Gdzieś na ulicach Pandżim
Gdzieś na ulicach Pandżim

Postanowiłyśmy wybrać się do centrum miasta, koniecznie chciałyśmy przyjrzeć się wszystkim atrakcjom z bliska. Poza pysznymi, soczystymi owocami, których słodki smak nadal chętnie wspominam Pandżim kryje w sobie dużo charakteru i sporo zaniedbanej portugalskiej architektury kolonialnej. Przechodząc brukowanymi uliczkami mijałyśmy stare dworki, które gdzieniegdzie przerobione zostały na ekskluzywne sklepy Versace, Ferragamo, Byblos, Stefanel, Quazi, Kazar, Sesst itp. z całą gamą beżowych, cielistych i neutralnych subtelności stanowiących niewiarygodną wręcz przeciwwagę dla neonowego krzyku kolorów (archaicznych można rzec)sari i pendżabów. Siedząc na stromych schodach imponującego barokowego kościoła Niepokalanego Poczęcia NMP patrzyłyśmy na miasto okryte zielenią, podziwiałyśmy przestrzeń, liczne, fantastyczne stupy oraz świątynie. Gdyby nie palmy, które lekko poruszały swoimi bujnymi grzywami tworząc symfoniczną orkiestrę barwnych, pachnących instrumentów wydawałoby się, że czas stanął wtedy w miejscu.

Z czerwonymi, dojrzałymi pomidorami, dorodną marchewką i cebulą pięknie owiniętą w codzienną gazetę wróciłyśmy autobusem do domu a niedługo później zasnęłyśmy jak kamień.

Pomimo, że sezon turystyczny jeszcze się nie rozkręcił, pobliskie hotele od rana rozbrzmiewały europejską, głośną muzyką zapowiadając przedsmak tego, co dzieje się, gdy ściągną tu tłumy rządnych imprez i atrakcji hipisów.

DSC04733

Tego ranka obudziłyśmy się z podobnym planem – czas zmienić klimat… czas rozpocząć nową przygodę. Patrząc na mapę zgodnie zadecydowałyśmy: kierunek Delhi. Przed nami trzydzieści godzin w pociągu… Istna schizofrenia, jeśli ją przetrwamy to osiągniemy kolejny poziom wtajemniczenia podobnie jak Pielgrzym z powieści autorstwa Paulo Coelho.

Zjadłyśmy pomidorowe śniadanie postanowiłyśmy (na koniec) zaszaleć – masaż ajurwedyjski był w zasięgu możliwości.

– Dzień dobry! – zawołałam wchodząc z mamą do dużej starej willi. W środku panował przyjemny półmrok, w którym można było się schronić przed palącym tego dnia słońcem. Na czarnej marmurowej podłodze ustawione były cztery drewniane stołeczki, z których dwa zajmowały śpiące rozkosznie koty. Zostawiłam klapki przy drzwiach, aby stopami odczuć przyjemny chłód bijący od kamienia i patrzyłam na biurko na którym w nieładzie leżały pokryte kurzem papiery.

Zwiedzania nie ma końca
Zwiedzania nie ma końca

Mała, duża odmiana. Mój warkocz został wysłany do USA, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za warkoczem i ja wyślę się do USA.
Mała, duża odmiana. Mój warkocz został wysłany do USA, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za warkoczem i ja wyślę się do USA.

– Już idę! – zawołał męski głos z zaplecza.
– O nie (!), nie rozluźnię się przy gościu.
– Oczywiście, rozumiem, jeśli mężczyzna jest masażystą to rezygnujemy z usługi.
– A dlaczego ty nie chcesz skorzystać z tego ajurwedyjskiego cudu skoro to takie wspaniałe?- Zapytałam, patrząc podejrzanie ma mamę.
– Bo po pierwsze, to nie ja narzekam na ciągły ból w krzyżach, a po drugie w przeciwieństwie do ciebie nie lubię masażu.- Odpowiedziała pewnie wytrącając mi wszystkie argumenty. Fakt, miała rację, w przeciwieństwie do niej uwielbiam być masowana, naciągana i „maltretowana” przez terapeutę.

