O trzeciej trzydzieści rano wyruszyłyśmy do Trivardum, miejscowości oddalonej od Kanyakumari o osiemdziesiąt kilometrów. Podróżując z zawrotną prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę dotarłyśmy tam po trzech godzinach.
Reminiscencja z podróży: na poszczególnych stacjach dobijali tubylcy, którzy nie bacząc na matki, dzieci, starców wpychali się do pociągu tak, że po chwili panował w nim niewyobrażalny ścisk. W końcu zaczęli siadać na podłodze torując innym przejście. Nie mogłam uwierzyć, że na siedzeniach przystosowanych dla trzech pup, mieści się ich sześć. A jak sprytnie się do tego przyłoży i na każdej z pup usiądzie jeszcze kolejna pupa, to na jednym siedzeniu można pomieścić dwanaście osób.
Stojąc już na peronie naszej docelowej stacji patrzyłyśmy na ukryte w mrocznym wnętrzu gęsto ściśnięte twarze i doszłyśmy do wniosku, że najtańszy środek podróży nie jest jednak przeznaczony dla nas.
Ku naszemu niezadowoleniu odkryłyśmy ponadto, że najbliższe połączenie z Goa możliwe jest dopiero kolejnego dnia, co oznaczało w praktyce potrzebę znalezienia noclegu. Ostatecznie jednak spanie w wygodnym łóżku przed dwudziestoma godzinami podróży było całkiem przyjemną perspektywą. Za sześćset pięćdzesiat rupii znalazłyśmy zresztą przyjemny pokój z najładniejszą jak dotąd łazienką wyłożoną niebieskimi płytkami.
Podróż na Goa: Dostałam całkiem wygodne, twarde łóżko i w miarę czyste zasłonki, dzięki którym szybko odgrodziłam się od hinduskiego otoczenia. Dziura w podłodze była na tyle czysta, że realna do użycia, zimnej, bieżącej wody nie brakowało, a sprzedawcy donosili nam co jakiś czas kolejną butelkę coca-coli. Przez szparę w mojej firance podglądałam z zainteresowaniem współtowarzyszy podróży – drobnych przedsiębiorców w garniturach, młodych studentów wpatrzonych w swoją komórkę i raz po raz puszczających z niej na głos hit radia hindu oraz ładną dziewczynę w pistacjowym sari.
Wbrew wcześniejszym wizjom podróży, szczególnie po ostatnim zderzeniu z pociągową przygodą dojechałyśmy do celu wypoczęte. Do pobliskiego gast hausu, zawiózł nas długowłosy hindus o wyjątkowo intensywnej perfumie.
Na Goa poznałyśmy prawdziwy smak monsunu. Wcześniejsze opisy z internetowych witryn wydawały mi się dotychczas prostymi i mało wyrafinowanymi sztuczkami, mającymi na celu odstraszenie ludzi od pozasezonowych wypraw do Indii. Patrząc teraz na obfity deszcz, który lał się z nieba niemal przez cały czas zrozumiałam sens artykułów. Najdziwniejsze, że w trakcie burzy temperatura wcale nie spadła, nadal było bardzo gorąco, a nieprzyjemne uczucie lepkiego, wilgotnego ciała nie przechodziło w ogóle.
Tubylcy w w wielkich strugach, spokojnie bez parasola, chodzili tylko w sobie znanych kierunkach. Nawet nie trzymali już ręki na głowie, jak w Mysore, chroniąc to co najcenniejsze – włosy – pokornie godzili się na swój los.
Głód zmusił nas do opuszczenia suchego pokoju. Niedaleko, zaraz za obskurnym komisariatem policji odkryłyśmy jadłodajnię. Makaron w sosie słodko-kwaśnym i pomidory z cebulą smakowały fantastycznie. Wypiłyśmy po szklance coca-coli i jak na prawdziwych burżujów przystało zostawiłyśmy pięciorupiowy napiwek.
Spacerując i rozglądając się po okolicy doszłyśmy nad samo morze Arabskie, które w sezonie musiało z pewnością prezentować się znacznie okazalej. My patrzyłyśmy niestety na wzburzone fale o błotnistym kolorze i nie kryłyśmy zawodu. Okolica nie przypominała też typowo hinduskiego klimatu do którego przyzwyczaiłyśmy się szczerze, przeważały tu natomiast elementy portugalskie. Wśród zagajników palmowych wyrastały zniszczone ciągłą wilgocią wille przyozdobione europejskimi herbami z kutego żelaza. Tu i ówdzie z maleńkich barów wyposażonych w chipsy, piwo, lody i słodycze wydobywały się głośne dyskotekowe przeboje.
Cóż, zdecydowałyśmy się na spacer wzdłuż plaży, aby wszystkimi receptorami poczuć wolność i raj hipisów, o którym czytałyśmy w przewodniku. Konkretniej, pobiegłam prosto w kierunku nadchodzącej fali… Mama zajęła się natomiast dostojniejszym zajęciem; zbieraniem oryginalnych muszli, które wyglądały niczym rogi jednorożca – spiczaste, stożkowate i kręcone, o ładnym, miodowy kolorze.
Na Goa znalazłyśmy też pocztę – i to jaką! Gdyby nie napis POCZTA na zardzewiałym szyldzie nigdy nie przypuszczałabym, że w zrujnowanym budynku może coś się kryć poza pleśnią. A jednak. W środku, wśród rozsypanych papierów pokrytych grubą warstwa kurzu, siedziała kobieta z miną głównej bohaterki mrocznej ekranizacji baśni o Śpiącej Królewnie pt. „Maleficent”.
– Dzień dobry! Czy możemy wysłać tu kartki do Polski- zapytałam.
– Zaraz, dopiero wróciłam ze sjesty- odpowiedziała niezbyt uprzejmie.
– Dobrze, poczekamy.
Faktycznie należało dłuższą chwilę podziwiać panią w majestatycznym zajęciu nastawiania się do pracy nim w końcu zdecydowała się nas obsłużyć.
… cdn.
Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko
P.S. Widokówki doszły do Polski na czas.
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl