– Taxi? Taxi? – krzyczeli turyści, przepychając się przez gęsty tłum tubylców i nielegalnych handlarzy. Stałyśmy oszołomione, jak typowy zmęczony długa podróżą pasażer z innej części świata, dopiero nachalny tragarz wybudził nas z chwilowego zaburzenia świadomości. Aby ominąć całe szaleństwo kontrowersyjnej sztuki przetrwania zaczepiłyśmy uśmiechem najbliższego kierowcę żółtej taksówki.
– Ile za kurs do hotelu?
– Pół darmo. Specjalna promocja dla przyjaciół z Europy.
Koszmar. Czy choć raz nie możemy usłyszeć normalnej, uczciwej ceny zamiast naiwnych obietnic grubym podstępem szytych?! Byłam zmęczona, spocona, głodna i obawiałam się, że za chwilę wybuchnę. Spojrzałam na mamę – ona (jak zwykle) podchodziła do przygody na luzie. Z natury brała to, co los przynosił i cieszyła się jeśli przyniósł więcej. Stąd wielkość porażek, które czasem ją w życiu dotykały były z reguły mniejsze niż te, które przy najmniejszym zawahaniu losu odczuwałam ja. Ze swoją tragicznie idealistyczną potrzebą obcowania z pięknem przy każdym zapachu kurzu, brudu i wyzysku doznawałam paskudnej wewnętrznej histerii. Patrząc na grupkę policjantów bijących plastikowymi kijami biedaka, który zasnął na dworcu i nie zauważył, że jego lungi się otworzyły prezentując resztki tego, co kiedyś było narzędziem seksualnym, czułam wstręt, bezradność i złość (na siebie, że tytułem jedności z normami społecznymi nie reaguję w ogóle). Albo wtedy, gdy jadąc w samochodzie, ktoś z naprzeciwka wypluwał przez okno krwistoczerwony strumień śliny, zabarwiony panu (specjalna używka dostępnej w sklepach, która przeżuwana wydzielała czerwono krwisty sok) udawałam, że wszystko jest pod kontrolą, a miałam już wzdrygnięcia i odruchy wymiotne. Nawet monumentalne rzeźby bogów, które chciałam przecież obejrzeć na żywo nie nastrajały mnie pozytywnie w chwili, gdy tubylcy stojąc obok mnie myli zęby gałązkami nim i pluli na moje estetyczne doznania. Nie rozumiałam, dlaczego toalety publiczne należą do dóbr prawie nieosiągalnych, a większość lokali również nie jest w nie zaopatrzone. Pamiętam szok, który towarzyszył mi długo po tym, jak ujrzałam kobiety załatwiające swoje potrzeby higieniczne obok porcelanowych, zapaskudzonych klozetów. Co prawda, zahartowałam się odrobinę, bo mrówki, komary i drobne robaczki spotykane chyba w każdym hotelu w którym dotychczas nocowałyśmy nie robiły już na mnie wrażenia, jednak wciąż nie umiałam uporać się z nachalnością i próbą oszukania białych twarzy. Każde miasto było zapchane do granic możliwości, i to nie tylko samochodami, ale też pieszymi. Na wąskich uliczkach są trzy rzędy aut i fala ludzi. Nie mogłam przeżyć walających się wszędzie ton śmieci i bezmyślności tutejszych kierowców! Pchali się i wciskali dosłownie wszędzie i nikt nie potrafił nad tym zapanować. Szczególnie w tym momencie patrząc na serdeczny uśmiech taksówkarza nie mogłam przeżyć całej tej wiochy!
Cisnęło mi się na usta coś bardzo przykrego, coś o wulgarno nieprzyzwoitym zabarwieniu, co jedynie moja współtowarzyszka podróży by zrozumiała, jednak z uwagi na to, że usłyszałaby to właśnie i szczególnie ona, szybko przełykałam przekleństwa.
– Niech pan prowadzi do swojego auta- zadecydowała w końcu mama widząc, że ja nie nadaje się do niczego.
Taksówka! Jak miło było wsiąść do środka i zatrzasnąć za sobą drzwi. Spojrzałam na chłopca, który trzymając na jednej ręce zapewne młodszą siostrę, drugą wyciągał w kierunku zasuniętego okna naszego auta. Miał spojrzenie sarny, która błagając o życie czuje, że te parę sekund zadecyduje o jej dalszym losie. Nie dostał nic, pewnie już mnie nie pamięta, a ja nadal mam wyrzuty sumienia.
