Ze wszystkich drzew na wiosnę najpiękniejsze są wierzby! – deklaruje moja córeczka Ania podczas spaceru.
Idziemy alejką naszego ulubionego parku, a z obu stron szumią kołysane przez wiatr „włosy” powłóczystych, wierzbowych koron. Wicie gałęzi okolone są puchatymi, żółtozielonymi kwiatkami przypominającymi tycie ogonki, co z daleka wygląda jakby oklejał je delikatny puszek. Ania ma rację, są prześliczne.
– Tak? A które dokładnie wierzby zasługują na ten tytuł? – postanawiam przetestować wiedzę Ani na temat drzew. – Wierzba występuje w wielu różnych odmianach. W Polsce jest ich ponad 20! Czy przypominasz sobie rząd drzew przy drodze, którą dojeżdża się do domu babci? Te z grubymi, niskimi pniami i sztwynymi czuprynami strzelającymi prosto w górę? To też wierzby.
– Też? – Ania robi okrągłe oczy.
– Tak. A w dodatku tamten gatunek powszechnie nazywa się „wierzba polska”, bo jest częstym elementem polskich krajobrazów, bardzo chętnie uwiecznianym na obrazach przez artystów. Jeszcze inny gatunek wierzby produkuje bazie, którymi ozdabiamy wielkanocne stoły.
– Bazie! Faktycznie! – Ania stuka się ręką w czoło. Zastanawia się nad czymś, w końcu pyta: – No a te wierzby tutaj, mają jakąś dodatkową nazwę? Ja bym je nazwała: smutasy. Wyglądają jakby płakały.
– I niewiele się pomyliłaś – kiwam z uznaniem głową.
Siadamy na ławeczce pod wierzbą wyjątkowo piękną i rozłożystą, niechybnie też starą. Ma gałęzie są tak długie, że prawie nie widać pnia.
– Ludzie rzeczywiście nazywają tę wierzbę „płaczącą”, a nawet „żałobną” – wyjaśniam. – A wszystko dlatego, że ponoć do dzisiejszego dnia wspomina ze smutkiem pewne wydarzenie sprzed wielu, wielu lat…
* * *
Wierzba rosła na rozstaju dróg. Miała krótki, ale mocny pień przypominający uniesione w górę ludzkie ramię z dłonią zwiniętą w pięść i sztywne, grube gałęzie, na których nawet wielkie ptaki wiły swoje gniazda. Zwierzęta z bliższych i dalszych stron chętnie kryły się pod jej potężną koroną dającą mnóstwo cienia, a niektóre ryły nawet norki na mieszkania między jej korzeniami lub zakładały dziuple w jej twardym pniu. Nic dziwnego, że uważano ją za królową okolicy. Tu rodziły się i wychowywały kolejne pokolenia wielu ptaków i zwierząt. Tu ptasie i owadzie trele rozbrzmiewały od rana do nocy niczym nieustający koncert. Tu też człowiek – czy to żniwiarz, czy pielgrzym, czy wędrowiec, chętnie opierał głowę o jej wygodny, gładki pień, uciekając przed skwarem dnia lub zgiełkiem własnego świata, by dać się ukołysać melodyjnym szumom jej dużych i gęstych liści.
Wszyscy uważali wierzbę za bardzo pożyteczne drzewo, kochali ją i szanowali, ale wierzba chciała więcej. Wierzba chciała być dodatkowo piękna. Zamęczała więc swoich mieszkaAńców i gości pytaniami, jak mogłaby poprawić urodę.
– Niczego ci nie brak! – przekonywały ją kwiaty i trawy. – Masz pień błyszczący w słońcu niczym złota kolumna i gęste, zdrowe konary. Nie widziałyśmy w życiu przystojniejszego drzewa.
– Masz liście sprężyste jak skóra na bębenkach. Wiatr wygrywa na nich rytmy i do tańca, i do snu. Czego chcieć więcej? – mówiły zwierzęta.
– Pozwalasz nam wić w swoich grubych gałęziach bezpieczne gniazda i dajesz nam kojący cień. Kochamy cię taką, jaką jesteś – przypomminały jej ptaki i owady.
Wierzba przysłuchiwała się tym słowom z pobłażliwym uśmieszkiem, w końcu postanowiła zasięgnąć rady u wiatru. Wiatr-obieżyświat znał wszystkie zakamarki na ziemi i widział rzeczy, o jakich się innym nie śniło.
– Jesteś popularnym, pożytecznym drzewem. Powinnaś się cieszyć, że masz tylu mieszkańców i przyjaciół. Jeśli ci to jednak nie wystarcza, jeśli chcesz więcej, to może ci w tym pomóc tylko jedna osoba: Czarodziejka ze Wschodu – zaopiniował. – Tak się składa, że będzie w pobliżu akurat dziś w nocy, bo wędruje w odwiedziny do swego brata bliźniaka, Czarodzieja z Zachodu. Jeśli chcesz – czuwaj! – poradził wiatr.
Wierzba podziękowała i z niecierpliwością wyglądała zmierzchu. Nie zmrużyła oka, lecz dopiero grubo po północy na ścieżce przecinającej pole, w świetle pełni księżyca, zamajaczyła jakaś postać. Była to wysmukła pani w pelerynie na ramionach przetykanej złotymi i czerwonymi nićmi, które były jak blaski wschodzącego słońca, zaś za nią, wznosząc się i opadając, niczym fale, ciągnęła się rzeka jej jaskrawożółtych włosów.
– Ach! – pomyślała Wierzba w zachwycie. – Jaka ona piękna! Już wiem, czego mi potrzeba! Gdybym tylko mogła mieć podobne włosy … Wtedy byłabym piękna.
Czarodziejka usłyszała myśli wierzby, uśmiechnęła się do siebie i skręciła ze ścieżki, by stanąć przed drzewem.
– Czego ci brakuje, że jesteś gotowa na tak wielkie zmiany? – zapytała. – Czy nikt cię nie kocha? Nie potrzebuje? Mówi ci, że bardziej urodziwa, miałabyś wokół siebie więcej przyjaciół, miłości?
Wierzba potrząsnęła energicznie konarami, aż w gniazdach zbudziły się orle pisklęta i zakwiliły z lekka.
– Wręcz przeciwnie – odrzekła. – Bez ustanku słyszę, jaka to jestem pożyteczna i niezastąpiona. Nie narzekam na brak towarzystwa.
– Dlaczego więc? – nie ustępowała czarodziejka. – Czy nie wiesz, że za zmiany, jak za wszystko w życiu, trzeba zapłacić? Konsekwencje naszych wyborów nie zawsze okazują się takie, na jakie liczyliśmy – dodała z przestrogą.
– O nie. Tego jednego jestem pewna! – Wierzba niemal wpadła jej w słowo. – Gdy jest się pięknym, świat automatycznie kocha cię i pożąda. Nie musiałabym więcej ciężko pracować nad tym, by mój pień był gruby i wytrzymały, gałęzie mocne i sprężyste, a cień, który rzucam, wystarczająco rozległy, by zadowolić największe stworzenia. Gdybym była piękna, nie musiałabym robić nic, a wszyscy i tak kochaliby mnie jeszcze bardziej!
– Cóż – zmarszczyła czoło Czarodziejka. – Skoro tak uważasz. Zostanę tu na resztę nocy, a rano, nim pójdę dalej, spełnię twoje życzenie – zadecydowała, ułożyła się wygodnie u nasady wierzbowego pnia i zasnęła.
Wierzba spała tak mocno, że przegapiła moment odejścia Czarodziejki. Zbudził ją dopiero płacz małych orląt, które wraz z gniazdem leżały na ziemi. I zawodzenie wiewiórki ze złamaną nogą, bo nieoczekiwanie załmała się pod nią podłoga w dziupli.
Wokół wierzby zdążyła się już zebrać spora grupka innych ptaków i zwierząt, które przyglądały się jej w wielkim zdumieniu. Nie z zachwytem jednak, a z przerażeniem.
– Czyż nie jestem piękna? – zawołała wierzba na widok „włosów”, w które Czarodziejka przemieniła jej gałęzie.
Wierzbowe konary nie sterczały już do góry, nie były grube i sztywne, a wiotkie, cienkie i bardzo długie. Opadały dookoła pnia kaskadami falując tak samo jak u Czarodziejki. Z tym, że nie były żółte, a zielone dzięki okalającym witki podłużnym i cienkim jak papier listkom w kształcie łódek.
Wierzba zakołysała się z boku na bok potrząsając „fryzurą”, a wtedy z gniazd na ziemię pospadały ostatnie z gniazd, które do tej pory jakimś cudem jeszcze trzymały się gałęzi.
– Jesteś zachwycająca – potwierdziła para orłów tuląc do siebie swoje pisklęta. – Ale teraz jesteś słaba i nie będziesz w stanie zapewnić nam dłużej schronienia i bezpieczeństwa. Musimy poszukać dla siebie innego domu.
– Tak, tak – zgodziły się z nimi pozostałe stworzenia i zaczęły rozchodzić się w różne strony, zabierając ze sobą swój dobytek.
Nim zapadł zmierzch, wierzba stała na rozstaju dróg samotna i opuszczona. Radosny gwar zastąpiła przejmująca cisza przerywana jedynie świstami wiatru, który jako jedyny zachwycał się jej „włosami” i bawił się nimi do woli, nie zważając, że kruche i delikatne, stały się teraz wyjątkmowo łamliwe. Z wierzby wyprowadziły się nawet motyle, skoro już lekki podmuch wprawiał giętkie witki w gwałtowne kołysanie podobne sztormowym falom. I polne myszki z norek przy pniu, bo z góry nieustannie sypały im się teraz na głowy kawałki drzewa, odrywające się od niego jak tynk od starego muru.
Wierzba zrozumiała co się stało i rozpłakała się rzewnie. Płakała tak długo, że „włosy” urosły jeszcze bardziej i zamiatały teraz ziemię wokół. Przy okazji nasiąkły też wilgocią po końcówki swych cieniutkich gałązek. Pogrążona w rozpaczy nie zauważyła tej zmiany. Zauważył ją jednak kosiarz, który po pracy w polu przysiadł pod pniem na odpoczynek.
– Masz gałęzie cienkie, ale elastyczne jak żyłki. Będą w sam raz do wyplatania koszyków! – ocenił i ściął naręcze wierzbowych pędów, by zabrać do domu.
I tak już zostało. Ptaki i zwierząta nie mają dziś z pięknej, długowłosej wierzby takiego pożytku jak kiedyś. Jeśli zdarzy się, że złożą jej wizytę, to nie na długo, nie na tyle by się z nią dobrze poznać, a co dopiero zaprzyjaźnić. Pożytek z wierzby mają wikliniarze i jest to jedyna pociecha dla drzewa, które do dzisiaj żałuje, iż przedłożyło swoją urodę nad powszechną przyjaźń, miłość i szacunek, które onegdaj posiadało.
* * *
– I dlatego płacze nad swym losem do dzisiaj – podsumowuje opowieść Ania kiwając wymownie paluszkiem do wierzby za ławką. – Ale… – zwraca się jeszcze raz do mnie. – Jednego nie rozumiem. Jeśli wierzba pożałowała, że popełniła błąd, czy nie mogła poprosić Tęczowej Czarodziejki o cofnięcie czarów?
– Hm – zastanawiam się. – Nic mi o tym nie wiadomo. Tak sobie jednak myślę, że być może to sama Czarodziejka nie chce nic zmienić. Może płacząca wierzba ma przypominać nam wszystkim, że trzeba uważać, jakie wypowiada się życzenia, by przypadkiem nie napytać sobie i innym biedy…
Eliza Sarnacka -Mahoney