Klara przez całą drogę do domu rozmyślała o ostatniej lekcji. To była historia i pani najpierw przeczytała im piękne opowiadanie o małej emigrantce z Irlandii, a potem rozmawiali o tym, czy osobiście znają jakichś emigrantów. Może mają sąsiadów lub znajomych, którzy tak jak Marion przed ponad stu laty też przyjechali do Ameryki w poszukiwaniu lepszego losu?

Klara natychmiast zgłosiła kandydaturę Lucii, koleżanki z równoległej klasy. Lucia chodziła do ich szkoły dopiero od kilku miesięcy, wcześniej mieszkała we Włoszech. Jej angielski poprawiał się niemal z dnia na dzień, ale wciąż tak śmiesznie zniekształcała niektóre słowa.

– Klaro – odpowiedziała jej wtedy pani z dziwnym uśmiechem. – A twoja mama, czy ona nie jest emigrantką? Tak samo zresztą, jak rodzice kilkorga innych spośród was – Pani rozejrzała się po klasie: – Mikelu, Louisie, Rujuto?

Klara poczuła się nieswojo. Jakby nagle ktoś przyłapał ją na kłamstwie, albo zabierał jej tajemnicę, którą nie chciała się z nikim dzielić. I w pierwszej chwili nawet coś w rodzaju sprzeciwu. No bo jak to? Emigrant to ktoś, kto żyje w otoczeniu innych emigrantów, całej swojej rodziny emigrantów: emigrantów-rodziców, emigrantów-dzieci i czasami nawet emigrantów-dziadków. Klara emigrantką nie była. Jej tata też nie. Oboje urodzili się i wychowali się w Ameryce.  Mama miała kilkoro znajomych, z którymi rozmawiała po polsku, to prawda, ale w ogóle nie zachowywała się jak emigrantka.

– No, jest – odpowiedziała po chwili wahania. – Tylko że ja nigdy wcześniej o niej tak nie myślałam. Moja mama to … po prostu moja mama! – wyjaśniła.

Pani była rozbawiona.

– Rozumiem cię doskonale. Moja babcia przyjechała do Ameryki z Argentyny i bardzo długo nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że mówi po angielsku z silnym akcentem. Uświadomiła mi to dopiero moja koleżanka skarżąc się, że ma trudności ze zrozumieniem, czego babcia od niej chce! Jako dziecko nie łączyłam babci z żadnym konkretnym narodem, miejscem na świecie, ani kulturą. Babcia to była babcia, jedyna i wyjątkowa, i nie czułam potrzeby, by ją w jakikolwiek inny sposób definiować. Myślę, że i wy tak właśnie patrzycie na swoich rodziców!

.

.

W autobusie było bardzo głośno i wesoło, jak to zwykle w piątki, gdy wszystkich wprost roznosiła energia na myśl o tym, że w końcu weekend. Dzisiaj dzieciaki dodatkowo rozbawiał fakt, że pojazd mocno podskakiwał i kolebał się na boki, gdyż kierowca raz po raz wjeżdżał w gigantyczne kałuże pozostawione na drodze przez nocną ulewę. Zwłaszcza chłopcy dopingowali rozbryzgującej spod kół brunatnej wodzie i robili zakłady, czy autobus da sobie radę i w którymś momencie nie utknie w błocie na dobre.

– Co robisz jutro? – zapytała Klarę Suzie, starsza o rok koleżanka z osiedla, z którą wysiadały na tym samym przystanku.

– Nie wiem – odpowiedziała mechanicznie Klara i dopiero po chwili przypomniała sobie, że w ten weekend będzie Wielkanoc.

Dla jej znajomych ze szkoły i osiedla było to święto, które obchodzili tylko w niedzielę i które kojarzyło im się głównie z zajączkiem wielkanocnym zostawiającym w ogródku czekoladowe jajka. Klarze zajączek też przynosił słodkości, ale było kilka innych wielkanocnych tradycji, które w jej domu celebrowano. Przede wszystkim święta zaczynały się już w sobotę, którą mama nazywała „wielką” dla podkreślenia, jak to tłumaczyła, że to sobota poprzedzająca wielkanocną niedzielę. Klara miała dla tej nazwy własne wyjaśnienie. „Wielka” – bo w sobotę odbywało się w domu najpierw „wielkie” pieczenie ciast i innych smakołyków, potem „wielkie” wyjście do kościoła z koszyczkiem, który nazywał się „święconka”, a wreszcie, po południu, „wielkie” malowanie jajek, w którym brała udział cała rodzina, nawet kot Pikolo. Ze wszystkich „wielkich” sobotnich czynności to ostatnie Klara lubiła najbardziej.

– Jutro będzie wielka sobota – przypomniała Suzie. – Pamiętasz jak w zeszłym roku przyszłaś do mnie malować jajka?

– No! – ucieszyła się z miejsca Suzie. – A możemy znów ugotować te jajka w łupinach z cebuli?

Wolnego, ja cię jeszcze wcale nie zaprosiłam – skarciła ją w myślach Klara, ale widząc entuzjazm koleżanki, skinęła głową.

– Super! Uwielbiam twoje zagraniczne tradycje. Są takie fascynujące! I uwielbiam słuchać jak twoja mama mówi do ciebie w obcym języku. To musi być niesamowite …-  rozmarzyła się nagle Suzie i omal nie przegapiły swojego przystanku.

Fascynujące tradycje zagraniczne – brzmiało w uszach Klary gdy wchodziła do domu.

– Jak tam w szkole? – dobiegł ją głos mamy. 

Pytanie oczywiście padło po polsku, bo mama zawsze tak się do niej zwracała, mimo iż Klara coraz najczęściej odpowiadała mamie po angielsku. Wszystko rozumiała, ale tak było jej po prostu  łatwiej. Wyszukiwanie w głowie polskich słów zabierało więcej czasu, a mama świetnie przecież posługiwała się angielskim.

Już miała odpowiedzieć, ale przed oczami ponownie stanął jej obrazek małej Irlandki z opowiadania.  Dziewczynka na początku wstydziła się swojego obcego akcentu, ale z czasem zaczęła go traktować jako coś, co pozytywnie wyróżnia ją w tłumie i nawet dodaje siły.  Przypominało jej bowiem, że jako emigrantka widziała i doświadczyła w życiu więcej, niż jej rówieśnicy, którzy nigdy nie wyściubili nosa poza swoje rodzinne miasteczko. Przez to posiadała mądrość i wiedzę, która im była niedostępna. 

Klara wzięła głębszy oddech i odezwała się również po polsku. 

– Było fajnie. Pani czytała nam książkę.

Mama wyszła do przedpokoju.

– Tak? A o czym była ta książka?

– O emigrantce Marion. Marion przyjechała do Ameryki z Irlandii.

– O! – mama była bardzo zainteresowana. – A kiedy?

– Dawno. Bardzo dawno. W roku tysiąc dziewięćdziesiątset … dziewięćsiąset … dziewięć… – Klara utknęła. Wypowiadanie dat po polsku od zawsze było jej piętą achillesową.

– Tysiąc dziewięćset – podpowiedziała szybciutko mama.

– Tysiąc dziewięćset pięć – dokończyła Klara i od razu zapytała: – Mamo, a ty kiedy przyjechałaś do Ameryki? Czy ty też płynęłaś statkiem, jak Marion? Czy w Polsce byłaś bardzo biedna i nie miałaś co jeść?

Reakcja mamy była zupełnie inna, niż to, czego Klara się spodziewała. Mama najpierw zastygła z otwartą buzią, potem jej oczy zrobiły się tak wielkie jak spodki od filiżanek, a w końcu wybuchła śmiechem, zakrywając sobie usta dłonią.

