IMGP5403

Cz.1.

Każdy z nas ma marzenia. Czasem się one spełniają, a czasem ulatują wraz z prozą kolejnych dni. W każdym z nas jest jednak potrzeba wybiegania w przyszłość i osadzania w niej jakiejś cząstki nas samych w konfiguracji z różnymi możliwościami, które mogłoby przecież przynieść jutro. Niekiedy te gwałtowne skoki powodują chaos, ale najczęściej pomagają przetrwać monotonię dzisiaj. Nie zawsze bowiem jutro o którym śnimy nadchodzi, ale zawsze pozostaje sfera pragnień o nim. Nawet dojrzali, zmęczeni życiem ludzie marzą, nierzadko o drugiej szansie, o możliwości przejścia drogi raz jeszcze jednak … z bagażem doświadczeń obecnie posiadanych.
Tytułem wstępu- uważaj, o czym marzysz, bo marzenia, choć czasami tego nie wiesz- spełniają się!

Wszystko zaczęło się od wygranej w lotto. Nie, nie, żartuję, a szkoda…

Sai Baba, to oświecona osoba, o której słyszałam od dzieciństwa. Mama z upodobaniem opowiadała mi o nim, kiedy ja byłam na poziomie „Dzieci z Bullerbyn”. Wtedy, kiedy nie do końca rozumiałam słowa święty mąż, karma, medytacja, Vibhuti, czakry czy duchowość, wiedziałam, że w Puttaparthi mieszka ON, człowiek twierdzący, że cały Kosmos podlega prawu przyczyny
i skutku i że jest tylko jedna religia – religia miłości. Wydawałoby się, że te wszystkie banały, nic wiele nie wnosiły do mojego życia… myliłam się, choć jako dziecko miałam do tego prawo. Dorastałam… ubierając się w nowe doświadczenia.

Wszystko się zmienia, zainteresowania także. Ale dziecięca ciekawość przetrwała próbę czasu i zgodnie z obietnicą, którą uroczyście złożyłam sobie na byłym drewnianym blacie kuchni, byłego mieszkania w bloku, w końcu zaprowadziła mnie do Indii.

Sathya Sai Baba, mesjasz dla milionów uduchowionych ludzi, odszedł ostatecznie 24 kwietnia 2011 roku o godzinie 7.45 rano… Nie zdążyłam. Nie udało mi się porównać wyobraźni
z rzeczywistością, ale udało mi się dolecieć do Puttaparthi jeszcze w tym samym roku, zaraz po jego śmierci.

„Polish haus” w którym byłam zakwaterowana, dzieliłam z innymi podróżnikami z Europy. Spotykaliśmy się w przelocie. Najchętniej rozmawiałam z Wenke, drobnym Hindusem, opiekunem naszego domu.

Pierwszy spacer… Mijałam zaorane pola, na których zaprzężone do pracy woły zmęczone wysoką temperaturą, a może obolałe od dziur w nozdrzach – przez które przeciągnięty był solidny sznur- stały smutno w bezruchu, czekały na polecenia chłopów. Patrzyłam na małe gliniane domki z bambusowymi dachami, w środku których najczęściej było miejsce jedynie na jedno pomieszczenie służące zapewne do spania, jedzenia i nauki (?). Nierzadko domki te nie miały nawet drzwi, godząc się na całkowity brak prywatności, życie we wspólnocie z sobą i z sąsiadami. Przy jednym
z nich leżała krowa, wielka, czarna, znudzona monotonią dnia. Jej długi cienki ogon wchodził do glinianej chaty bez drzwi, a cielsko zajmowało cały chodnik. Nie zareagowała gdy gwałtownie kucnęłam przy niej na ulicy. Wyglądała jak matrona, która jeśli zechce, obdarzy mnie swym łaskawym spojrzeniem.

Szłam oglądając dziwne konstrukcje, których do tej pory nie miałam okazji spotkać. Na drewnianych starych wozach bardzo głośni i nachalni sprzedawcy sporządzali sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy i cytryn. W drewnianych budach ledwo utrzymujących równowagę wychudzone, ciemne ręce prasowały wielkim żelazkiem ubrania. Inni podcinali mężczyznom włosy, lub szyli na zamówienie wszystko za „super price” i wbrew mojej logice- interes się kręcił (!); Ktoś dziwnym półokrągłym nożem wprost przy ulicy przecinał orzechy kokosowe i podawał chętnym wraz
z zieloną rurką do wypicia, ktoś inny kupował kukurydzę podpieczoną na misternie sporządzonym węglowym ognisku. Z prawej strony kobiety na porwanym chodniku handlowały wspaniałymi soczystymi pomidorami, a z lewej mężczyźni blaszanymi ozdobami. Młodzi chłopcy z zapałem zaczepiali wszystkich przechodniów i oferowali im święte figurki na szczęście. Tu Ganesza kusił słodkim uśmiechem, tam Kali wyciągała do mnie swój język, po tej stronie zaglądała Lakszmi, a po tamtej przyciągał mnie Śiwa.

IMGP5411

Udało się…- vini, vidi, viczi!- weszłam do Aśramu!!!

Aśramy powstają w Indiach od starożytności. Najczęściej zakładane są przez mistrza duchowego/ guru i nazywane są później od jego imienia.
Aśram Baby od starej wioski dzieliło zaledwie kilka minut marszu i liczył on zapewne więcej mieszkańców niż cała wioska. Dwupiętrowe betonowe budynki, które mieściły w sobie mieszkania dla wyznawców oraz gości, rozmieszczone zostały w planie czworokąta wokół wielkiej sali zgromadzeń oraz mniejszej sali kultu zwanej mandirem, w której kiedyś mieszkał Sai Baba. Zwieńczony trzema bajecznie kolorowymi kopułami, jednopiętrowy budynek, stanowi serce aśramu. Oba miasta niezależnie od siebie funkcjonowały i oba przynosiły dochód ich mieszkańcom.

Turyści nawet teraz po śmierci mistrza nadal napędzają infrastrukturę tego miejsca, wykupując orientalne i w gruncie rzeczy jednokrotnego użytku towary. Co prawda rozmawiając z lokalnymi handlarzami dowiedziałam się, że wiele sklepików nie wytrzymuje w walce z czasem i przenosi swój interes w głąb państwa, na północ, do Kaszmiru, bowiem świetność Puttaparthi cichnie wraz z odejściem Sai Baby. Za jego życia przyjeżdżało do tego miejsca tak liczna rzesza wierzących, iż każdy ze sklepikarzy – a jest ich tu od groma – mógł się utrzymać. Teraz, kiedy klientów zaczyna brakować, piękne, ręcznie tkane dywany, delikatne jedwabne szale i narzuty na łóżka ze srebrnymi nićmi nie cieszą się już takim powodzeniem jak dawniej i handlarze walczą o każdego Europejczyka jak o drogocenny skarb. Krzycząc na siebie nawzajem, straszą się, kto ma prawo pierwszeństwa w podjęciu klienta, do tego stopnia, że czasem dochodzi do rękoczynów.

Wielka sala zgromadzeń / miejsce spotkań wyznawców Sai Baby: choć wyglądało identycznie jak na milionach zdjęć dostępnych w internecie i powielanych w książkach, wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Kiedy zostawiłam klapki na specjalnie do tego celu przygotowanych półkach i przeszłam przez całą serię kontroli osobistych, zostałam wpuszczona do starannie wysprzątanej sali, w której straż porządkowa czuwała nad wzorową dyscypliną zgromadzonych. Estetyka miejsca chyba w każdym budziła dziecko, te kolory- róż, niebieski, złoty, kremowy- wyglądały jak ciastko z pianką i truskawkami, koktajl owocowy, albo lody bakaliowe. Sufity bogato przystrojone kryształowymi lampami, harmonijnie wpisywały się w radosne pojęcie dziecięcego pałacowego piękna i dobrego smaku. Wśród licznych kamiennych kolumn, gęsto, również na kamiennej podłodze, siedziały w skupieniu kobiety. Z bindi (najczęściej w kolorze czerwonym) na czole, zatopione we własnych przemyśleniach, nuciły takt nietypowej muzyki. Nierzadko wystukiwały rytm klaszcząc w dłonie, lub śpiewały wraz z prowadzącymi spotkanie braminami. Wśród licznych słów umiałam wyłonić Hare Rama, Hare Kryszna. Kryszna Kryszna, Hare Hare Om.

Spotkanie w wielkiej sali trwało wyjątków długo, bo prawie dwie godziny. Bezpośrednio po uroczystości każdy indywidualnie mógł podejść do trumny Sai Baby, aby złożyć mu hołd. Grupa oddanych Babie pomocników pilnowała wzorowego porządku, gestem ręki lub cichym napomnieniem utrzymując dyscyplinę. Straż porządkowa czuwała także nad tym, aby wierni przed podejściem do trumny estetycznie wyglądali, wśród tych nieprzygotowanych znalazłam się oczywiście ja, bowiem mój szal był niewłaściwie narzucony na ramiona.

W końcu po prawie godzinie czekania, głodna, mocno osłabiona, dotarłam do trumny. Jasny marmur przykuwał uwagę prostotą i elegancką formą bryły. Wiklinowe koszyki znajdujące się nieopodal trumny zapełnione kwiatami, listami i drobnymi prezentami były wypełnione po brzegi jakby jakimś cudownym sposobem miały trafić do samego Sai. Zaraz po bajanach udałam się na stołówkę indyjską. Na terenie aśramu znajdowały się bowiem trzy stołówki. Dla zamożnych europejczyków z jedzeniem tradycyjnym, dostępnym w naszej kulturze, dla najuboższych, która wydawała jedzenie na gazetach i w plastikowych kubeczkach i w końcu moja … dla hindusów średniozamożnych. Charakteryzowała się dobrym jedzeniem czysto podanym na metalowych tackach z łyżką, która służyła do jedzenia wszystkiego. Łyżką mieszałam ryż z ciemnym warzywnym sosem o smaku ogólnie ostrym, łyżką przekrajałam masalę dosę- placek z dodatkiem ziemniaków i sosu w bardzo ostrej wersji i tą też łyżką jadłam deser; pomarańczowy pudding z bakaliami. Kolejną ewentualnością było jedzenie rękoma, które choć uprawiane przez tutejszą społeczność nagminnie, nie przypadło mi do gustu w ogóle.

SNC00082

SNC00079

Na początku wszystko było pyszne, bowiem każda potrawa wyglądała, pachniała i smakowała inaczej. Z czasem jednak doszłam do wniosku, ze dieta Hindusów jest monotematyczna i stanowczo za ostra. Ryż podawany z palącymi burymi sosami stał się dla mnie smutną koniecznością, nawet capati- mączne duże placki, czy roti i dosa- najbardziej przypominające w smaku tradycyjny naleśnik, przestały mi odpowiadać. Sporadycznie sięgałam po kruchego i słonego placka papę, który w smaku przypominał chipsy…

Jednak im dłużej przebywałam w Indiach tym mniej smakowały mi wszelkie ostre połączenia, które finalnie znienawidziłam. Do dziś z dużą przyjemnością wspominam natomiast kwadratowe ciasteczka z kokosem albo ociekające syropem serowe kulki, jak na prawdziwego łakomczucha którym jestem, przystało.…

I to byłoby pewnie na tyle z kuchennych przyjemności.

… cdn.

Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko

Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl

Poprzedni artykułXIII Zjazd Nauczycieli Polonijnych i Komitetow Rodzicielskich w Nowym Jorku
Następny artykuł„Warto ciągle szukać nowych sposobów przekazywania wiedzy!” – wywiad z Ewą Koch

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj