Zbudził nas wściekły dźwięk budzika w komórce.
– Dzień dobry! – powiedziałam wsiadając do taksówki.
– Witajcie – odparł ziewając młody Hindus.
Przemierzając tą samą drogę, doszłyśmy do wniosku, że nie jest ona już tak zatłoczona jak minionego dnia. Lokalni pielgrzymi, biali turyści, sadhu, szli powoli, jakby pogrążeni w medytacji, niekiedy zatrzymując się na czaja w przydrożnych drewnianych sklepikach. Mijaliśmy też krowy, kozy i śpiące psy, które niczym umyślne przeszkody tarasowały drogę, pozostawiając nieczystości wszędzie tam, gdzie akurat przebywały.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce „znikający przewodnik” z wczoraj już na nas czekał.
– Witam was, witam! – powiedział czarując swym białym uzębieniem. – Bardzo przepraszam za wczoraj, ale miałem coś ważnego do załatwienia. Dziś wszystko wynagrodzę, chodźcie za mną drodzy przyjaciele.
Słowa zadziałały na mnie jak płachta na byka więc nie owijając w grzeczności wygarnęłam mu co o nim myślę. Cóż, facet potraktował mój gniew tak jak ja traktuję brzęk komara w nocy… czekał spokojnie aż minie fala złości i tyle. Minęła, i wtedy na jego twarzy znów pojawił się czarujący uśmiech super wybielającej pasty do zębów, po czym spokojnie zaczął prowadzić nas do starego drzewa. Stojąc pod jego wielką koroną, opowiedział nam parę anegdot z życia bogów hinduskich. Nic nowego…, więc ziewając czekałyśmy na ciąg dalszy przygody. Okazało się, że niestety nie będziemy miały rejsu, bowiem poziom Gangesu jest niebezpiecznie wysoki. Zapragnęłam na pocieszenie „pobawić się” we wczorajszych Japończyków i porobić zdjęcia wschodu słońca z łodzi. Przewodnik zabrał nas do ghatów, coraz liczniej okupowanych przez turystów i tubylców modlących się do rzeki. Rzeczywiście wszystkie łodzie zacumowane były przy brzegu, a policjanci jak poprzednio pilnowali, aby któryś z naciągaczy nie sprzedał naiwnemu Europejczykowi okazyjny biletu na rejs. Przewodnik podprowadził nas do brzegu i oddał w ręce człowieka, który pomaszerował z nami przez łodzie – od tej najbliżej stojącej przy schodach, do piątego czy nawet szóstego szeregu, przed którym malował się już tylko bystry nurt i wiry płynącej potęgi. W międzyczasie nabrzeże pełne już było ludzi, którzy podobnie jak my przybyli tu, aby zbliżyć się do sacrum. Na łodzi spędziłyśmy pół godziny, może dłużej i napawając oczy Gangesem, patrzyłyśmy jak słońce dostojnie wschodząc oświetla świat. Już na brzegu Hindus, który nam towarzyszył wyciągnął ręce po tipa. Naszego przewodnika … nie było.
Wróciłyśmy do kierowcy, który przywitał nas zaskoczoną miną. Niestety pomimo paru telefonów, które wykonał, zguba się nie odnalazła. Postanowiłyśmy same załatwić nam prawdziwego przewodnika, który podjąłby się pokazać nam starówki i Manikarnikę, czyli największym ghat kremacyjny. Udało się. Jeden z siedzących na drewnianej ławeczce bezpośrednio koło naszego auta ludzi, obiecał, że za drobną opłatą oprowadzi nas po okolicy. Miałyśmy szczęście, bowiem Hindus chętnie i dużo opowiadał, ucząc nas historii miasta.
– Waranasi, czyli Benares to miasto Siwy. Nazwa nawiązuje do jego położenia między dwiema rzekami Waruna i Assi – zaczął interesująco – starówka ciągnie się wzdłuż ghatów. Ponieważ Ganges obmywa z grzechów, więc śmierć w tym mieście zwalnia z obowiązku powtórnego narodzenia. Jako Kasi, czyli Miasto światła rozwijało się w XXI wieku p.n.e. i zawsze było miejscem kremacji zwłok.
– A gdzie są jakieś wizerunki przedstawiające Siwę? – zapytała zainteresowana mama.
– Na każdy ghacie możecie zobaczyć lingę, czyli kamienny słup o fallicznym kształcie – powiedział pokazując nam święty symbol przystrojony wieńcem różowych kwiatów.
Zagłębiając się w labiryncie wąskich uliczek mijałyśmy całe rodziny makaków, które bez przerwy przemykały po kablach sterczących i splątanych nad naszymi głowami. Wąskie przejścia całkowicie zapchane przez pielgrzymów i turystów były też miejscem wypasania krów i kóz. Biedne zwierzęta jadły to, co akurat napotkały na swej drodze, a ponieważ były to głównie odpadki, więc wyglądem i zapachem przypominały żebrzące dzieci a nie święte stworzenia.
Idąc należało przez cały czas patrzeć pod nogi, aby nie wejść w zwierzęce odchody, nie pośliznąć się na śmieciach zaścielających uliczki bądź na gęstym błocie – efekty nocnego oberwania chmury. Przy temperaturze czterdziestu stopni zapach, który się tam unosił był nie do wytrzymania, stąd patrząc na sfory wszędzie drzemiących szkieletów – psów zastanawiała się, czy nie zaczadziły się po prostu powietrzem. Nie było tam miejsca na drzewa, na kwiaty, natomiast wejścia do domostw niskie i wąskie uzbrojone w parapety stanowiły doskonały sposób na prowadzenie towarzyskiego życia. Drobni Hindusi handlując, rozmawiając bądź śpiąc odpoczywali nie przejmując się wielkoludami z Europy, którzy z trudem przeciskali się przez ich codzienność. Kobiety w czerwonych miednicach prały, mężczyźni przeważnie zajęci rozmowami gestykulowali teatralnie, motocykle mknąc przyspieszały na chwilę tempo uderzeń serca, gdzieniegdzie przed domem na stoliku leżały dewocjonalia, tandetne świecidełka, pocztówki i słodycze – interes się kręcił chociaż kupujących nie było. We wnętrzu ciemnych, wilgotnych pomieszczeń czasem można było zauważyć łóżko i kogoś na nim śpiącego, niekiedy zapach robił się tak fatalny, że przytykając do nosa chustę, żałowałam, że nie mogę całkiem zatkać dopływu powietrza. Bywało też, że wśród nędznych kramików wypatrzyłyśmy całkiem ładny sklep z materiałami. Na białych, rozłożonych na podłodze kołdrach (na pewno nie dywany a na maty za miękkie) siedzieli w kucki lub po turecku odziani na biało mężczyźni i w oczekiwaniu na klienta oddawali się medytacji.
Chłonęłyśmy te widoki z wielkim zainteresowaniem niczym małe dzieci, które uczą się dopiero magicznego świata wierzeń i rytuałów. W końcu dotarłyśmy też do kolejnego ghata i podziwiałyśmy widok z Gangesu na miasto, które malowniczo wyłaniało się z porannej mgły.
– Teraz pójdziemy do świątyni Siwy – zaproponował nasz przewodnik przez cały czas chętnie opowiadając historię miasta. Okazało się, że się tu urodził i jest dumny ze swoich korzeni. Mówił, że Waranasi wielokrotnie plądrowali muzułmańscy najeźdźcy, niszcząc doszczętnie w swej bezmyślności hinduistyczne świątynie.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale mnie najbardziej interesuje palenie zwłok – (brzmi to teraz lekko horrorowato) powiedziałam zmęczona już chodzeniem i lekko obita przez rozpędzoną krowę, której nie zdołałam ominąć.
– Tak tak, pamiętam.
Doszliśmy do świątyni z pięknie rzeźbionymi w drewnie i metalu scenkami z życia bóstw i z wizerunkiem Sziwy, przy której dało się wyczuć atmosferę dawnych czasów sprzed XVIII wieku.
– A teraz otwórzcie swoje serca, bowiem dochodzimy do ghata Manikarnika, największego ghata kremacyjnego. Powierzę was tu mojemu przyjacielowi, który poprowadzi was tam gdzie ja nie mogę pójść.
Naszym oczom ukazał się drobny bramin, który powiedział, że tradycyjnie zajmuje się kapłaństwem kontynuując tradycję rodzinną. Przywitał nas ciepłym uśmiechem i serdecznym uściskiem dłoni.
Poinformował nas, że z szacunku dla rodzin zmarłych patrzeć na ceremoniał możemy, jednakże nie wolno nam robić żadnych zdjęć. Dostosowałyśmy się do polecenia, choć przykro nam było, że widoku nie uwiecznimy.
Zaprowadził nas do przestronnego budynku, w którym rozpoczęłyśmy wspinaczkę na ośmiotysięcznik. Mijałyśmy na poszczególnych piętrach starych ludzi, nie bardzo rozumiejąc co oni tam robią, oraz stosy drewna nasączonego specjalnymi olejkami sandałowymi zabijającymi zapach palącego się ciała.
– Dwadzieścia pięć rupii kosztuje kilogram drewna – poinformował nas krótko kapłan, pewnie na wszelki wypadek gdybyśmy chciały oddać się kremacji.
Wyszliśmy na dach, z którego roztaczał się widok na okolicę. Wiatr, który delikatnie otulił nas, przywrócił czujność pozostawioną gdzieś pomiędzy pierwszym a trzecim piętrem. Spoglądając na Ganges i ceremonię pogrzebową, która „działa się” nieopodal doszłam do wniosku, że warto było zobaczyć to na własne oczy. Patrzyłyśmy na trzy stosy… pod tytułem „Było sobie życie”.
– Widzicie, tam na tym pierwszym spłonie kobieta, bowiem materia jest w kolorze czerwonym, gdyby była złota oznaczałoby to, że rodzina żegna mężczyznę.
Niedaleko od stosów zgromadzeni byli ludzie.
To rodzina, która przybyła, aby pożegnać swoich najbliższych. Podczas ceremonii nie mogą okazywać smutku, aby duch swobodnie i bez żalu oderwał się od ciała. Najpierw zwłoki są obmywane w Gangesie, co oczyszcza duszę z wszelkich win. Dopiero później układa się je, wcześniej pokrywając łatwopalną substancją oraz kadzidłem w proszku, na uprzednio przygotowanym stosie. Następnie przykrywa się ciało kolejnymi gałązkami drewna stanowiącymi ostateczną warstwą podpałki. Końcowej ceremonii dokonuje najstarszy syn. Odziany jest na biało z chustą osłaniającą ramiona i ogolony z całego owłosienia (na znak, że korzy się przed Bogiem). Trzymając w ręku płonącą wiązkę pięciokrotnie obchodzi stos dookoła, by w końcu po własnoręcznie kupionej bambusowej drabinie wejść na stos i podłożyć pod niego ogień. Proces palenia zwłok trwa nieprzerwanie i na okrągło.
– Co dzieje się z popiołem? – zapytałam zainteresowana.
– Trochę prochu rodzina bierze ze sobą, reszta jest rozsypywana do Gangesu.
– Czy tylko Hindusi są tu spopielani? – dopytywałam, dziwiąc się, że poza słońcem, które stawało się coraz bardziej nieprzyjazne, nie czułam żadnego nieprzyjemnego zapachu palonych ciał.
– Ależ nie, ludzie z całego świata chcą być w taki sposób skremowani. Najwięcej klientów mamy z Hiszpanii i Niemiec.
– A z Polski?
– Nie słyszałem.
– My będziemy pierwszymi zainteresowanymi, jeśli dłużej zostaniemy na tym słońcu – dopowiedziałam, czują jakby włosy zaczęły wychodzić mi z cebulkami z rozpalonej skóry głowy.
– Czy macie ochotę podejść jeszcze bliżej?
– Nie, dziękujemy. Zapewnił nam pan tutaj niezapomniane wrażenia nie musimy zakłócać spokoju żałobnikom – słowa te powiedziałam patrząc na rodzinę, która niosła owinięte w złoty całun zwłoki w kierunku palącego się wciąż jeszcze drewna.
Zapadła chwilowa cisza przerwana przez kapłana.
– Biednym rodzinom nieposiadającym możliwości kupna drewna na stos, fundują to bogatsi ludzie… bądź turyści – powiedział wiedząc dobrze, że w ten sposób zmusza nas do „dobrowolnego” datku.
– To my kupujemy dziesięć kilogramów drewna – oświadczyła ochoczo mama wyciągając dwieście pięćdziesiąt rupii. Na twarzy bramina pojawił się radosny uśmiech, świadczący o jego wyraźnym zadowoleniu. Zaprowadził nas jeszcze do starej Hinduski, która spędzała ostatnie dni swojego życia modląc się w intencji ludzi. Powiedział nam bowiem, że jego zadaniem jest dbanie o takich, jak ona bezdomnych, którzy za nocleg, jedzenie i zajęcie się ich ciałem po śmierci mają za zadanie codziennie uczestniczyć w modlitwach za ludzi, za świat i za darczyńców takich jak my.
– Za chwilę otrzymacie błogosławieństwo od starej kobiety. Podajcie jej swoje imiona. Dziś będzie się za was modlić wraz z innymi podobnymi do niej.
W wypłowiałym sari i już dawno nieczesanych siwych włosach skulone ciało z ledwo iskrzącym się jeszcze życiem wyciągnęło do nas dwie gałązkowate dłonie i mówiąc coś cichutko z trudem się do nas uśmiechnęło. Żal pomieszany z zainteresowaniem walczył we mnie w momencie, gdy jej przeraźliwie wysuszone ciemne ręce zbliżyły się do mojego czoła.
– Jagoda – wyszeptałam w momencie, gdy ona malując coś na moim trzecim oku łagodnie recytowała mantry.
Gdy kapłan wyprowadził nas w końcu z budynku poczułam ulgę. Bardzo chciałam zobaczyć na czym polega religijny obrządek, ale zbyt wysoka temperatura panująca na dachu dała mi się już mocne we znaki. Byłam słaba i na wszelki wypadek wolałam wracać do klimatyzowanego hotelu.
– Nie mam już siły – wyartykułowała za mnie mama.
– Dość atrakcji na dzisiaj – dodałam zadowolona.
Na koniec dałyśmy kapłanowi datek, za to. że poświęcił nam tyle czasu i z przewodnikiem czekającym na nas wróciłyśmy do taksówki.
Waranasi, do którego tak bardzo pragnęłam przybyć, nie rozczarowało mnie, choć nie spodziewałam się, iż religijne centrum Indii może być tak brudne i tak bardzo skomercjalizowane. Miliony sklepików, głośnych handlarzy, namolnych naganiaczy i bezrękich, beznogich, bezokich i wszelkiej możliwej maści „bez” do tej pory stają przed oczami jak żywi. Czasem mimowolnie chcę zamknąć umysł, zamknąć dziury, którymi wydostają się wszystkie wspomnienia, ale na szczęście/ nieszczęście nie umiem. Wypełnia mnie od środka obraz wychudzonych krów bardziej uprzywilejowanych niż ludzie, a szczególnie tej jednej, która jakimś cudem weszła do przydrożnej kapliczki i zaklinowała się w jej ciasnym wnętrzu. Szkoda, że nie ma miejsca w mej pamięci wschodzącego słońca i joginów zastygających na jego widok w skomplikowanych pozach, czy rejsu po Gangesie, który niestety się nie odbył. Pewna jednak jestem, że dążenie do mokshy, czyli wyzwolenia z cyklu narodzin i śmierci, w miejscu tak bardzo nieskalanym postępem cywilizacyjnym, jest nie lada wyzwaniem.
Pomimo, że Shiwa sam palił trawkę, a w mieście łatwo dostępne były gandzia i bhang, nie spróbowałyśmy niczego i szczerze mówiąc później tego bardzo żałowałam…
Wróciłyśmy do hotelu i z wielkim smakiem zjadły grzanki z pomarańczową marmoladą, takie jakich w Polsce nie zaszczyciłybyśmy jednym spojrzeniem.
Wypełniłam ankietę, którą podrzucił nam nasz taksówkarz. Dotyczyła naszego zadowolenia z usług biura turystycznego.
– Napisz o tym przewodniku co nas zostawił i o rejsie, który się nie odbył.
– Dobrze, gotowe.
Oddałam ankietę kierowcy, ale na zwrot pieniędzy nie liczyłam.
Na pociąg zdążyłyśmy. Wagony na szczęście były czyste.
– Czyli co, kierunek seksy, czyli deprawowanie i demoralizowanie ciotek klotek?! – wykrzyknęłam z euforią
– Kierunek Khadżuraho – podkreśliła zadowolona mama.
Pasażerowie przepychali się, podczas gdy my, stojąc przy drzwiach wagonu, szukałyśmy na przyklejonej na nich wielkiej liście naszych nazwisk.
– Jest! – wykrzyknęła mama wskazując na imiona i przyporządkowane im kuszetki.
Poganiani przez współpasażerów, którzy niezadowoleni, że swoimi wielkimi torbami blokujemy całą drogę, w końcu usiadłyśmy na naszych miejscach i ocierając pot cieszyłyśmy się cudownym bezruchem. Niedługo później spałyśmy już jak małe dzieci, zapominając nawet o przykrótkim łóżku, wciąż kręcących się przechodniach i czterystu piętnastu kilometrach dzielących nas od kolejnego celu podróży. Pamiętam tylko, że w pewnym momencie na jednej ze stacji wszedł do naszego przedziału człowiek wyglądający na bramina, ubrany tradycyjnie w dhoti. Zaczął on podróżnym po kolei malować na czole czerwoną bindi. Nas ominął…
cdn…
Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl