Rozmowa z Łukaszem Wilkowskim, dwujęzycznym Polakiem, który jako dziecko wyemigrował do USA
Nic tak nie motywuje do działania, jak prawdziwe historie, które zakończyły się sukcesem. W kontekście dwujęzyczności, konkretne przykłady są w stanie dokonać więcej, niż najlepsza teoria. Potrafią zachęcić i przekonać nawet największych sceptyków.
„W dzisiejszych czasach dwujęzyczność to konieczność”, mówi bohater mojej rozmowy. Ale gdy sam wstępował na jej ścieżkę emigrując do USA, nie było to takie oczywiste. Jego historia zasługuje na szczególne zainteresowanie, bo poznajemy ją zarówno z perspektywy dziecka, nastolatka, jak i młodego taty. Ważną kwestią jest tu zagadnienie tożsamości. Kim jest? Skąd pochodzi? Co ceni sobie najbardziej?
Poznajcie historię Łukasza, przeczytajcie jaki ma stosunek do kultury i języka polskiego oraz co radzi rodzicom i dzieciom stawiającym czoła wychowaniu w dwujęzyczności.
Łukasz Wilkowski urodził się w Polsce, gdzie mieszkał do 8 roku życia. Następnie wraz z rodziną wyemigrował do Ameryki. Dziś ma 31 lat. Ukończył studia licencjackie z psychologii na Uniwersytecie Temple w Filadelfii, które kontynuował w Polsce na Uniwersytecie Warszawskim. Pracuje jako menedżer zarządzania projektami w dużym banku w dziale IT. Jego pasją jest wspinaczka i podróżowanie. Bardzo lubi spędzać czas w otoczeniu natury, pod namiotem lub najlepiej bez niego pod gołym niebem, w lesie z dala od miasta. Zimą uprawia snowboarding. Dużo czyta, głównie literaturę z pogranicza socjo- i psychologii.
Justyna Bereza: Łukaszu, wiemy już, że jako dziecko zamieszkałeś w Ameryce. Czy możesz nam przybliżyć sytuację, kiedy dowiedziałeś się, że opuszczasz Polskę. Pamiętasz jak zareagowałeś na tę wiadomość? Jakie towarzyszyły Ci wtedy emocje?
Łukasz Wilkowski: O, tak. Pamiętam bardzo dobrze. Szok i rozpacz. Szczerze – nie chciałem. I lęk. Bałem się zostawić to, co było dla mnie najważniejsze, czyli moją babcię i dziadka. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci, czułem się u nich jak w raju. Miałem też znajomych w szkole. Mieszkałem na osiedlu w Warszawie. Miałem swoją „paczkę”, pięciu kolegów. Bawiliśmy się, graliśmy w piłkę, większość czasu spędzaliśmy razem. Pełna swoboda, coś co dla Amerykanów byłoby szokiem. Miałem też „dziewczynę” i pamiętam, że czułem się z tego powodu wyjątkowy. I nagle to wszystko miałem zostawić. Bałem się, że to stracę, że nie będę miał okazji być blisko ludzi, których znam i kocham. W Ameryce miałem co prawda dziadka, ale go nie znałem. Utożsamiałem go z paczkami, które przychodziły do Polski i z moją ulubioną gumą truskawkową. Ten strach potęgował jeszcze fakt, że nie znałem angielskiego. Byłem co prawda w klasie eksperymentalnej, w której wprowadzono angielski, ale wiem, że go nie cierpiałem. Uczyliśmy się piosenki, która miała nam ułatwić liczenie, a ja nie mogłem jej zapamiętać. Potrafiłem liczyć chyba do trzech. Pamiętam, jak powtarzałem tę piosenkę i płakałem. Byłem wściekły i mówiłem, że nie cierpię angielskiego. I że nigdy w życiu się go nie nauczę – tak mówiłem, pamiętam to!
JB: Życie jednak zaskakuje a nasze spotkanie to potwierdza – nigdy nie mów nigdy
ŁW: Dokładnie tak. (śmiech)
JB: Twoje pierwsze wrażenia po wylądowaniu w Ameryce? Co Cię najbardziej zaskoczyło i jak wyglądała Ameryka oczami ośmiolatka?
ŁW: Na podstawie bajek oglądanych jeszcze w Polsce, miałem wyobrażenie, że tu jest tak zielono i wszystko jest duże. I to się po części sprawdziło, bo wszystko jest wielkie i jest zielono. (śmiech) W pamięci bardzo mi utkwiło spotkanie z dziadkiem, który był taki… inny od mojego dziadka z Polski – opalony, wyluzowany i taki…, ja to określam, strasznie „gadaśny”.
Pamiętam, jak wprowadziliśmy się do mieszkania, które w ogóle nie przypominało tego, w którym mieszkałem w Polsce. I to był dla mnie szok. Ale z drugiej strony byłem też trochę podekscytowany. O, coś nowego – myślałem. Chciałem wyjść na dwór i zobaczyć co tam się dzieje. Ale po pierwszym spotkaniu z dziećmi, kiedy nie mogłem się z nimi porozumieć, wycofałem się. Trochę mnie to też zniechęciło. Pamiętam, że zamiast spędzać czas ze znajomymi, tak jak w Polsce, spędzałem go z rodzicami i rodzeństwem. Po prostu nie miałem z kim. Wszystko czego doświadczyłem w pierwszych dniach, było bardzo intensywne. Na tyle silne, że mając 8 lat, zapamiętałem jakie wrażenie wywarło na mnie mieszkanie, duże materace, kolor kołdry – takiej kolorowej i to, że było tak strasznie gorąco i duszno.
Początki były trudne. Bardzo tęskniłem za Polską. Od razu po przylocie zapytałem, kiedy wracamy, kiedy te wakacje się skończą? Rodzice tłumaczyli mi, ale nie mogłem w to uwierzyć, i w to, że jesteśmy w takim brzydkim miejscu. Wszędzie było zielono, ale dla mnie jakoś tak brzydko.
JB: Wakacje minęły i nadszedł kolejny ważny moment w Twoim życiu – pierwszy dzień w amerykańskiej szkole. Jak go wspominasz?
ŁW: Rodzice zawieźli mnie do szkoły. Wszedłem do klasy i wszystko było bardziej kolorowe niż w Polsce. Pamiętam nauczycielkę. Dzieci wyglądały inaczej, miały różny kolor skóry. Byłem przerażony. I myślę, że nawet gdybym znał język i był w kompletnie innym miejscu, to czułbym się podobnie, bo dla 8-letniego dziecka to ogromne przeżycie. Ale to, że nie umiałem komunikować się z dziećmi i nie wiedziałem co nauczycielka do mnie mówi, było po prostu straszne. Miałem jednak dużo szczęścia, bo poznałem Panią Fulner, która była Polką. Chodziłem do niej na lekcje angielskiego (ESL) i to mi bardzo pomogło. Tak naprawdę, gdyby nie ona, to nie odnalazłbym się w szkole. Nie mogłem polegać na rodzicach, bo oni też byli w totalnie nieznanym dla nich miejscu, oni również musieli się odnaleźć.
JB: Emigracja, zwłaszcza jej początki bywają trudne. Podstawową barierą jest nieznajomość języka. Musiałeś szybko opanować angielski, czy w tej sytuacji język polski zszedł na drugi plan?
ŁW: Na początku naszego pobytu polski poszedł trochę w odstawkę, ale tylko w sensie nauki czytania i pisania. W domu rozmawialiśmy zawsze po polsku i dzięki temu tak naprawdę mówię w tym języku do dzisiaj. Musiałem się skupić na nauce angielskiego. Ale nigdy nie przestałem mówić po polsku.
Język polski był zawsze ważny dla mnie. Często lataliśmy do Polski, praktycznie co roku na wakacje i czasem też na święta. Na początku tylko na to czekałem. Cały rok, aby wrócić do Polski. Wiedziałem, że ten język będzie mi tam potrzebny. To było bardzo motywujące. To, że mogłem odwiedzić rodzinę, pójść z moją prababcią na spacer, podczas którego opowiadała mi historie z czasów II wojny, to jak dziadek walczył itp. Wiedziałem, że gdybym nie mówił po polsku, to straciłbym kontakt z dziadkami. A to było dla mnie bardzo ważne, mieć tę nić porozumienia. Dużo mówię o dziadkach, dlatego że zajmują szczególne miejsce w moim sercu.
Jak byłem nastolatkiem, polski ułatwiał mi zawieranie znajomości, zwłaszcza z dziewczynami. (śmiech) Mówiłem, że jestem ze Stanów, a posługiwałem się polskim, i to robiło na nich duże wrażenie.
Ale były takie momenty w Ameryce, kiedy nie chciałem się odróżniać, co nie było łatwe. Z początku inaczej się ubierałem, nie tak stylowo. Nawet moje jedzenie było typowo polskie, kanapki ze świeżą szynką i sałatą, wszystko takie zdrowe, a inne dzieci miały super pyszne rzeczy. (uśmiech) Dziś uznałbym to za atut, a wtedy czułem się inny, czasami gorszy. Dzieci śmiały się ze mnie, dokuczały mi. Kazały mi mówić głupoty, których nie rozumiałem. Pierwszy rok był bardzo trudny dla mnie.
JB: Czy mimo tego trudnego początku z asymilacją, udało Ci się nawiązać jakieś znajomości?
Tak. Miałem przyjaciela Tylera, który był Amerykaninem. To była specyficzna znajomość. Wspólnie oglądaliśmy książki i śmialiśmy się z dziwnych rysunków, ale nie rozmawialiśmy ze sobą. Porozumiewaliśmy sie na migi, bo nie znałem języka. Często graliśmy w piłkę – i to był mój najlepszy przyjaciel, bardzo się lubiliśmy. Mieliśmy swój „język”. Pamiętam taki moment, gdy byliśmy u mnie w domu, leżeliśmy na podłodze i oglądaliśmy wspólnie książkę i śmialiśmy się. I wtedy mimo bariery językowej, czułem się dobrze.
Po 3 latach poznałem Emila i Maćka. Zamieszkali na tym samym osiedlu i razem spędzaliśmy czas. Oni, podobnie jak ja, czuli obco, więc wspólnie stworzyliśmy klub. Nie należeliśmy do większości, ale mieliśmy coś swojego.
JB: Wspominasz, że każdego roku czekałeś na wakacje, które spędzałeś w Polsce. A jak wyglądała Twoja pierwsza wizyta, po roku w Ameryce, tak bardzo wyczekiwana?
ŁW: Znasz to powiedzenie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – to tak się właśnie czułem. Że wróciłem. Będąc nawet na najfajniejszych wakacjach, lubisz wracać do swojego domu, położyć się do swojego łóżka i mieć to uczucie, że wszystko jest na swoim miejscu. Tak sie właśnie czułem, że jestem wreszcie w domu. Tylko że gdy wróciłem, to już nie był mój dom. Mieszkała w nim moja ciocia z dziećmi. I mój pokój nie był już moim pokojem. I to było bardzo przykre. Pojechałem do dziadków. Nie mogłem się doczekać, kiedy wraz z moim kuzynem będę mógł się bawić w starej syrence dziadka. Gdy przyjechałem, tej syrenki już nie było. A to moja kuzynka Ela, która uwielbiała się ze mną bawić w ciągniku, już nagle była za duża na takie wygłupy. A ja marzyłem o tych momentach, bo one trwały raptem tydzień, ale ten tydzień był dla mnie rajem na ziemi. Potem już jechałem do innej rodziny. To było uczucie, które często mi towarzyszyło podczas powrotów do Polski, że właśnie znowu coś mnie ominęło, że po raz kolejny coś straciłem. Bardzo przeżyłem też wycięcie drzewa orzechowego, na którym uwielbiałem się bawić i z którego zrywałem orzechy. To było dla mnie bolesne. Nie mogłem tego zrozumieć. Myślałem wtedy, że gdybym o tym wiedział wcześniej, zjadłbym więcej tych orzechów. Gdy wracałem do Stanów miałem już cały plan na kolejne wakacje. Ale co roku coś się zmieniało, zawsze czegoś mi brakowało, czegoś z dzieciństwa.
Ale było też tak, że czułem się wyjątkowy, taki unikatowy, bo przyleciałem z Ameryki. Lubiłem opowiadać o tym co działo się w Stanach. Ale potrzebowałem też zwykłej rozmowy. Może dlatego, że na początku nie miałem tu dobrych kolegów. I nagle byłem w Polsce, pośród dzieci, z którymi mogłem normalnie porozmawiać, wyrazić w pełni to, co czułem i myślałem.
JB: Czy pamiętasz taki moment, (czy był w ogóle taki), kiedy poczułeś, że Twój polski znacznie osłabł?
ŁW: Tak, dość szybko. Po dwóch latach. Ja w ogóle miałem taki straszny lęk. Czułem, że tracę polski, a angielskiego jeszcze nie opanowałem. I myślałem o tym. Pamiętam nawet, że mówiłem mojej mamie, że tracę języki i że za chwilę nie będę mówił w ogóle. Mój mózg przechodził chyba taką metamorfozę, zaczął się przekształcać na odbiór dwóch języków. Traciłem zasób słów. Słowa, które do tej pory znałem, którymi sie posługiwałem, zaczynałem zapominać. A w języku angielskim nie znałem jeszcze ich odpowiedników. I tak się zastanawiałem jak ja będę się porozumiewał, że chyba będę rysował. Po pewnym czasie, podczas wizyt w Polsce, zacząłem słyszeć swój akcent amerykański i to mnie bardzo irytowało. Zawsze chciałem się posługiwać czystą polszczyzną. Bardziej mi przeszkadzało to, że mówię po polsku z akcentem, niż na odwrót, bo angielski był moim drugim językiem. I to też mnie przerażało. Przeszkadzało mi też, kiedy kuzyni mówili, o ty taki Amerykanin, tak zaciągasz trochę. A ja tego nie słyszałem na co dzień, tu w Ameryce, dopiero gdy byłem w Polsce. Dlatego cieszę sie, że moi rodzice mówili w domu po polsku. Po dwóch latach tak naprawdę byłem już na granicy utraty fundamentów języka.
JB: Co w takim razie zdecydowali Twoi rodzice? Zapisali Cię do szkoły, pobierałeś lekcje polskiego?
ŁW: Chodziłem na prywatne lekcje. Uczyłem się z synem mojej nauczycielki Ernestem, dzięki czemu miałem fajnego przyjaciela i do tego Polaka. Oprócz nauki było dużo śmiechu i to było dla mnie ważne. Mieliśmy fajne lekcje: trochę historii, polskiego, trochę czytania i pisania. Z drugiej strony nie lubiłem tego, bo to była sobota – wolna sobota, a ja wolałem sobie np. pospać albo pograć w piłkę. Do tego były jakieś dodatkowe ćwiczenia, przyimki, zaimki, wołacze i te wszystkie wyjątki – nie cierpiałem gramatyki. To było takie hatelove, o którym pisałaś! Teraz z perspektywy czasu jestem wdzięczny rodzicom – mówiłem im to już wiele razy. Dziś chcę im podziękować raz jeszcze, bo dzięki temu, że dbali i tłumaczyli mi żebym chodził na lekcje, potrafię dziś mówić, czytać i pisać do polsku. Uważam, że język polski jest piękny, piękniejszy od angielskiego.
JB: W domu mówiliście po polsku. Czy próbowałeś kiedyś rozmawiać z rodzicami po angielsku? Wiem też, że masz rodzeństwo. Większość, mimo iż rodzice mówią po polsku rozmawia, między sobą po angielsku? Jakie zwyczaje panowały w Waszym domu?
ŁW: Nasz dom był i nadal jest polski. Na początku, jedynie w sytuacji, kiedy nie znałem odpowiednika polskiego, mówiłem jakieś słowo po angielsku. Moi rodzice zawsze mnie wtedy poprawiali i mówili po polsku. Tak bardzo dbali, żebyśmy rozmawiali po polsku, ale nigdy nie musieli mnie zmuszać. Pamiętam nawet jak rodzice opowiadali o znajomych, którzy mówili do dzieci po angielsku i że oni źle robią. I pamiętam, że zgodziłem się wtedy z nimi.
Z rodzeństwem też rozmawiam po polsku. Wiem, że to jest bardzo nietypowe. Gdy byli mali próbowali rozmawiać po angielsku, ale ja nie chciałem. Mówiłem, że ich nie rozumiem. Różnica wieku (5 i 8 lat młodsi) sprawiła, że jak oni zaczynali mówić po angielsku, ja byłem już świadomy wagi języka polskiego. Przypominam sobie, jak przychodzili do mnie znajomi i jak moja siostra Ola wchodziła do mnie do pokoju (chociaż to było zakazane, śmiech), to rozmawialiśmy ze sobą po polsku. Moi koledzy pytali wtedy, dlaczego nie mówię do swojej siostry po angielsku, tylko po polsku. Odpowiadałem, że dziwnie jest mi mówić do niej po angielsku. Rzeczywiście tak było. Dopiero gdy Ola miała chłopaka Amerykanina, przełamaliśmy się, żeby mówić do siebie, w jego obecności, po angielsku. To było dziwne uczucie. Nawet pamiętam, jak Ola mówiła – ale dziwnie do siebie mówić po angielsku. Tak było, naprawdę.
JB: Dla większości rodziców język polski, który zawsze pozostanie ich pierwszym językiem, jest przede wszystkim narzędziem komunikacji z dziećmi. Jak według Ciebie język wpływa na relacje w rodzinie? Czy Twoje więzi z rodzeństwem i z rodzicami byłby inne, gdybyście rozmawiali ze sobą po angielsku?
ŁW: W mojej głowie na pewno tak. Myślę, że dużo byśmy stracili, gdybyśmy nie rozmawiali po polsku. Język to nie tylko narzędzie komunikacji, to również wartości i emocje, które można w nim przekazać. W rodzinie zawsze mówiliśmy po polsku, bo to nasz wspólny język. Bez niego nie bylibyśmy tacy polscy jak jesteśmy – nasze obyczaje, kultura, mentalność sprawiają, że jesteśmy „jacyś”. Moi amerykańscy znajomi nie mają takich ważnych świąt i tradycji jak my (np. dzielenie się jajkiem podczas wielkanocnego śniadania, bezmięsna wigilia, pasterka itp.) i dlatego często nie rozumieją dlaczego coś odbywa się w taki, a nie inny sposób. Moje koleżanki Amerykanki zawsze są pod wrażeniem moich niektórych zachowań, jak np. ustępowanie kobietom pierwszeństwa. Często słyszę – wow! Jesteś prawdziwym dżentelmenem. Tak, bo tak jestem wychowany. W naszej kulturze tak jest, a jak o tym zapomnisz to możesz dostać od Polki po głowie.(śmiech)
JB: W nawiązaniu do tego co powiedziałeś. Czy miałeś kiedyś problem z określeniem swojej tożsamości? Czujesz się bardziej Amerykaninem, czy Polakiem?
ŁW: Jestem i jednym, i drugim. W Ameryce czuję się bardziej jako Polak, nawet jestem tak odbierany, np. w pracy, kiedy wpadam na niecodzienne rozwiązania. Nie utożsamiam się do końca z Amerykanami, bo nie urodziłem się tu. Bajki czy bohaterowie amerykańscy są mi obcy. W Polsce natomiast uzewnętrzniają się moje cechy nabyte tutaj. Jestem bardziej otwarty do ludzi, mam amerykański uśmiech i mam inne podejście do życia – patrzę przez „różowe okulary”, jak to określają Polacy. No i nie narzekam, co niestety jest wadą naszego społeczeństwa. Podczas pobytu w Polsce miałem kilka takich zabawnych sytuacji. Szedłem ulicą i mówiłem ludziom „Dzień dobry”. I raz pewna babcia mnie zapytała – Skąd ja pana znam? – Pani mnie nie zna, ja tylko powiedziałem Pani „Dzień dobry”. Mój kuzyn kiedyś stwierdził, że jestem jakiś dziwny, bo z każdym się witam. A ja mu odpowiedziałem, że wychowałem się w Stanach całe życie, więc dla mnie jest to normalne.
Ale w głębi serca jestem bardziej Polakiem. Bardziej utożsamiam się z Polską. Od zawsze tak było i trwa do dziś. Czuję się lepiej w polskim środowisku, tak swojsko. Mam dobrych znajomych wśród Amerykanów, byli nawet na moim ślubie w Polsce. Są naprawdę fajni, ale wśród nich czuję się inaczej niż wśród Polaków.
JB: Wziąłeś ślub w Polsce. Czy Twoja żona też jest Polką?
ŁW: Tak. Magdę poznałem w Stanach, ale zaręczyny i ślub odbył się w Polsce. Tam jest mój dom, tam jest moje serce. To był tak ważny moment w moim życiu, że chciałem to zrobić w Polsce. Spotykałem się wcześniej z dziewczynami, Amerykankami, ale kolosalna różnica w naszym myśleniu, w naszym podejściu do życia, utwierdziła mnie, że chcę mieć żonę Polkę.
JB: Jesteście młodymi rodzicami. Czy swoją dwujęzyczność planujecie przekazać Waszej córeczce?
ŁW: Tak, już to robimy. Nasz dom jest zdecydowanie polski. Książki, bajki tylko po polsku. Angielski, jaki słyszy nasza córka w domu to ten pochodzący z zabawek. Bardzo byśmy chcieli, aby nasza córeczka zaczęła mówić najpierw po polsku. Dopóki nie wrócimy do Polski, będziemy dbali o to, aby uczyła się polskiego. O angielski się nie obawiam, bo wiem, z własnego doświadczenia, że nauczy się go bardzo szybko. Polski jest ważny, bo jesteśmy Polakami bardzo zżytymi z naszą polskością, tradycją i kulturą. Gdy wrócimy do Polski, będę rozmawiał z nią po angielsku, aby potrzymać język, który tam będzie w zagrożeniu. Najlepszym sposobem nauki jakiegokolwiek języka jest rozmowa, a nie siedzenie w książkach i zeszytach i robienie gramatyki. Gramatyka jest ważna, ale nieco później.
JB: Wspomniałeś przed chwilą o powrocie do Polski. Planujesz wyjechać na stałe?
ŁW: Moim marzeniem jest osiedlić się w Polsce. Po skończeniu studiów wyjechałem na 2,5 roku do Polski. Czułem się tam jak w domu. Czy tu czy tam – zawsze za kimś będę tęsknił. Postanowiłem jednak, że wybiorę miejsce, w którym czuję się lepiej. Może te lata tęsknoty i to uczucie, że jestem wreszcie w domu. Nie ma już praktycznie żadnych z tych rzeczy, które lubiłem, na których mi tak bardzo zależało jako dziecku… Ale serca nie da się oszukać. Nie chciałbym się znaleźć w miejscu, w którym nie ma mojego serca na stałe. Cieszę się, że mam takie miejsce. Jest nim właśnie Polska.
JB: Twój 2,5 roczny pobyt w Polsce. Opowiedz nam o nim coś więcej.
ŁW: W Polsce postanowiłem kontynuować studia, bo licencjat ani tu ani tam nie jest wiele wart. Ale w pewnym momencie zorientowałem się, że nie chcę być psychologiem. Zacząłem więc pracę w banku. Byłem analitykiem do spraw przeciwdziałania praniu pieniędzy. 20 osób chętnych na stanowisko i dostałem się. Wyróżniałem się spośród innych. Jestem native speakerem, mam amerykańskie wykształcenie i do tego mówię po polsku. I jak tu nie być dwujęzycznym.(śmiech) Prowadziłem rozmowy po angielsku, ale byłem również odpowiedzialny za szkolenia w języku polskim. I tu miałem zabawną sytuację, kiedy zamiast powiedzieć: że musimy podjąć decyzję, powiedziałem – popełnić. Niektórzy (ci nieświadomi) zastanawiali się co jest ze mną nie tak – czysto mówię po polsku i jednocześnie „popełniam decyzję”. Który to region Polski? (śmiech). Pracowałem też w firmie telefonicznej. Tam, chętniej niż o moich kwalifikacjach, rozmawiano o moim życiu w Ameryce. Moje doświadczenia z Polski są potwierdzeniem tego, jakie benefity daje dwujęzyczność. Dzięki znajomości polskiego mogłem bez problemu podjąć tam studia czy pracę. Z kolei doświadczenie z Polski stało się kolosalnym krokiem w mojej karierze w USA.
JB: Jak jednym słowem określiłbyś to, jak się czujesz jako dwujęzyczna osoba?
Fantastycznie. Dwujęzyczność to atut, w stu procentach. Ogólnie myślę, że sprzyja kreatywności. Bardzo często przydaje mi się w pracy. Jestem bardziej twórczy, znajduję rozwiązania, na które moi koledzy z pracy nigdy by nie wpadli. Wiem to, bo za każdym razem się dziwią i pytają jak ja na to wpadłem. Dwujęzyczność to inność, która moim zdaniem pozytywnie wyróżnia. Nawet gdybym się tu wychowywał od urodzenia, to chciałbym mieć tę „polską stronę”. Dwujęzyczni mają łatwiejszą drogę w życiu. Dzięki temu, że muszą myśleć na dwa sposoby, że reprezentują dwie kultury, jednocześnie dwa kraje, które miały dwie różne historie mają szerszą perspektywę, umiejętność spojrzenia na jedną sytuację z wielu stron.
JB: Jakich rad udzieliłbyś rodzicom dwujęzycznych, często zbuntowanych dzieci?
ŁW: Każdy zna swoje dziecko najlepiej. Trzeba znaleźć sposób, żeby walczyć o ten język. To jest to, co nas trzyma, co podkreśla naszą osobowość jako Polaków. Jest to w pewnym sensie twój obowiązek jako rodzica. Jeśli chcemy wychować dzieci w polskich wartościach to musimy do nich mówić w swoim języku, żeby przekazywać tę wiedzę, kulturę i tradycję. Żaden bunt nie powinien być wystarczająco silny, żeby mógł Ciebie osłabić, żebyś przestał walczyć o swój język. Bo to jest coś pięknego. Nasi przodkowie podczas zaborów czy okupacji walczyli i ryzykowali życiem, żeby utrzymać język polski. Moja babcia prowadziła polską szkołę w piwnicy, po kryjomu. I może dlatego ja też czuję taki obowiązek pielęgnowania tego języka. Jesteśmy pokoleniem, które ma znacznie łatwiej, prościej. Nie trudno jest się zagubić w tym wszystkim, w tych komfortach amerykańskiego życia. Ale trzeba pamiętać o tych, dzięki którym istniejemy jako społeczność. Jeśli pozwolisz, aby obcy kraj zabrał język Twoim dzieciom, zabierze on go jednocześnie Tobie. Anuluje całą Twoją przeszłość, którą reprezentujesz jako Polak, w Ameryce czy w innym kraju. Masz obowiązek. Nie w takim negatywnym sensie, że musisz, ale powinieneś chcieć. To jest coś kolosalnego w Tobie i nie możesz nigdy wyzbyć się tej polskości, bo jesteś urodzonym Polakiem.
Trzeba też pamiętać, że język potrafi niesamowicie zbliżyć, zwłaszcza z własnymi dziećmi. Wspólna podróż do Polski to okazja do poznania innej kultury, życia oraz ludzi, z którymi łączą nas jednak wspólne korzenie.
JB: Czy są błędy, których rodzice powinni unikać?
ŁW: Większość rodziców pozwala niestety, aby dzieci mówiły do nich po angielsku. Myślą, że wystarczy, jeśli będą mówić do nich po polsku, a one będą odpowiadać w drugim języku. Słuchać a mówić to dwie różne sprawy. Szybciej usłyszysz i zrozumiesz, niż coś powiesz. Wiem, że dzieci nie będą słabsze z angielskiego, jeśli będziemy w domu mówić tylko po polsku. Ja byłem dobry z angielskiego, dobrze piszę i lubię pisać, a w domu słyszałem tylko polski. Czasami pisałem prace z angielskiego na kolanie, za które otrzymywałem „A”. Myślałem po polsku i opisywałem to po angielsku. Moje prace były dzięki temu inne, ciekawsze. I tu jest kolejny atut dwujęzyczności – możesz inaczej dobierać słowa, kreatywnie, bardziej nietypowo.
Rodzice pozwalają na mieszanie języków, a potem na stopniowe przechodzenie na angielski. Później mają pretensje do swoich dzieci, że nie chcą mówić po polsku – wielokrotnie to słyszałem. Wtedy mówię, że to nie jest wina dziecka, tylko twoja – rodzica, bo go nie zachęciłeś, nie mówiłeś do niego w tym języku, przez co przestał być dla niego atrakcyjny. Jeżeli sami chcemy się nauczyć angielskiego, to powinniśmy zapisać się na kursy, a nie wykorzystywać do tego dzieci.
JB: Wychowanie w dwujęzyczności to tak naprawdę bieg bez mety. Nie ma momentu, w którym możemy stwierdzić, że osiągnęliśmy już wszystko i teraz możemy tylko czerpać z niej zyski. Dwujęzyczność wymaga ciągłego rozwoju, ale przede wszystkim pielęgnacji tego, czego już się nauczyliśmy. Jak zachęciłbyś młodą Polonię do podjęcia tego wyzwania?
ŁW: Czasami ciężko jest uczyć się tego wszystkiego i chodzić na sobotnie lekcje. Ale uważam, że warto być wytrwałym. Dziś bardzo bym żałował, gdybym się zbuntował, że absolutnie nie będę się uczył. Język zawsze Wam się przyda. Sposób myślenia, umiejętność porozumienia się z drugim człowiekiem to nieocenione wartości. Kto wie, może przez przypadek poznacie Polkę/Polaka, który będzie Twoją żoną/mężem i co wtedy? Wtedy będziecie musieli się uczyć języka, a to nie będzie łatwe. Lepiej od razu zadbać o język, który otrzymujemy z chwilą urodzenia. Uważam, że język otwiera na kulturę kraju i łączy z nią. To jest coś bardzo osobistego. Nie pozwólcie, aby ktoś Wam to zabrał. Tak naprawdę język polski to dar, ale żeby go utrzymać, musicie o niego dbać i walczyć.
JB: Przeczytałam kiedyś mądre słowa, że rodzice nie powinni odbierać dziecku szansy pozostania Polakiem lub przynajmniej utrzymania, poprzez język, związku z kulturą przodków.
ŁW: Zgadzam się z nimi w stu procentach. Tymi zasadami kierowali się moi rodzice, a ja będę je kontynuował.
JB: Dziękuję, że zgodziłeś się ze mną porozmawiać i opowiedzieć o swojej przygodzie i doświadczeniach emigracji. Uważam, że jesteś doskonałym przykładem dwujęzycznej osoby, która mimo iż wyjechała z Polski w tak wczesnym wieku, nie zatraciła własnej tożsamości. Dziś już jako dorosły potrafisz docenić wartość swoich korzeni czerpiąc jednocześnie z tego, co oferuje Ci wielokulturowość. Gratuluję!
ŁW: Dziękuję Justyna. Cieszę się bardzo, że mnie odnalazłaś tutaj w Filadelfii. Mam nadzieję, że moja historia zainteresuje rodziców i dzieci, stanie się tematem do refleksji, ale przede wszystkim przekona, że warto dbać o język i kulturę kraju naszych przodków.
Rozmawiała: Justyna Bereza
Zdjęcia: Archiwum Łukasza Wilkowskiego
Wzruszył mnie Twój wywiad Łukaszku, dla mnie pozostaniesz zawsze kilkunastoletnim chłopcem, rówieśnikiem Ernesta, z którym wolałeś się wygłupiać niż uczyć polskiego, ale liczy się efekt, z którego jestem bardzo dumna. Życzę Ci dalszych sukcesów zarówno w życiu osobistym jak i zawodowym. Pozdrowienia.