Kierowca jechał pewnie i szybko. Obiecał znaleźć nam gast haus o przyzwoitych warunkach i okazyjnej cenie. Dojechaliśmy do hotelu, w którym recepcjonista chciał od nas tysiąc dwieście rupii za pokój. Cena standardowa, ale warunki nie, nie zostałyśmy.
Do dwóch razy sztuka. W kolejnym hotelu zaraz przy recepcji ujrzałyśmy spory obraz Sai Baby z Szirdi więc odczytałyśmy to za znak, udało się wynegocjować kwotę tysiąca rupii za pokój z przyjemną, jasną łazienką. Pokój wyposażony w klimatyzację był czysty i cichy. Zostałyśmy.
Dobry humor i happy end podróży uczciłyśmy wyjściem do nieodległej hinduskiej jadłodajni, gdzie na naszych oczach w głębokim tłuszczu zostały dla nas przygotowane cieplutkie papy, a do tego okrągłe wałkowate capati, które zjadłyśmy ze smakiem wraz z dużą porcją sałatki pomidorowej. Zauważyłyśmy też, że po drugiej stronie ulicy znajduje się coś na kształt lokalu, który już w środku okazał się być najprawdziwszym pubem. W Polsce nie przetrwałby pewnie jednego sezonu, tu jednak tętnił życiem. Europejska muzyka, stoły i bar suto zastawiony alkoholem. Wśród klientów mężczyźni, ale też wyzwolone kobiety w jeansach, palące z zamiłowaniem shiszę.
Wypiłyśmy szybko niezbyt dobre, ciepłe piwo i wróciłyśmy do hotelu.
Obudził nas deszcz.
– Cholera, ściągnęłyśmy go z Goa – warknęłam na dzień dobry, pamiętając, ze taksówkarz zarzekał się, że od miesiąca nie padało w ogóle.
– No cóż, pora monsunowa odznacza się gwałtownymi i obfitymi ulewam, nie ma co się dziwić – odpowiedziała mi Mama, po czym zasnęła spokojnie nie przejmując się moim niezadowoleniem.
Wyszłam na mokry taras. Otaczały nas smutne, szare domy, zarośniętą wilgocią. Wspaniale się zapowiada, pomyślałam i zaczęłam układać plan działania.
Tego dnia postanowiłyśmy znaleźć biuro informacji turystycznej, aby poczuć się pewniej na nowym terenie. W recepcji naszego hotelu dowiedziałyśmy się, że mieści się dosłownie za rogiem.
Weszłyśmy spocone do klimatyzowanego pomieszczenia, w międzyczasie przestało padać więc znów w powietrzu unosił się lepki zapach asfaltu i kurzu. Usiadłyśmy przy jednym z wolnych, drewnianych biurek.
– Witajcie, drodzy przyjaciele – zaczął standardowo Hindus – w czym mogę wam pomóc?
Wyjaśniłam mu, że jesteśmy pierwszy raz w Indiach i do tego jest to nasz pierwszy dzień w Delhi. Chciałybyśmy poznać historię miasta nim wyruszymy dalej do Agry i Waranasi. Rishi był idealnym marketingowcem. Na tyle przekonująco i atrakcyjnie opowiadał nam o zorganizowanych wycieczkach sprzedawanych w biurze, że wyszłyśmy z niego z pakietem objazdówki po Radzastanie – do którego się przecież nie wybierałyśmy, połączonym z powrotem do Bangalore. Otrzymałyśmy ponadto zarezerwowane bilety kolejowe drugiej klasy na wszystkie połączenia, taksówki przywożące i odwożące nas do hoteli i przewodnika na każde miejsce. Następnego dnia, popołudniu miałyśmy już jechać do Waranasi nocnym pociągiem, a tego samego dnia zobaczyć jeszcze Czerwony Fort. Podpisałyśmy umowę, zapłaciłyśmy i …
– To jest wasz taksówkarz – powiedział Rishi i wskazał nam ciemnego hindusa z dziobowatą twarzą. W razie jakichkolwiek problemów kontaktujcie się ze mną pod tym numerem – po czym zapisał na kartce swój telefon – a po chwili dodał – a to jest mój e-mail – tak na wszelki wypadek.
– Witajcie – powiedział szorstkim, przepalonym głosem Ramdas. Troszkę mnie od niego odrzuciło. Szara, ziemista skóra nawet na oliwkowej twarzy wyglądała tragicznie. Do tego wielkie blizny, najprawdopodobniej po bolesnym okresie dojrzewania były tak duże, że z powodzeniem ziarenka ryżu by się w nie pomieściły i łatwo z nich nie wypadły.
Wzniesiony z czerwonego piaskowca Czerwony Fort, dzieło Mongołów, z którego rządzili z powodzeniem krajem do 1857 roku, początkowo nie zrobił na nas takiego wrażenia jak brudna okolica w której był usytuowany. Wejście do fortu dla obcokrajowców to koszt dwustu pięćdziesięciu rupii, dla Hindusów dziesięć rupii (pozwólcie, że dodam słowo: no comment!). Aby dostać się na dziedziniec musiałyśmy przejść przez Lahore Gate, za którą znalazłyśmy się w centrum targu z tanimi pamiątkami w postaci prawie skórzanych torebek, bogów z gipsu czy kolorowych bransoletek. Stałyśmy tam zresztą dłuższą chwilę ponieważ na dworze znów zaczęło padać. Dodatkowo, mama źle się czuła. Do tej pory najsilniejsza i najbardziej energiczna, od przyjazdu do Delhi mizerniała w oczach umęczona biegunką.
– I co my z Tobą zrobimy Mamusiu?
– Najwyżej będę umierać samotnie w hotelach, a ty pokażesz mi zdjęcia z podboju Delhi.
To wcale nie było śmieszne! Nie wykupiłyśmy ubezpieczenia i nie miałyśmy też przy sobie żadnych lekarstw, wszystko zostało w mojej walizce w Puttaparthi.
– Żartowałam – powiedziała dzielnie po chwili – nie po to przyjechałam do Indii, żeby teraz siedzieć w toalecie.
W ten oto sposób dostałyśmy się do innego świata, który inkrustowany drogimi kolumnami nie pasował do szarej rzeczywistości indyjskiej. Fontanny, meczet z marmuru, piękne rzeźbienia i złocenia, kamienne ornamenty roślinne i kwiatowe pobudzały wyobraźnię. Miejsce to musiało być bajkowym rajem w epoce swojej świetności, zanim czas i Brytyjczycy, którzy zbudowali tu koszary wojskowe, odcisnęli na nim swe piętno.
Zaczęło lać, a mama coraz gorzej się czuła. Zrobiliśmy sobie jeszcze szybko zdjęcie w Sali Audiencji Publicznych, gdzie siedzący na rzeźbionym tronie cesarz Sahdzahan wysłuchiwał spraw poddanych. Dotknęłam jedną z sześćdziesięciu monumentalnych kolumn, aby koniuszkiem palca poczuć historię i spojrzałam na zwijająca się z bólu mamę. W takiej sytuacji piękno, przestało mieć dla mnie wartość – wróciłyśmy do taksówki.
Przedzierając się głośną ulicą między strugami deszczu dotarłyśmy z przewodnikiem do Dzama Masdzid czyli wielkiego meczetu z 1656 roku, wzniesionego na zlecenie władcy mongolskiego Sahdzahana. Jeszcze z taksówki przyglądałyśmy się ogromnej budowli, do której wiodły zastawione gęsto przez sklepikarzy strome schody. Na szczęście właśnie przestało padać, a na twarzy mamy znów pojawił się błysk zainteresowania życiem, więc odebrałam to za znak gotowości do nowych wrażeń.
– Meczet powstał w ciągu sześciu lat, przy współudziale prawie pięciu tysięcy budowniczych. Jest jak dotąd największym meczetem w Azji i może pomieścić dwadzieścia pięć tysięcy osób – wyrecytował zadowolony ze swojej książkowej wiedzy taksówkarz, po czym dodał – jak już wyjdziecie stąd, na dole znajdziecie dwie riksze rowerowe z naszej agencji. Ja nie mogę wjechać samochodem w wąskie uliczki starej części miasta, więc teraz czeka na was Delhi z innej perspektywy.
– To co, idziemy?- zapytała mama.
– Jasne – rzuciłam zadowolona i otworzyłam drzwi.
Oczywiście pierwszą rzeczą, z którą się spotkałyśmy nim nasze stopy dotknęły w ogóle schodów, to biedne dzieci wyciągające do nas błagalnie ręce po parę rupii. Następną to rozczarowanie brudem, który trudno było omijać idąc po kolejnych stopniach wzgórza. Deszcz i wiatr stworzyły smutną mieszankę błota i gazet, które niczym krowie łajno miękkie i gęste spowiły ziemię. Szłyśmy środkiem zezując na jarmark, przyciągający do siebie masę turystów. Ludzie głodni wrażeń ustawiali się przy sprzedawcach, u których jarmułka (nakrycie głowy noszone przez Żydów) dostępna była w każdym kolorze. Dużym zainteresowaniem cieszyły się również płyty z orientalną muzyką, sisha sprzedawana przez Sadhu (wędrownego ascetę) i jedzenie, którego zapach wywoływał nawet u mnie mdłości. Sprzedawcy tradycyjnie napastliwi nawoływali nas do swojego straganu, a raczej budki zrobionej z kilku desek połączonych niebieskim workiem. Interes się kręcił, my jednak nie byłyśmy nim w ogóle zainteresowane. W końcu po ściągnięciu butów i pouczeniu, że nie wolno nam wchodzić na teren meczetu z aparatem, znalazłyśmy się po drugiej stronie. Zbudowany z czerwonego piaskowca i białego marmuru zrobił na nas piorunujące wrażenie. Tak więc, łamiąc zakazy trzaskałyśmy pamiątkowe zdjęcia z ukrycia, jak zresztą większość zachwyconych budowlą turystów. Przyglądałam się dwóm młodym Żydom, którzy w głównej Sali modlitw niczym pod Ścianą Płaczu, klęcząc odwróceni do mnie tyłem chwiali się to w przód to w tył do ściany nucąc pod nosem święte słowa. Scena ta w połączeniu z imponującym wnętrzem potężnego meczetu i fantastycznym widokiem rozciągającym się we wszystkich kierunkach miasta, wprawiła nas w zachwyt i cichą zadumę.
– Ładnie tu prawda?
– Inny świat!
– Ale trzeba to zobaczyć własnymi oczami, aby zrozumieć i docenić.
Przepełnione spokojem, który emanował z każdego kamienia wróciłyśmy do prawdziwej rzeczywistości indyjskiej.
– Czy jesteście z naszego biura? – zapytałam już na dole młodego chłopaka, który stojąc przy wolnej rikszy uśmiechał się do nas zachęcająco.
– Tak, rodzina Jagody, prawda? – zgadzało się. Ustaliliśmy bowiem, że moje imię stanie się hasłem rozpoznawczym dla wszystkich oprowadzaczy, taksówkarzy i pomocników, z którymi podczas naszej wycieczki będziemy mieć do czynienia. Jedyne, co mnie zaniepokoiło, to wygląd Hindusa, który miał nas zaszczyt wieźć. Jego całe ciało przypominało połowę mojego i zakończone było dwoma szczudełkami zamiast nóg, przywdzianymi w przykrótkie, mocno zużyte jeansy.
– Nie dasz rady – powiedziałam jednocześnie wskazując różnicę w naszej budowie.
– Oczywiście, że dam, proszę wsiadajcie – zaprosił nas do rikszy waląc dłonią w siedzisko.
Nasz chudy jak trzaska pan zgodnie z przewidywaniami, wykończył się już na początku drogi. Naprężał się ile mógł, by rozpędzić wózek. W niczym jednak nie pomogły mu dobre chęci, ani pot bohatera strumieniami płynący po jego plecach – oddał nas zawiedziony znacznie masywniejszemu koledze, wzdychając przy tym okrutnie. Ruszyłyśmy –matrony- czyli ja i moja mamusia z miejsca i choć początkowo spięte głupią sytuacją – oczami wyobraźni zobaczyłyśmy jak ten Hindus w domu przy kolacji będzie żonie opowiadał o wielkich kobietach z Polski – w końcu z niekrytą przyjemnością oglądałyśmy przesuwające się powoli obrazy miasta.
Nasz pan cmokając i nucąc coś pod nosem torował sobie drogę przejazdu pomiędzy dość zapchaną ulicą. Umiejętnie manewrował między autobusami i samochodami wydając dźwięki podobne do trąbienia. Przez cały przy tym czas miło z nami rozmawiał i chętnie odpowiadał na zapytania. Omijając każde drzewo, wyrwane płyty chodnikowe i wielkie tumany kurzu dowiózł nas bezpiecznie do urokliwej części starego miasta. Jechaliśmy wzdłuż wąziutkiej uliczki z milionem sklepików ułożonych tematycznie. Szpetne szyldy wskazywały na towar dostępny w asortymencie – zakład fryzjerski albo przyprawy lub sklepy ślubne – wszystko doskonale poustawiane, wszystko precyzyjnie połączone aby wywołać wrażenie na klientach. Tłum ludzi chodził tam i z powrotem, a my między nim jadąc wygodnie przyglądałyśmy się temu jak zaczarowane. Niezliczona ilość sklepów w labiryncie wąskich alei ciągnęła się w nieskończoność – fantastyczny, odrealniony widok!
– Proszę nas zawieźć do jubilera! – powiedziała niespodziewanie mama.
– Ale co pani chce kupić?
– Bransoletkę ze srebra, najlepiej z hinduskimi wzorami.
– Jedziemy- pip, pip – zawołał głośno i skręcił w jedną z ciasnych uliczek.
Wjechałyśmy w wąski pas bardziej spojonej dzielnicy, chyba mieszkalnej. W której jedynie parę lokali z połamanymi balustradami i ozdobnymi niegdyś fasadami zostało wykorzystanych pod zabudowę sklepową.
– Te drzwi – o tu- widzicie – maja tysiąc lat! – wykrzyczał dumnie.
Zatrzymał się, a my zrobiłyśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z wrotami do zamkniętej przeszłości. Weszłyśmy do sklepu.
– Dzień dobry, szukamy pamiątkowej bransoletki z Indii.
– Dzień dobry, proszę usiądźcie. Dla wyjątkowych kobiet znajdziemy wyjątkową bransoletkę – trik choć znany, zawsze działał – obie się do niego ładnie uśmiechnęłyśmy.
Spędziliśmy u jubilera dwie godziny, dwie długie godziny oglądania, mierzenia, sprawdzania i negocjowania. Trafiliśmy bowiem do wyjątkowego miejsca, w którym biżuteria zrobiona w dobrym tonie, spełniała nasze kryteria szyku i smaku. Gorzej było z kwestia finansową, absolutnie europejską, wyssaną z palca i z cen rynkowych. W końcu jednak po finezyjnych przekomarzaniach wyszłyśmy z dwiema wspaniałymi bransoletkami. Moja mama zakochała się w smoku, który gładko oplatając jej drobną rękę głową i ogonem spajał wszystko w oryginalną całość. Ja natomiast wybrałam dwie linewki motywów kwiatowych połączonych ze sobą bogatym uchwytem. W ten oto sposób wydałyśmy „tylko” dziewięćdziesiąt sześć euro.
– Dziękujemy i do widzenia.
– Do zobaczenia – odpowiedział sprzedawca, po czym uścisnął nam dłonie na pożegnanie.
Pełne wrażeń i bardzo zmęczone owocnie spędzonym dniem wróciłyśmy do hotelu. Z jednej strony cieszyłyśmy się tym, że biuro zagwarantowało nam tyle atrakcji, których w pojedynkę na pewno byśmy nie dotknęły, ale obawiałyśmy się trochę na zapas, czy podołamy ambitnym i napiętym planom podróży. Pakowałyśmy się pospiesznie, wiedząc, że następnego dnia o dziesiątej rano taksówka zabierze nasze rzeczy do biura, a my udamy się zwiedzać nowe miasto, po czym nocnym pociągiem pojedziemy do Waranasi.
Mama czuła się znacznie lepiej, mogłyśmy więc zasnąć spokojnie.
cdn…
Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl
Ale Pani zazdroszczę tych wspaniałych przeżyć, niesamowita przygoda! Serdecznie pozdrawiam!