– Nie, skąd! W moich czasach latało się już samolotami, tak jak dzisiaj – klęknęła przed Klarą i położyła jej ręce na ramionach. – Mówiłam ci już kiedyś, że twoi dziadkowie wyemigrowali do Ameryki jako uchodźcy polityczni. Znasz to słowo, prawda? W Polsce byli za swoje przekonania i opinie prześladowani. Ja chodziłam wtedy do liceum. Po przyjeździe tutaj dziadek Zbyszek dostał bardzo dobrą pracę na uniwersytecie, więc od początku dobrze nam się powodziło, nie tak jak twojej Marion z opowiadania. Gdy mieszkaliśmy w Polsce nie byliśmy bogaci, ale też zawsze mieliśmy co jeść i w co się ubrać.

Mama nagle posmutniała. Klara wyczuła w jej głosie żal, ale i złość, co bardzo ją zdumiało, bo mama na co dzień była pogodnym i spokojnym człowiekiem. Bywała zdenerwowana, niezadowolona – jak na przykład wtedy, gdy Klara użyła niezmywalnych farb i zniszczyła nowy, lniany obrus – ale żeby ją rozzłościć musiało się wydarzyć coś naprawdę, naprawdę wielkiego. Czyżby wyjazd z Polski był dla niej aż tak straszny?  

Mama tymczasem westchnęła, podniosła się z powrotem na nogi i przeszła do kuchni. Klara podreptała za nią, a gdy mama przysiadła na kuchennym krześle, ona usiadła naprzeciwko.

Czuła, że w powietrzu unosiło się coś nowego, niezwykłego i … bardzo ważnego. Dla mamy, ale i dla niej, Klary. Nie pomyliła się. Mama podparła rękami głowę i zaczęła opowiadać.

– Rozumiałam decyzję moich rodziców, ale miałam im za złe, bardzo za złe, że wywrócili moje młode życie do góry nogami. Z dnia na dzień musiałam się przecież pożegnać ze wszystkim, co kochałam i co nazywałam domem. Ze szkołą, a musisz wiedzieć, że miałam tam wspaniałych nauczycieli i bardzo ją lubiłam, a także z moimi przyjaciółmi i z kuzynkami, które mieszkały na sąsiedniej ulicy i z którymi spędzałam dużo czasu. No i oczywiście z babcią Wiesią, twoją prababcią. Pamiętam, że mieliśmy wylatywać zaraz po Wielkanocy. Ostatnie święta były więc smutne i wtedy też po raz ostatni malowałam z babcią Wiesią pisanki. To była taka nasza rodzinna tradycja. Ja i wszystkie kuzynki zbierałyśmy się w Wielką Sobotę po południu w jej kuchni, ona już miała przygotowany cebulak, wosk i skrobaczki. Każdego roku pokazywała nam jak wykonać na pisance jakiś nowy, trudniejszy wzorek. Ona sama była w tej sztuce niedościgłą mistrzynią! Dużo o niej myślę, ale w Wielkanoc wspominam ją szczególnie!

.

.

Mama kiwała z lekka głową, ale choć patrzyła Klarze prosto w oczy, Klara wiedziała, że mama patrzy teraz głęboko w przeszłość. Jest małą dziewczynką i siedzi naprzeciwko własnej babci w świecie, którego Klara w ogóle nie znała. W świecie tak samo jej obcym, jak Irlandia wydawała się obca szkolnym koleżankom Marion. Tak samo jednak mamie drogim i niezastąpionym, jak niezastąpiona była dla Marion jej rodzinna wieś Skibbereen. 

– Tęskniłam, oj jak bardzo za nimi wszystkimi tęskniłam – kontynuowała mama. – Chociaż zamieszkaliśmy tu w dużym, ładnym domu, miałam piękne ubrania, o jakich moje koleżanki w Polsce nie mogły nawet marzyć i jeździłam z rodzicami na zagraniczne wakacje moje serce przez bardzo długi czas mieszkało wyłącznie w Polsce. Miesiącami wybudzałam się w środku nocy i płakałam wspominając życie pozostawione po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny.

– Czego? – przestraszyła się Klara.

– Żelaznej Kurtyny – powtórzyła mama. – Ciekawa nazwa, prawda? Polska należała wtedy do grupy państw, które nazywano „blok komunistyczny”. To właśnie ludzie, którzy sprawowali tam władzę, komuniści, prześladowali moich rodziców, a twoich dziadków. Bardzo też pilnowali, by nikomu nie udało się wyjechać za granicę, a samej granicy pilnowało mnóstwo uzbrojonego wojska. Jak trudno jest złamać kawałek żelaza, tak samo trudno było wtedy przedostać się przez tę granicę. Stąd jej nazwa: kurtyna z żelaza.

Klara słuchała mamy z otwartą buzią. Nie mogła uwierzyć własnym uszom. To dopiero była historia!

– A ty pamiętasz prababcię Wiesię? – mama zmieniła nagle temat. – Poznałaś ją, gdy byłaś jeszcze dość mała, ale może jednak coś z tego spotkania zostało ci w głowie?

– Pamiętam, jak pojechałaś do Polski na jej pogrzeb, a my mieszkaliśmy z tatusiem sami. Nie podobało mi się to – odpowiedziała szczerze Klara.

Mama zaśmiała się.

– No tak.

Przez chwilę obie milczały.

– A … dzisiaj? – zapytała w końcu Klara. – Czy dzisiaj twoje serce dalej mieszka w Polsce?

Mama pociągnęła nosem, potem przejechała dłonią po oczach, ale odpowiedziała z uśmiechem, nawet wesoło i z nutą przekory.

– Jakaś jego część na pewno wciąż tak. I pewnie się stamtąd nigdy nie wyprowadzi. Ale z biegiem czasu nauczyłam się kochać także i moje nowe miejsce do życia. A odkąd mam ciebie – mama wyciągnęła rękę przez stół i pogładziła Klarę po policzku – wszystko jest inaczej. Bardzo często wydaje mi się, że odkrywam Amerykę na nowo. Razem z tobą, bo patrzę na nią twoimi oczami. Ty robisz to z zapałem i radością, więc ja też.

Klara już wiedziała, jaka to ważna myśl formowała się w jej w głowie przez cały czas tej rozmowy.

– Ponieważ ja jestem częścią ciebie, to i część mojego serca też mieszka w Polsce! Ono też ma dwa domy. Ale jest bogate!

– Ślicznie to powiedziałaś, córeczko – szepnęła mama i ucałowała Klarę w głowę.

Potem wrócił z pracy tatuś, jedli razem kolację i mama, teraz już obojgu, opowiedziała kilka śmiesznych przygód, jakie przydarzyły jej się zaraz po przeprowadzce do Ameryki. Klara poczuła ulgę, że jako emigrantka mama nie musiała mierzyć się z tyloma trudnościami, co biedna Marion. Ale też kłamałaby twierdząc, że nie czuje ni krzty zawodu, iż mama nie przypłynęła jednak do Ameryki parowcem i nie przechodziła kontroli granicznej na Ellis Island. Na pewno zachowałyby się jakieś dokumenty, może nawet zdjęcia i to dopiero wprawiłoby Suzie i wszystkich jej amerykańskich znajomych w podziw, gdyby mogła się przed nimi pochwalić takimi pamiątkami. I to po własnej mamie!

– Mamo? – zapytała wieczorem, gdy mama, jak to miały w zwyczaju, usiadła obok niej na łóżku, by wspólnie poczytać na głos książkę. – Fajnie, że nauczyłaś mnie polskiego. A opowiesz mi jutro więcej o prababci Wiesi? I w ogóle, o wszystkim co ci się przydarzyło, zanim zostałaś emigrantką?

Mama śmiała się i gładziła ją po głowie.

– I jeszcze coś … – Klara spoważniała i dokończyła bardzo uroczystym głosem. Najbardziej uroczystym, na jaki było ją stać. – Ty nie jesteś po prostu moją mamą. Jesteś moją mamą emigrantką. Jesteś  moją mamą. Strasznie się z tego cieszę.

.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułDyplomata pracuje także podczas biegania
Następny artykułPrzypieczętowanie dwujęzyczności
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj