zamilkli.
– Jaka okazja? – zapytała groźnie.
Nie odpowiedzieli. Pochylili się nad złotą wanienką i wydając z siebie te same idiotyczne odgłosy, których Lusia słuchała przez cały dzień, na wyścigi głaskali po grzbiecie i łaskotali w nosek malutkiego jednorożca.
I co ja najlepszego zrobiłam? – pomyślała Lusia. – Teraz będą mu poświęcać więcej uwagi, niż mnie! Trzeba było poprosić Mikołaja o trampolinę albo perkusję. Ciekawe, czy przyjmuje zwroty? I jak by tu się najszybciej do niego dostać?
KONIEC