– Przepraszam, że musiały panie na mnie czekać. – Powiedział niski, chudy Hindus, który w między czasie pojawił się w pokoju.
– Chciałabym skorzystać z masażu – czy pan jest masażystą?
– Tak.
Podniosłam się natychmiast z siedzenia.
– To w takim razie jednak podziękuję.
– Chwileczkę, jestem masażystą, ale nie powiedziałem, że będę panią masował. Ja zajmuje się tylko mężczyznami, kobietami opiekuje się żeński personel.
– Ile kosztuje kompleksowy zestaw masażu całego ciała w połączeniu z laniem oleju na trzecie oko?
– Cztery tysiące pięćset rupii.

Zaczęliśmy się targować, co przyznaję wcale nie było takie proste bowiem hindus zasłaniał się oficjalnym cennikiem wypisanym na zakurzonych wizytówkach, którymi wymachiwał mi sprawnie przed nosem i absolutnie nie chciał zejść z ceny.

– Nie to nie. Jest poza sezonem i tak nie macie klientów. Skoro nie chce pan zarobić mniej, nie zarobi pan w ogóle. Podeszłam do drzwi i trzymając za klamkę czekałam na…
– No dobrze, niech będzie, zgadzam się.

Masaz
Masaz


Pobudka
Pobudka

Zostałyśmy przyjęte za połowę ceny wyjściowej. Ciemnymi schodkami poszłyśmy na górę – ja jako klientka, a mama jako osoba, która robiąc zdjęcia dokumentowała całe wydarzenie dla potomnych. Na piętrze zobaczyłyśmy małe salki, które porobione były z parawanów oddzielających cztery, może pięć stołów do masażu. Weszłyśmy do ostatniej, a tam przy drewnianym stole, czekała na nas przyjemna, okrągła Hinduska, w tradycyjnym pomarańczowym stroju.

– Proszę się rozebrać. – Powiedziała trochę po angielsku a trochę pokazała na migi. Zostałam wysmarowana ładnie pachnącym olejem i przez półtorej godziny delektowałam się długimi głaszczącymi ruchami, chwytami ugniatającymi i przyjemnym rozcieraniem okolic stawowych. Następnie za pomocą ciepłego oleju Hinduska polewała miejsce na czole po środku brwi znane jako „trzecie oko” lub „oko Sziwy” zgodnie z tym, co wcześniej przeczytałam w celu zrelaksowania i wyciszenia umysłu i osiągnięcia wyższego poziomu świadomości. Zasnęłam, chyba…

– Madam, Madam, czy wszystko w porządku?- Usłyszałam gdzieś w oddali.
– Jest wspaniale, dziękuję.

Na koniec spotkania po dokładnym wysuszeniu mojego ciała, dziewczyna posypała i wtarła w czakrę korony rudy proszek, który przypuszczalnie miał na celu przywrócić mnie do świata żywych, bowiem po tej czynności faktycznie oprzytomniałam. Następnie, gdy siedziałam już rozluźniona na tyle, że wciąż nie bardzo wiedziałam do czego służą ręce, poczęstowała mnie i mamę bardzo dobrym medicines, który smakował jak korzenne, słodkie wino. Hinduska dostała od mamy pięćset rupii (pierwszy raz ktoś dostał od nas takiego dużego tipa)i dosłownie skakała pod sufit z radości.

Polewanie miejsca na czole po środku brwi czyli "dopieszczanie" trzeciego oka.
Polewanie miejsca na czole po środku brwi czyli „dopieszczanie” trzeciego oka.

W domu spakowałyśmy się szybko wiedząc, że kolejnego dnia czekają nas najrozmaitsze próby charakteru i silnych nerwów.

Monsun przyniósł obfite deszcze, Don Pauli żegnał nas płaczem bełkoczącego bachora. Lało tak bardzo, że nic nie mogło nas zmusić do opuszczenia suchego pokoiku, nic poza idealnie dopracowanym planem wyjazdu. W strugach deszczu szukałam więc wolnej taksówki. W końcu udało się zmobilizować jednego znudzonego życiem Hindusa, o podwiezienie nas na dworzec. Przedzierając się przez ulice nasz kierowca musiał się wykazać ponadprzeciętnymi umiejętnościami, bowiem niskie chmury uniemożliwiły widoczność. Był straszny korek, samochody zablokowały wąską, błotnistą drogę. Grając w kółko-krzyżyk na zaparowanej szybie, zastanawiałam się, czy nasz plan jest tak idealny jak dzień wcześniej uważałam, było już jednak za późno na odwrót.

Na stacji kolejowej ustawiłyśmy się w ogromnej kolejce po bilety, po to tylko aby po czterdziestu pięciu minutach usłyszeć, że na pociąg do Delhi trzeba robić rezerwację w Travel center na dwa tygodnie przed planowaną podróżą.

– Bilety trzeba kupić z dużym wyprzedzeniem. Teraz mogę was zapisać jedynie na listę oczekujących.
– Co to jest lista oczekujących? – zapytałam zdziwiona.
– Figurowanie na niej gwarantuje zgodę na przejazd bez miejscówki.
– Dobra, bierzemy- powiedziałam nie wiedząc dokładnie, o co w tym szaleństwie chodzi.
– Tylko, że to nie będzie ten pociąg, a inny – dodał po chwili urzędnik państwowy – jak przystało na sytuację – bardzo poważnie.
– Do Delhi? – zapytałam?
– Tak.
– Drogi?
– Osiemset czterdzieści trzy rupie za dwie osoby.
– Bierzemy.

Wzięłam bilety do ręki i lekko oszołomiona całą rozmową usiadłam nie na podłodze jak większość turystów, tylko po europejsku na wolnej ławce.

– Przepraszam, czy mogę o coś zapytać? – Spojrzałam na mężczyznę w średnim wieku, ubranego w ciemny garnitur.
– Tak – odrzekłam.
– Czekam właśnie na brata, który przyjedzie tym pociągiem, którym wy macie podróżować. Przysłuchiwałem się waszej rozmowie w okienku, więc wiem, że zdecydowałyście się na listę oczekujących.
– Dobrze pan słyszał. Co to jest za lista?
– To taka tajemnicza ilość miejsc wolnych zarezerwowana na wypadek, gdyby nagle na podróż danym pociągiem zdecydował się ktoś z wyższej klasy społecznej, na przykład minister.
– Długa jest ta lista? – ciągnęłam temat z zainteresowaniem.
– To zależy, ale słyszałem, że wy jesteście sto szóści w kolejce.
– Jak to? Ja tego nie usłyszałam?
– Bo urzędnik powiedział to w naszym języku. Dlatego mi się was żal zrobiło, wiem, że w general class nie wysiedzicie w długiej podróży do Delhi, więc pomyślałem, że przynajmniej spróbuję wam pomóc.
– Jak?
– Porozmawiam z konduktorem. Swój ze swoim szybciej się dogada, ludzie w tej okolicy mają problem z angielskim, więc czasem odmawiają pomocy, bo nie rozumieją, o co cudzoziemiec pyta.
– Bardzo panu dziękuję – będziemy ogromnie wdzięczne.
– Ja rozumiem. Wiem, jak to jest być w obcym państwie. Mój brat, ten na którego czekam, jedzie do mnie z Niemiec, gdzie osiedlił się przed dwudziestu laty. Początki miał bardzo trudne, właśnie dlatego, że nie znał języka. Pomagali mu jednak zwykli ludzie i jakoś w końcu ułożył sobie życie. Dlatego ja postaram się pomóc wam. Poza tym kolejkowe kuszetki jak każde inne zasoby w Indiach są w pierwszej kolejności dostępne dla wybranych, więc żebyście waszą nadzieją nie zmiażdżyli sobie kolan w niewygodnych pozycjach z innymi biednymi ludźmi, spróbujemy wyczarować wam coś lepszego.

Czekaliśmy już razem i słuchając opowieści o biedzie, brudzie, chorobach i trudnym smutnym życiu w Indiach czas mijał nam zaskakująco szybko.

Kiedy ludzie zaczęli się przemieszczać i ustawiać w małych grupkach w równej linii na poszczególnych peronach był to dla nas znak, że pociąg jest niedaleko. Faktycznie po chwili policjanci wymachując bambusowymi kijami o metalowych końcach kazali odsunąć się od toru na który spokojnie, dostojnie zaczął wjeżdżać wielki metalowy wąż mrucząc z przemęczenia. Lokomotywa, za nią wagon bagażowy, potem wagony najniższej klasy, restauracyjny i w końcu kuszetki, na które mięliśmy się nadzieje załapać. Kiedy blokada drzwi została wyłączona ludzie przepychając się cisnęli się do środka niczym sardynki do metalowej puszki. Zapach jeszcze nieodstręczający sugerował, że pociąg przyjechał na jedną z pierwszych stacji i ma wciąż czas przesiąknąć fetorem wydzielin ludzkich.

Weszłyśmy do środka za naszym panem, który w szybkim tempie odnalazł wśród tłumu konduktora. Nie wiem o czym mówili, nie rozumiałam ani słowa. Wiem natomiast, że konduktor uległ, że miejsca się dla nas znalazły. Co najdziwniejsze, był dla nas zresztą bardzo miły i kilkakrotnie w podróży podchodził pytając jak się mamy i czy wszystko jest w porządku. Podejrzewałam, że chce od nas tipa, jednak gdy go o to zapytałam odmówił natychmiast. Szczęście i tyle – w końcu to zaakceptowałam i oddałam się komfortom podróży.

Obieżyświat/y
Obieżyświat/y

– Bardzo panu dziękuję. – Powiedziałam na koniec do człowieka, który uratował nas przed ściskiem i bezustannym poszturchiwaniem przez przechodzących miedzy wagonami sprzedawcami. Czy mogę coś dla pana zrobić?
– Proszę wspomnieć o mnie w swoim dzienniku podróży. – Odpowiedział i uśmiechając się odszedł szukać swojego brata.

Weszłyśmy do naszego wagonu i zajęłyśmy przydzielone przed chwilą kuszetki. Szczęście znów było przy mnie – dostałam łóżko na dole w przejściu, co oznaczało, że zaraz będę mogła odizolować się od otoczenia zieloną grubą zasłoną i w spokoju oglądać gorący indyjski pejzaż, ale zmieszany już (na szczęście) z klimatyzowanym powietrzem pociągu. Okna były co prawda zamknięte, ale wiatrak nawiewał całą siłą przefiltrowane, żywe powietrze.

– Lunch?
– Dwa wegetariańskie i nie ostre!
– Dobrze.- Odpowiedział kelner ubrany w granatowy mundurek, po czym zapisał liczbę przyporządkowanych nam siedzeń i poszedł do kolejnych podróżnych.

Zjesz lunch?
Zjesz lunch?

Po godzinie lub dwóch przyszedł do nas z małymi metalowymi tackami na których leżał ryż, dosa, papa, trochę ostrego czerwonego sosu w którym pływały warzywa, a obok w miseczce leżała drobno posiekana surowa kapusta. Od sprzedawcy, który właśnie wbiegł do naszego wagonu – najprawdopodobniej wskoczył tu prosto z postoju pociągu właśnie zakończonego – kupiłyśmy jeszcze masale tea (herbata z przyprawami) za pięć rupii.

Trzecia klasa, w której jechałyśmy okazała się nie być znów taka straszna. Szczególnie, że niczym nie różniła się od standardów do których przywykłyśmy. Podłogi poza tym były wyjątkowo świeże a prześcieradła, koc i ręcznik czekały już na naszych pryczach. Do tej przyjemności dopłaciliśmy co prawda jeszcze trzy tysiące pięćset siedemdziesiąt rupii, no, ale podróż też była bardzo długa.

Z Don Pauli wyjechałyśmy o godzinie piętnastej, a do Delhi przybyłyśmy o dziewiętnastej trzydzieści dnia następnego. Pierwszy też raz nie miałyśmy ze sobą na drogę, nic do jedzenia, wiedząc dobrze, że jedzenie samo do nas przyjdzie. Zaopatrywałyśmy się u sprzedawców w różne ciasteczka i wypieki – szczególnie polubiłam banany w cieście smażone w głębokim oleju i czaja, którego słodki smak bardzo mi odpowiadał. Około dwudziestej trzydzieści zdecydowałyśmy się jeszcze na dinner, który okazał się być za ostry na nasze europejskie wydelikacone już mocno żołądki. Dosa z dużą porcją gęstej jak budyń brunatnej zupy wylądowała w zsypie na odpadki, połączonym z torami. Tak, najsmutniejsze w jeździe pociągami było bezmyślne zanieczyszczanie środowiska. W wagonie nie było ani jednego kosza, więc ludzie chcąc pozbyć się swoich plastikowych butelek, reklamówek, metalowych tacek i wszystkich innych przedmiotów, wyrzucali je bezpośrednio przez otwarte drzwi albo tak jak my, przez zsyp pod umywalką w przejściu połączony bezpośrednio z … torami. Na długości torów, przedzieraliśmy się więc przez wielkie wysypisko śmieci. Coś, co dla nas było odstręczające, niemożliwe do zaakceptowania, dla nich stanowiło niezauważalny element codzienności.

Obserwowałam ludzi. Hindus, który siedział naprzeciwko mnie jadł (tradycyjnie) palcami swój dinner. Wyglądał na pracownika umysłowego, o czym świadczył jego nienaganny garnitur, wypolerowane buty, złoty zegarek i angielski, którym posługiwał się w rozmowie bardzo swobodnie. Jednak jego kultura osobista niczym nie różniła się od prostego, świątobliwego owiniętego pasami bawełny Hindusa siedzącego obok niego. Jedząc odbekiwał, puszczał bąki wtedy, gdy odczuwał taką potrzebę i swoje stopy wyłożył naturalnie na sąsiednim siedzisku, tak że kolejny pasażer mógł czuć czym i jak bardzo śmierdzą. Po skończonym jedzeniu wodą mineralną, którą wcześniej kupił opłukał swoje palce nad tacką, po czym wyszedł na korytarz, aby przez otwarte drzwi wyrzucić resztki tego co mu zostało z posiłku. To samo zrobił zresztą skulony Hindus i wszyscy pozostali. Wszyscy jak jeden wielki bezmyślny organizm wyrzucali odpadki na zewnątrz ogromnego wysypiska śmieci, po którym sunęliśmy dwadzieścia może czterdzieści kilometrów na godzinę.

Najgorsza była dla mnie noc, kiedy budziłam się słysząc głośne odcharkiwanie i odpluwanie czegoś wyjątkowo wielkiego, bowiem proces ten ciągnął się i ciągnął w nieskończoność. Niemałe było moje zaskoczenie, gdy idąc do toalety natknęłam się na charkacza, którym okazała się być zasuszona jak śliwka stara kobieta. Cały mój poukładany świat legł w gruzach, savoir vivre mogłam tu schować do kieszeni i albo zacząć zachowywać się jak większość albo poddać się będąc przecież w połowie wakacji i w pierwszej połowie drogi do Delhi. W końcu zasnęłam i ja, i śpiąc twardo nie słyszałam już wszystkiego tego, co z ciała ludzkiego ukradkiem wychodzić może. Nawet pan czaj czaj wydzierający się o godzinie piątej rano nie był w stanie mnie rozdrażnić ani kelner, który chcąc wydusić ze mnie odpowiedź czy chcę brekfast czy nie, po prostu szarpał mną niczym szczęki hydrauliczne zaciśnięte na hamulcu tarczowym.

– Człowieku, nie chcę jeść, jak będę głodna to sobie kupię!- warknęłam groźnie choć w środku nie targały mną żadne emocje. Po prostu chciałam młodemu pokazać, że Polaków tarmosić nie można.

Już miałam zasunąć zasłonkę, aby dalej cieszyć się ciszą nocną, kiedy dostrzegłam postać kelnera przy leżance mamy.
– Zostaw ją. Ona nie jest głodna. Śpi, nie widzisz? – chyba zobaczył, bo kiwnął głową porozumiewawczo.

Trzydzieści godzin zleciało nadspodziewanie szybko. Dwie godziny przed Delhi młody porządkowy zaczął zabierać nasze koce, poduszki i białe ręczniczki. Kiedy skończył układanie wszystkich rzeczy w równiutką kosteczkę zwrócił się do nas oficjalnie;

– Tip- i wyciągnął swoją ciemną, oliwkową rękę, w której miał już wcześniej nazbierane dziesiątki.

Dworzec. Dotarłyśmy do Delhi.

… cdn.



Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko
P.S. Widokówki doszły do Polski na czas.

Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl

Poprzedni artykuł„Zabierz dziecko na koncert organowy”
Następny artykuł„Nie wystraszyć dziecka w nauce! Nie oceniać za wszystko!”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj