– Dzień dobry – przywitałyśmy się z punktualnym Ramdasem.
– Pracuje na swojego tipa – odpowiedział szczerze.
– Obieramy kierunek biuro podróży? – kontynuowałam udając, że nie zauważyłam wcześniejszej „delikatnej” sugestii taksówkarza.
– Tak, zapraszam do auta.

Wsiadłyśmy do białego, starego Hindustan Ambassadora, produkowanego nieprzerwanie od 1954 roku. Pomimo wielu rys i pęknięć, nadal wyglądał majestatycznie.

W biurze podróży, na poddaszu, postawiłyśmy nasze bagaże i wierząc, że będą tu na nas czekać pojechałyśmy do starej części miasta.

Postawiłyśmy Ramdasowi lunch – gest ten przyjął jak fakt oczywisty. Doszłyśmy więc do wniosku, że jest rozkapryszony i rozpieszczony przez znacznie zamożniejszą klientelę. Żałowałam zresztą parę razy – po fakcie, co zwykle ma miejsce – że gdy pierwszego dnia pokazał nam swój pamiętnik podróżnych i poprosił abym się do niego wpisała, kierując się innymi bardzo pozytywnymi opiniami wychwaliłam sprytnego kierowcę. Nasz przyjaciel odwdzięczył się natomiast tym, że na stacji kolejowej zostawił nas daleko od wejścia głównego i na piechotę musiałyśmy przedzierać się z ciężkimi torbami między ogromną falą turystów. Co więcej pożegnał się z nami bardzo poirytowany bowiem tip w wysokości stu rupii, a nie innej niedorzecznej kwoty, uznał za zbyt małe wyróżnienie.

– Należy mi się sześćset za poświęcenie wam całego dnia. Przecież mówiłem, że mam żonę i dzieci na utrzymaniu!- wołał zagniewany w niczym nie przypominając już miłego pana sprzed kilku godzin. W końcu odjechał z piskiem opon i tyle go widziałyśmy. Ponieważ wcześniej chciał abym napisała o nim parę słów w tej pozycji – więc ku jego pamięci – piszę…

Przy India Gate
Przy India Gate

Wracając jednak do pamiętnego dnia… najpierw zobaczyłyśmy India Gate czyli pamiątkową bramę wzniesioną ku chwale żołnierzy poległych w pierwszej wojnie światowej i na wojnach z Afganistanem. Umiejscowiona w urokliwym centralnym miejscu pełnym zadbanych i zielonych chodników, które przyciągają rzeszę turystów zrobiła także na nas pozytywne wrażenie. Nie ma co ukrywać najbardziej spodobał nam się jednak kolorowy tłum Hindusów, szczególnie dzieci ze szkół podstawowych. W swoich niebieskich albo czerwonych identycznych mundurkach wyglądały jak orientalnie laleczki.

– Gdzie teraz pojedziemy?
– Do południowej części śródmieścia – odrzekł grzecznie taksówkarz i ruszyliśmy.

Pędząc ulicami miasta mijaliśmy ludzi, którzy podążali tylko w sobie znanych kierunkach. Patrzyłam na przerażająco smutny obraz biedaków, którzy owinięci w sprane szmaty koczowali na chodnikach. Na każdym ruchliwym skrzyżowaniu do naszych okien zaglądały wychudzone i bardzo doświadczone życiem dzieci. Z tym niedomagającym się uwagi światem współistniał drugi, świat biznesu i korporacji. Widziałam piękne samochody i ekskluzywne wille. Właśnie tu w Indiach zrozumiałam, że możliwe jest trwanie biedy i bogactwa na jednej przestrzeni. Wspomnienie, które noszę w sercu jest niczym korrida, pieśń o bohaterach żyjących poza prawem, występnych, ale przepełnionych zadziwiającą radością trwania tu i teraz.

– Dalej już niestety wjechać nie mogę. Będziecie musiały sobie same poradzić. Tu zaraz na prawo jest wąska uliczka i nią należy iść przez cały czas prosto – powiedział Ramdas jednocześnie parkując auto na krawężniku przy ruchliwej ulicy.
– A gdzie ciebie znajdziemy?- zapytałam zapobiegawczo.
– Zaparkuję i prześpię się w aucie. Spotkamy się jak wyjdziecie już z temple.
– Dobrze, do zobaczenia później.

Świątynia Lotosu
Świątynia Lotosu

DSC04913

Odpoczynek po wyjściu ze światyni Lotosu
Odpoczynek po wyjściu ze światyni Lotosu

DSC04893

Idąc w wielkiej pielgrzymce ludzi nie mogłam uwierzyć ilu wiernych przybywa tu z różnych zakątków Indii i świata, aby ujrzeć Świątynię Lotosu. Kiedy w końcu dostałyśmy się na jej dziedziniec zrozumiałam dlaczego. Położona w rozległych ogrodach wysoka na czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów, budzi swoim niezwykłym, magicznym kształtem wyjątkowo piękne doznania estetyczne. Najbardziej ciekawym uznałam fakt, że we wnętrzu świątyni nie ma żadnych symboli religijnych, co oznacza, że może się w niej modlić każdy, niezależnie od wyznawanej wiary. Z opisu pilotki wycieczek dowiedziałyśmy się, że od momentu otwarcia jej w 1986 roku jest odwiedzana regularnie i cieszy się wielkim zainteresowaniem. Nic dziwnego, to jedna z najbardziej złożonych budowli na świecie wykonana z marmuru, cementu, dolomitu i piasku. Może pomieścić prawie 2500 osób. Główna jej część składa się 27 gigantycznych płatków z białego marmuru, otoczona jest przez dziewięć stawów, przypominając zanurzony w wodzie kwiat lotosu. Kształt świątyni bahaistycznej inspirowany jest półotwartym kwiatem lotosu, który jest ważnym symbolem w indyjskiej kulturze (tzn.pokój, czystość, miłość i nieśmiertelność).

Wyszłyśmy z temple i na chwilę wraz z innymi turystami usiadłyśmy na świeżo wystrzyżonej trawie niczym w Hyde Park w Londynie tylko zamiast kanapek popijałyśmy wodę mineralną, którą na szczęście miałyśmy przy sobie. Mama, fotoreporter podróży, porobiła mnóstwo zdjęć mijającym nas barwnie poubieranym ludziom, którzy w tym samym czasie fotografowali nas z ukrycia. Chwile sielankowej siesty przerwał nieoczekiwanie strażnik, który piskliwym gwizdkiem i rękoma dał nam do zrozumienia, że teren świątyni nie jest miejscem spotkań integracyjnych i że swoim zachowaniem bezcześcimy świętą ziemię.

– To co, wracamy?- zapytałam.
– Lepiej tak, robi się coraz bardziej gorącą i duszno – odrzekła natychmiast mama.

– Zatem gdzie teraz?- zapytałam taksówkarza, po tym jak po krótce opowiedziałam mu wciąż rozemocjonowana, że w ciągu roku świątynię odwiedza około 4 milionów turystów, czyli ponad 10 tysięcy zwiedzających dziennie, a ich liczba zdecydowanie wzrasta w trakcie hinduskich świąt. Świątynia Lotosu przewyższa popularnością takie budowle jak Wieża Eiffla czy Tadż Mahal.
– Niepodzianka! – odrzekł niewzruszony i ruszyliśmy.

Zawiózł nas nicpoń przebrzydły do sklepu, może marketu, tak schowanego na obrzeżach miasta, że samotny turysta do niego na pewno by nie trafił. No i tam się zaczęło… Gorączka towarów, zakupów, zgromadzenie wszystkiego, co hinduskie pod jednym dachem z klimatyzacją ostudzającą spocone ciało ale nie chęć posiadania!

Mamę zachwyciły ryciny w stylu starohinduskim takie, jakie kiedyś w dzieciństwie podziwiała w otrzymanej od prababci książce „Witeź w tygrysiej skórze”.
– Za ile – pytałam wiele razy, w czasie gdy pan sprzedawca z zamiłowaniem opowiadał o tym, jak wraz z ojcem tworzy jeden obrazek tydzień, czasem miesiąc.
– Maleńki za sto pięćdziesiąt, a duży za osiemnaście tysięcy rupii – odrzekł w końcu.

Były piękne, kolory farby droższych otrzymane z kamieni, malowane na jedwabiu a tańsze z farb roślinnych – jeśli wierzyć słowom sprzedawcy taki obrazek przetrwa w niezmiennym kolorycie setki lat i jest odporny na zagniecenia. Przez szkło powiększające oglądałyśmy precyzje wykonania maleńkich postaci, oczu, ust, włosów, również zwierząt i ornamentów roślinnych. Pomimo, że po dłuższym czasie pan zdecydował się oddać mamie swój cenny skarb za dziewięć tysięcy, oprócz zachwytów nie zostawiliśmy mu ani rupii.
– Gdybym nie była ograniczona funduszami na pewno bym kupiła – powiedziała mama, kładąc szkło powiększające na blacie.

Następnie przez blisko godzinę decydowałyśmy się na jedwabny szal. Jasne, początkowo nie chciałyśmy żadnego, ale gdy młody, przystojny Hindus zaczął wyciągać i prezentować coraz piękniejsze wzory nie mogłyśmy się im oprzeć. Czerwone, różowe, niebieskie, magia barw – wszystkie piękne, idealne i niezbędne (oczywiście) do życia! Wyszłyśmy ze sklepu także ze złoto- kremową narzutą z wyhaftowanymi motywami roślinnymi – na tapczan babci.

– Niepotrzebnie nas tu przywiozłeś – powiedziałam do Ramdasa.
– Jak to? Przecież macie swoje prezenty – powinnyście mi za to podziękować!
– Jeśli się cokolwiek którejś z nas stanie to nawet nas teraz na szpital stać nie będzie – rzuciłam poirytowana jego bezczelnością i własną słabością do zakupów.

Piękny jedwabny szal i piękna kobieta.
Piękny jedwabny szal i piękna kobieta.

Bo różowy kocham najbardziej.
Bo różowy kocham najbardziej.

Nowe kapcie też by się przydały...
Nowe kapcie też by się przydały…


Z Delhi wyjechałyśmy o dwudziestej. Pociąg drugiej klasy różnił się od trzeciej tylko tym, że w jednym przedziale za zasłonką siedziały (a potem spały) cztery osoby zamiast sześciu. Siedemset sześćdziesiąt pięć kilometrów minęło całkiem szybko, pomimo, że do Waranasi przyjechałyśmy spóźnione ponad dwie godziny. Już na stacji przywitał nas młody Hindus, z JAGODĄ na tekturowej kartce. Zawiózł nas do hotelu, który ku naszemu rozczarowaniu nie różnił się znacząco od standardu gast hausów, w których dotychczas nocowałyśmy, z tą drobna różnicą, że w końcu z kranu lała się ciepła woda, miałyśmy wannę zamiast prysznica i zestaw pachnących mydełek, szamponików i balsamów do ciała poukładanych na szklanej umywalce. Najtańsze drewniane podłogi, biała bawełniana pościel, klimatyzacja i głośny wiatrak pod sufitem zupełnie przypominały standard z Delhi. Pokój wyposażony był dodatkowo w telefon, z którego w teorii mogłyśmy kontaktować się z recepcją, jednak w praktyce nie działał.
Rozwiesiłyśmy wszędzie sznury z bielizną i szybko zamieniłyśmy miłą przestrzeń w prawdziwie cygański tabor.

Po południu pan taksówkarz zawiózł nas do muzeum archeologicznego prezentującego cenne kolekcje miniatur, hinduistyczne i buddyjskie rzeźby z I-XV wieku. Co prawda przez dłuższy czas zastanawiałyśmy się czy w ogóle wysiądziemy z auta, bowiem pogoda uparcie próbowała pokrzyżować nasze plany.

– Może wrócimy tu jutro? – zaproponował po paru minutach taksówkarz, widząc, że strugi deszczu coraz głośniej walą w blachę auta.
– Nie, nie, skoro już tu jesteśmy to deszcz nas nie pokona – zadecydowałam ostatecznie, po czym dodałam – z cukru nie jesteśmy.
– Poczekajcie, to dam wam centa na szczęście, abyście nie przeoczyły najważniejszego znaku, który widnieje w godle państwowym Indii, na wszystkich banknotach i dokumentach rządowych – powiedział dumnie i z kieszeni wyjął złotego grosika.
– Ok.- odrzekłam, uśmiechając się grzecznie.
Wyciągnęłam z plecaka parasol, ubrałyśmy na wszelki wypadek płaszcz przeciwdeszczowy i dobiegłyśmy do wejścia.

Kamienne posągi Budy i bogów, szczególnie Sziwy wraz z żoną Parawati, dominowały wśród muzealnych zbiorów. Byłyśmy pod dużym wrażeniem precyzyjnie wykonanych popiersi ale przede wszystkim zszokowane faktem, że mogłysmy je dotykać. Nie były one umieszczone za grubą, kuloodporną szybą, tylko niczym nowoczesna kolekcja współczesnego, debiutującego artysty wystawiona na kontakt wzrokowy i dotykowy wszystkich odwiedzających. Nie mogłam się oprzeć i wielokrotnie gładziłam posągi po uwydatnionych krągłych kształtach, ciesząc się a jednocześnie wzbudzając w sobie poczucie winy za to co czynię (!). Odwiedzający najchętniej fotografowali się przy kapitelu kolumny Asoki z trzeciego wieku p.n.e., zwieńczonym czterema lwami zwróconymi do siebie tyłem, na kręgu symbolizującym buddyjskie koło Dharmy, zupełnie jak na pieniążku od naszego kierowcy.

Prawie jak w Krakowskiej Indianie... ale prawie robi dużą róznicę.
Prawie jak w Krakowskiej Indianie… ale prawie robi dużą róznicę.

Kiedy wyszłyśmy w końcu z muzeum, ku naszej radości przestało padać. Handlarze korzystając z tej przerwy zdążyli porozstawiać swoje stragany, na których za parę rupii można było kupić zminiaturyzowane skarby archeologiczne wykute nie w kamieniu a w palonej czerwonej glince, i nie z trzeciego a z dwudziestego drugiego wieku.
– Wezmę popiersie Buddy i Siwę – powiedziała mama do starego, wysuszonego człowieka o bardzo głębokim spojrzeniu. Zapakował je najpiękniej jak potrafił w codzienną gazetę, a my dziękując wsiadłyśmy z powrotem do auta.
– Podobało się- zapytał zaciekawiony taksówkarz?
– Tak, bardzo- odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą.

Kolejnym punktem naszej podróży okazała się świątynia Buddy. Ponieważ w między czasie zrobiło się przeraźliwie gorąco i słońce swoimi ostrymi promieniami paliło nie tylko skórę, ale i mózg z jego zawartością, więc z największą przyjemnością wpatrując się w złoty posąg Buddy medytowałyśmy dłuższą chwilę, nie zważając na przepychających się pomiędzy nami Hindusów. Później posilając się solonym ogórkiem, który sprzedała nam dziewczyna zaraz koło stupy Dhamekh odzyskałyśmy na tyle siły, aby obok wielkiego posagu Buddy, liczącego ponad trzydzieści cztery metry zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Muszę przyznać, że pomysł na ogórkowy biznes był w naszych oczach genialnym sposobem na ratowanie życia wypłukanym z minerałów turystom i do tego pożywnym i pysznym w smaku warzywem.

Medytacja czyli najlepsze panaceum.
Medytacja czyli najlepsze panaceum.

Znak który widnieje w godle państwowym Indii, na wszystkich banknotach i dokumentach rządowych
Znak który widnieje w godle państwowym Indii, na wszystkich banknotach i dokumentach rządowych


Do budowli Asoki już nie weszłyśmy nie miałyśmy siły przeciskać się w tłumie w ponad czterdziestostopniowym upale i choć teraz patrząc na zdjęcia żałuję, wtedy po długiej nocy w pociągu, przy ciągłych zmianach ciśnienia i z osłabioną mamą po prostu nie mogłam o tym myśleć. Posiedziałyśmy w zadbanym parku, kryjąc się przed rozgrzanym betonem chodników pod wielkimi koronami drzew a później przy wzorowanej na cesarza Asoki marmurowej kolumnie wypiłyśmy niezastąpioną coca-colę.

– Wracamy, prawda?
– Tak mamusiu, jedziemy do hotelu.
– Trzeba się wyspać i nabrać siły przed jutrzejszym dniem.
Szybko, kryjąc swoje twarze pod parasolem – teraz nie przed deszczem, a przed niemiłosiernym skwarem, który nie pozostawił już nawet wspomnienia po ulewie sprzed godziny, nieprzytomne z gorąca wsiadłyśmy do klimatyzowanej taksówki.
– Uff, jak wspaniale! – powiedziałam zaraz po wejściu.
– Tak właśnie jest w porze monsunowej słońce pali bezlitośnie naprzemiennie z deszczem, który niszczy wszystko na swojej drodze – wybrałyście zły czas na zwiedzanie Indii- odrzekł bez namysłu taksówkarz.

Nie odpowiedziałyśmy nic, cóż… miał rację.

Waranasi... widok z taksówki
Waranasi… widok z taksówki

– Jesteście głodne? – zapytał po chwili, wyraźnie zastanawiając się co z nami zrobić.
– Tak – Tylko proszę nas zabrać do jadłodajni a nie do restauracji. Jesteśmy skromnymi turystami, obieżyświatami.

Nie zrozumiał – zawiózł nas do miejsca gdzie masala dosa zamiast dwudziestu pięciu rupii za porcję kosztowała sto osiemdziesiąt, więc zdenerwowane wyszliśmy z lokalu informując zdezorientowanego kierowcę, że zjemy we własnym zakresie.

– Zawieź nas już do domu – powiedziałam niezbyt miłym tonem. Zdawałam sobie sprawę, że młody driver nie mógł poukładać sobie w głowie jakim cudem zapłaciłyśmy za wycieczkę grube pieniądze skoro teraz nie stać nas na obiad w restauracji, ale nie miałam zamiaru się przed nim tłumaczyć.

– Jesteśmy skromnymi turystami, którzy do tej pory bardzo oszczędzali, aby pod koniec pobytu w Indiach pozwolić sobie na trochę luksusu – zrobiła to za mnie mama.
– Zabiorę was jeszcze do jednego miejsca a potem odwiozę do domu.
– Gdzie? – zapytałam podejrzliwie.
– Na wycieczkę edukacyjną snucia nici na snowalnicy i nasnuwania nici na krosna. Zobaczycie na własne oczy warsztat tkacki, gdzie mężczyźni w sposób fenomenalny tworzą arcydzieła z jedwabiu. Chcecie?
Spojrzałyśmy po sobie zdziwione oryginalną propozycją i zgodziłyśmy się jednomyślnie.

Przyjechaliśmy do ładnej, świeżo wyremontowanej willi. W progu przywitał nas mało ciemny Hindus o rozgarniętej, rzekłabym inteligentnej twarzy.
– Będę waszym przewodnikiem po przyśpieszonym kursie warsztatów tkackich. Jestem nauczycielem i przysposabiam młodzież do zawodu. Na dole w piwnicy przez wiele godzin dziennie mężczyźni pracują ręcznie na krosnach tkackich produkując nieprawdopodobnie piękne, jedwabne materie. Zapraszam.

Wycieczka edukacyjna snucia nici na snowalnicy i nasnuwania nici na krosna.
Wycieczka edukacyjna snucia nici na snowalnicy i nasnuwania nici na krosna.

A na koniec dnia obowiązkowa pyszna kolacja prosto z indujskiego targu
A na koniec dnia obowiązkowa pyszna kolacja prosto z indujskiego targu


W piwnicy panował niezbyt przyjazny dla oczu mrok i zupełna cisza, przerywana jedynie przez naszego nauczyciela, który starał się szczegółowo wszystko tłumaczyć. Na dużej wolnej przestrzeni urządzenia do tworzenia tkanin ustawione były rzędami w okolicy ściany. Przy każdej z nich siedział cienki, ciemny starzec odziany w dhoti i koncentrując całą uwagę na kolorowych nitkach wyrabiał arcydzieła. Jedynym oświetleniem były tu żarówki zawieszone tuż nad ich głowami, dodatkowo podnoszące i tak już wysoką temperaturę pomieszczenia. Każdy z tkaczy siedział na wąskiej desce, która wystarczyłaby na połowę mojej pupy i popijając czasem brązową wodę z butelki- pewnie prosto z Gangesu- z uśmiechem pracował. Wzory „zapisane” na perforowanych taśmach wyglądały na bardzo skomplikowane i czasochłonne. Zresztą jeden z mężczyzn próbowała przyuczyć mamę do zawodu, jednak chyba bezskutecznie. W nagrodę za zainteresowanie zmęczony pracownik zawiązał nam na nadgarstku błękitny jedwabny sznureczek obwinięty srebrną nicią.

– A teraz zapraszam was na oglądanie gotowych wyrobów – powiedział w końcu nauczyciel, wyraźnie zadowolony naszym zainteresowaniem.

Wietrząc podstęp, podziękowałam i zaproponowałam odwrót, jednak jakoś tak wyszło, że zamiast do samochodu poszliśmy schodami prosto do sklepu.
Nauczyciel otworzył drzwi wiodące do kolorowych tkanin i z miłego człowieka stał się nagle typowym handlarzem. Wraz z młodymi pomocnikami wyciągał coraz to piękniejsze materie i rozkładając je na białej specjalnie do tego przygotowanej powierzchni prezentował ich wdzięki. Mama zakochała się w czerwono złocistej tkaninie z mandalami, wycenionej niestety na czterysta euro. Walczyła jak lwica – moja krew! Kiedy jednak urokliwe spojrzenia smutnej blondynki zawiodły i komplementy także się skończyły, wyciągnęła na stół sto euro i powiedziała, że to wszystko co może wydać. Niedobry Hindus pokazał więc mamie inną już nie tak atrakcyjną materię i wycenił ją na sto dziesięć euro. Nie dogadali się.

Wyszłyśmy z willi mocno rozdrażnione.

– Zawieź nas do hotelu i nigdy więcej nie zabieraj do żadnych sklepów i żadnych restauracji.

Nic nie odpowiedział. Albo uznał nas za kompletne wariatki, albo uznał nas za kompletne wariatki… W każdym razie wysadził nas pod drzwiami hotelu zapowiadając, że kolejnego dnia o piątej rano będzie na nas czekał.
Zasnęłyśmy praktycznie natychmiast.

Poranek w jednym z najświętszych miejsc w Indiach i zarazem najstarszym mieście świata minął nam niebywale szybko. O godzinie piątej jechaliśmy już z naszym panem przywitać ducha rzeki w pierwszych promieniach słońca. Ku mojemu zdziwieniu mijaliśmy tysiące wiernych, którzy z radością bądź w cichym skupieniu szli tłumnie do rzeki niosąc na rekach swoje dzieci. Surrealistyczne obrazy półnagich mężczyzn, modlących się głośno kobiet, sadhu, krów, czy zniszczonej okolicy dopełniały grupy Japończyków, którzy w maskach na twarzy niczym nieudane kopie Michaela Jacksona również podążali do Gangesu.

– Jesteśmy – oświadczył taksówkarz parkując na dużym placu. Zaraz przyjdzie do was przewodnik i z nim zwiedzicie okolicę.
– Dobrze – odpowiedziałyśmy wciąż oszołomieni magią miejsca.

Po niedługiej chwili zjawił się całkiem przystojny Hindus, który przedstawił się jako nasz przewodnik po starówce. Powiedział nam, że ciągnie się ona wzdłuż ghatów, czyli ciągu kamiennych schodów prowadzących w dół ku rzece.
– Jeszcze jest trochę czasu, ustawcie się w dobrym miejscu. Będziecie mogły na własne oczy przyjrzeć się rytualnym oczyszczaniom.
– Ale my chcemy odbyć rejs po Gangesie- mamy go included- powiedziałam patrząc na oddalającą się pospiesznie postać.
– Niestety niemożliwe jest wejście na łodzie. Niespotykanie wysoki stan wody i rwący prąd mógłby ją przechylić. Policja pilnuje, aby nikt nie wyruszył w rejs i żeby nie doszło do nieszczęścia. Bardzo mi przykro.

Swięty Ganges o poranku
Swięty Ganges o poranku

Poranne ablubcje:)
Poranne ablubcje:)

Rozejrzałyśmy się po okolicy, faktycznie sporo policjantów kręciło się w na długości ghatów, a łodzie przycumowane wzdłuż nabrzeża świeciły pustkami.
– Wy tu zostańcie, a ja później przyjdę – powiedział pokazując na jedną z miliona błotnistych uliczek prowadzących na schody.
– Jak to później? A kto nam opowie o mieście? Kto nas oprowadzi? Gdzie idziesz?
– Wrócę, ale później – odpowiedział uśmiechając się przy tym jak prawdziwy amerykański amant z perłami w miejscu zębów i tyle go widziałyśmy.
Początkowo uznałam, że pewnie poszedł sprawdzić czy nie da się jednak wyczarować jakiejś łodzi, ale szybko mama wyprowadziła mnie z mrzonek naiwnej idiotki, za którą się przecież nie miałam.
– Olał nas i tyle. Wie, że do Delhi nie wrócimy i ma świadomość, że nie mamy komu się poskarżyć. Tacy są mężczyźni, taki jest świat – podsumowała słusznie.

Pielgrzymi puszczają pudzę bóstwu wody
Pielgrzymi puszczają pudzę bóstwu wody

Moja Swieta Rzeka
Moja Swieta Rzeka

Przepychając się pomiędzy barwnym tłumem i opędzając od żebraków oraz much, które z lubością wdychały woń świeżych krowich placków zeszłyśmy porośniętymi mchem schodami prosto do Gangesu. To znaczy stanęłyśmy na ostatnim stopniu dzielącym nas od wody, wpatrzone w budzący się ospale dzień. Ludzi przybywało, ogromna fala ciał płynęła spokojnie w cichym transie do świętej wody. Niestety podobnie jak w Kanyakumari, chmury na niebie zasłoniły słońce, umożliwiając jedynie pojedynczym promieniom raz po raz przedzierać się przez ich gęstą warstwę. Powoli jednak złota kula wygrała… wyłoniła się oślepiając zgromadzonych jasnością i gorącem. Nawet kapłani spuścili wzrok wyrażając pokorę i uległość względem cudu istnienia.

W tym czasie hinduscy pielgrzymi wchodząc po pas do Gangesu i wznosząc błagalnie ręce do nieba zanurzali się w nim pięciokrotnie. Kobiety kąpały się, a potem prały swoje sari, dzieci napełniały w mocno zużyte plastikowe butelki świętą, brudną wodę, mężczyźni dokonywali porannych ablucji. Tu Hinduska spieniła włosy nucąc święta pieśń po czym spłukiwała pianę w rzece, a tam wędrowiec ofiarowywał rzece pudźa. Jedni myli twarze, inni zęby plując na boki strumieniami śliny, gdzieniegdzie turyści płukali swoje wybrudzone łajnem klapki. Ruch na ghatach nie słabł w ogóle, wciąż przybywali nowi pielgrzymi, którzy z uwielbieniem oddawali cześć bogini Gandze. Na zacumowanych przy brzegach łodziach zbierali się natomiast coraz tłoczniej skośnoocy i robili zdjęcia temu czego nie potrafili pojąć, co przepełniało ich zdziwieniem i trwogą. My również weszłyśmy do Gangesu. Nagle z ciemnej, gęstej i brudnej wody stał się on sferą sacrum, w którym pragnęłyśmy połączyć się z najczystszym pierwiastkiem istnienia.

Kupiłyśmy listki z kwiatkami i zapaloną świeczką i idąc w ślady hinduskich pielgrzymów puściłyśmy naszą pudzę bóstwu wody.

– Bardzo chciałabym zobaczyć kremację zwłok, a ty?- wymyśliłam nagle.
– Ja nie do końca. Ale skoro już tu jestem, to pewnie trzeba – powiedziała mama. – Zostawmy sobie jednak tą przyjemność na inny dzień, dobrze?
Zgodziłam się patrząc na białą kozę, która jadła plastikowy worek z resztkami przyklejonej do niej skórki z banana.

Wróciłyśmy do hotelu i w ciepłej wodzie wymyły wciąż świeże, ale jakże nieprawdopodobne wspomnienie…

cdn…

Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko

Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl

Poprzedni artykuł„Zimowe impresje” – kreatywne zajęcia dla dzieci w bibliotece na Ridgewood. 15 stycznia
Następny artykułBabcia Bożenka: Boże Narodzenie i co dalej?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj