Na dworcu czekał na nas kierowca, który unosząc moje imię na tekturowej kartce wysoko do góry zasygnalizował swoją obecność. Zmęczone upałem i długą podróżą uległyśmy namolnemu tragarzowi o wyglądzie biedronki. Ubrany w czerwoną bawełnianą koszulę i czarne długie spodnie w połączeniu z bardzo ciemną karnacją przypominał zdefektowanego owada z rodziny biedronkowatych. Otrzymał za sługę 100 rupii i żegnał się z nami zbyt wylewnie.

Biedroneczki są w kropeczki
Biedroneczki są w kropeczki

W ładnym i czystym Suzuki dojechałyśmy w końcu do celu podróży, czyli hotelu Greenwood, oddalonego sto osiemdziesiąt kilometrów od stacji.

– Przyjadę po was jutro o ósmej rano i zabiorę na zwiedzanie świątyń. Dziś odpocznijcie po długiej podróży.

– A wiesz może, jaka jest geneza powstania świątyń? – zapytałam dociekliwie nie odrywając wzroku znad przewodnika.

– Tak naprawdę do końca nie wiadomo. Legenda głosi, że bóg księżyca, który zakochał się pewnego dnia w ziemskiej dziewczynie zszedł na ziemię i oddał się miłosnemu uniesieniu. Spłodził z nią syna i wzniósł na cześć boskiej miłości wspaniałą świątynię. Z tego co wiem – kontynuował taksówkarz – budowle zostały odkryte w 1838 roku przypadkowo przez inżyniera brytyjskiej armii. Najbardziej znany jest kompleks świątyń zachodnich i od niego zaczniemy jutrzejszą wyprawę. Jeśli będziecie chciały zwiedzimy też pozostałe.

– Ile ich zatem jest? – zapytała zainteresowana mama.

– Do dziś z osiemdziesięciu świątyń odnaleziono dwadzieścia cztery. W każdym razie pobyt wśród fantastycznych rzeźb o tematyce seksualnej na pewno wniesie do waszego życia powiew wiosny, radości i optymizmu – zaśmiał się zadowolony z siebie.

– Szczególnie, że przybywamy z Waranasi przepełnione duchem mistycyzmu i metafizycznością – postawiłam kropkę nad i, jak miałam w zwyczaju.

Weszłyśmy do hotelu. Był ładny, w miarę czysty. Najpiękniejszą jego część stanowiło patio zajmującą sporą część holu oraz przepiękny zadbany ogród. Pokoje, jak wszędzie małe, przykurzone i ciemne nie zaskoczyły mnie ani swoją architekturą ani doborem kolorów.

– No i co teraz? – zapytałam.

– Muszę uzupełnić notatki, a ty czuj się jak u siebie w domu – powiedziała mama zapisując coś w swoim brązowym zeszycie. Nawiasem mówiąc życie ratuje mi ten jej dzienniczek, bo ja leniuch uważałam wtedy, iż wszystko zapamiętam.

– OK to pójdę poszukać jakiegoś delhi i zrobię drobne zakupy.

Zaraz za furtą hotelu, przy zatłoczonej drodze zobaczyłam drewnianą budkę z artykułami spożywczymi. Byłam i czułam się żywą atrakcję turystyczna dla tubylców, którzy wygłodniali widoku białych twarzy osaczyli mnie niczym znanych milionerów z pierwszych stron gazet. Bycie w centrum uwagi szybko mi się znudziło, więc złapałam rikszę i zamiast do hotelu poprosiłam aby zawiózł mnie do centrum miasta. Ostatecznie po długim i głośnym targowaniu zapłaciłam dwadzieścia pięć rupii za dziesięcio minutowy kurs. Stałam nad rzeką Betwa i oglądałam mój pierwszy zachód słońca w Khajuraho.

Zachód słońca w Khajuraho
Zachód słońca w Khajuraho

 

Jestem z miasta to widać :)
Jestem z miasta to widać 🙂

– Zrób mi tu zdjęcie – zawołałam do wpatrującego się we mnie przechodnia, widząc, że ostatnie promienie odbijają się w lustrzanej tafli.

Niewielkie miasteczko do którego dotarłam poza kilkoma restauracjami, zamkniętymi sklepami i krówką, która spokojnie przemierzała wyasfaltowana drogę w poszukiwaniu jedzenia nie miało nic ciekawego do zaoferowania. Tu i ówdzie drobne rudawo złote świątynie wystawały spomiędzy bujnych koron drzew. Wpatrywałam się w strzeliste wierze przez szpary ogrodzenia chcąc przybliżyć się – wygłodniała ja świątojebliwa – do Kamasutry.

– Chcesz zobaczyć świątynię z bliska? – Zapytał mnie nagle niski, to znaczy wielkości przeciętnego Hindusa, młody, ciemny człowiek.

– Niczego nie chcę – odrzekłam szorstko w obawie przed kolejnym namolnym adoratorem.

– Nawet uczestniczyć we mszy? – Na twarzy brodatego stworka pojawił się szczery uśmiech. – Nabożeństwo jest o dwudziestej, czyli za pięć minut- chodź ze mną jeśli masz ochotę.

Poszłam… oczywiście.

Jutro przyjrzę się sexom z bliska
Jutro przyjrzę się sexom z bliska

Okazało się, że brama przez którą próbowałam podglądać dżinistyczne świątynie jest zamknięta tylko z jednej strony.

– To jest kościół – powiedział pokazując mi jeden z cudów UNESCO usytuowany na wysokim tarasie. Niestety nie udało mi się już dostrzec rzeźb czy wzorów jednakże w refleksach lampy przyczepionej do górnej płaszczyzny budynku majaczyły, zaryzykuję słowa romantycznie, oryginalne kształty. Nie weszłam też do środka, tylko wśród sporej grupy tubylców próbowałam wtopić się w tłum. Na ostatnim schodku prowadzącym do wejścia pojawił się kapłan odziany w białe szaty. Długi czas mówił coś rytmicznie i melodyjnie. W pewnym momencie wszyscy zebrani podnieśli do góry ręce, a on ich chyba pobłogosławił. Obecni otrzymali prasad, czyli święty pokarm ofiarowywany bóstwu najczęściej z kokosa, banana i laddu – indyjskich słodyczy, o smaku ogólnie słodko – dobrym.

– Fantastyczne! Dziękuję, że mnie tu przyprowadziłeś – powiedziałam do Hindusa, który nie odstępował mnie na krok.

– Przyjemność po mojej stronie. A może chciałabyś pójść teraz do dyskoteki? – zapytał, gdy wraz z innymi wiernymi wychodziliśmy już z nabożeństwa. – Tu nieopodal jest bardzo ładna restauracja nastawiona na europejskich turystów. Za chwilę zaczyna się tam zresztą zabawa.

– Nie – odpowiedziałam niemal natychmiast i zaczęłam cofać się w kierunku mostu, na którym stacjonowały riksze.

– Poczekaj, to ja cię zawiozę, daj mi proszę zarobić. Ja tez mam tu swoją rikszę. A może chciałabyś trawkę? – zapytał nieoczekiwanie.

– Nie – odpowiedziałam wystraszona. Choć po chwili dotarło do mnie, że nie jestem w Polsce tylko w Indiach, i nie kupiłabym paczki, a jednego papierosa. W życiu nie paliłam trawki i nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała jeszcze okazję.

– Dobra, zmieniłam zdanie. Ale zapalimy już w hotelu z moją mamą. – Powiedziałam, planując szybko, że jeśli krasnalek się wypłoszy jak zawołam personel to wtedy nie kupię skręta i sprawa załatwiona.

– Ok, niech będzie.

Przyjaciel od trawki
Przyjaciel od trawki

 

A robi się to tak...
A robi się to tak…

W wielkiej konspiracji jechałam do domu wielokrotnie odwracając  się i sprawdzając, czy na pewno nikt nas nie ściga, czy nie śledzi. Co więcej, kazałam nawet biednemu, zdezorientowanemu Hindusowi jechać inna drogą, tak na wszelki wypadek… ot, w imię adrenaliny!

Chyba tylko po to miałam przyjechać do Khajuraho, aby jako stara baba… pod okiem mamy zapalić trawkę! – pomyślałam w końcu rozemocjonowana przekraczając próg hotelu.

– Mama chodź! – zakomunikowałam wchodząc w pędzie do pokoju.

– Co się dzieje?

– Byłam w mieście, mam trawkę, zaraz będziemy palić w kółku przyjaźni, chodź, chodź przed hotel! – wołałam jak oparzona.

W ogrodzie spokojnie w pełnym relaksie siedział i czekał na nas rikszarz i rozmawiał spokojnie z recepcjonistą naszego hotelu… Policja się nie zjawiła – na szczęście.

– Ale tak można? – dopytywała zdezorientowana mama.

– Niby posiadanie jednego jointa jest dopuszczalne, a my zapalimy właśnie jednego.

Muszę przyznać, że było super. Siedzieliśmy na świeżo przystrzyżonej trawie, obok stała riksza. Co chwila z naszego hotelu wychodził do nas boy i rozmawiając z nami o technikach medytacji upewniał nas, że to, co robimy to norma, dla której Niemcy i Hiszpanie zjeżdżają tu w sezonie. Śmiałam się czując, że jest mi dobrze i wcale nie dlatego, że palę ale dlatego, że robię to w towarzystwie najbliższej mi na świecie osoby. Kierowca zdradził, że jest w moim wieku, a potem chciał nauczyć mamę wszelkich technik Kamasutry chwaląc się, że inne Europejki były zachwycone jego umiejętnościami. Nie skorzystała, choć nalegał bardzo intensywnie.

– Dzięki Ci Shiwo za to doświadczenie – powiedziałam cichusieńko zamykając oczy.

cdn…

Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko

Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl

Poprzedni artykułDwujęzyczne dziecko a proces akulturacji – spotkanie z Moniką Herrerą
Następny artykuł„Brzechwa inspiruje do rysowania polonijne dzieci”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj