Minęło parę kolejnych dni, które wypełniałam codziennymi spacerami do aśramu, by tam w cieniu drzew rozmawiać z turystami i wyznawcami Sai Baby. Można tu było spotkać całe rodziny Hindusów oraz przybyszy z Zachodu – młodych Amerykanów i Europejczyków.
W końcu nastał dzień, na który bardzo czekałam. Wyjazd do Bangalore, do Biblioteki Liści Palmowych.
Początki tej niezwykłej Biblioteki liczą sobie ponad 5 tysięcy lat. Jeśli wierzyć tradycji, hinduski mędrzec Shuka Nadi, uzyskał wgląd w przeznaczenie całych pokoleń po tym, jak znalazł klucz do „pamięci świata”. Wiedzę zdobytą w ten sposób wpierw przekazywano ustnie, potem zaczęto ją spisywać na palmowych liściach. Mówi się, że losy każdego zapisane są na liściach, jednak tylko ci, którzy zjawią się w Bibliotece osobiście będą mogli dowiedzieć się kim byli we wcześniejszych wcieleniach, a także, co czeka ich w przyszłości. O swojej wizycie należy dać znać minimum miesiąc wcześniej przed przyjazdem do Indii. Stosując się do wszystkich wytycznych jeszcze z Polski dzwoniłam do Gunjur Sachidananda Murthiego, który po ojcu objął funkcję „tłumacza „.
Na spotkanie z wyrocznią pojechałam taksówką. Niewiele mogę powiedzieć o Bangalore, bo niewiele poza korkami i wielkimi rondami widziałam. Przez szczelnie zasunięte szyby patrzyłam na rozwijające się miasto. Z jednej strony szczególnie w centrum dorównywało wyglądem typowo europejskim potrzebom, ale z drugiej na obrzeżach przypominało ten najbardziej zatrważający mit
o indyjskich warunkach życia. Bezpośrednio przy zadymionych od spalin ulicach w foliowych namiotach wegetowali ludzie. Czasem, szczególnie przy zmianie sygnalizacji świetlnej dzieci grupami podchodziły do samochodów i pukając w szybę prosiły o parę rupii. Zmęczeni upałem i kurzem policjanci w maskach na twarzy wskazywali rękoma pierwszeństwo jazdy. Kierowcy zresztą znacznie chętniej korzystali z tej informacji niż z sygnalizacji świetlnej, której nie wiedzieć czego prawie w ogóle nie respektowali. Na ulicach panował tłok. W końcu dotarliśmy do dzielnicy Chamarajpet. Wyszłam z samochodu.
Zapukałam ostrożnie do drzwi oznaczonych tabliczką informacyjną: „Wyrocznia świętego Shuka”. Drzwi otworzyła uśmiechnięta i żywo gestykulująca Hinduska. Weszłam do zaciemnionego przedpokoju, w którym spędziłam ostatnie minuty dzielące mnie od spotkania z przeznaczeniem. Po chwili niewysoki mężczyzna w białej szacie i wymalowanymi na czole trzema jasnoszarymi paskami- na dowód, ze czci Sziwę – zaprosił mnie do swojego gabinetu. Wyglądał zresztą identycznie jak na zdjęciach dostępnych w Internecie. Gdy tylko wygodnie opadł w ciemnym fotelu,
z biurka, przy którym siedział wyjął duże kartki papieru. Gładził przez chwilę jedną z nich, tak jakby czynność ta pobudzała koncentrację, po czym spokojnym głosem poprosił mnie o imię i datę urodzenia.
Niedawno, ze względu na pamiętnik, który teraz spisuję, powróciłam do zarejestrowanych przez dyktafon chwil. Byłam ciekawa czy słowa odarte z bajecznego uroku miejsca, nadal będą brzmieć tak niewiarygodnie jak wtedy w Indiach. Z ręką na sercu przyznaję: brzmiały tak samo (!).
Mój liść zapisany był po obu stronach w języku starotamilskim, przy czym wielkość liter nie przekracza półtora milimetra. Tłumacz natomiast w wielkim skupieniu przekładał słowa z sanskrytu na język angielski. Siedziałam tam oczarowana „nadzorcą losów” i żałowałam jedynie tego, że Indie są tak daleko od Polski. W lwiej części wszystkie informacje, które byłam w stanie zweryfikować potwierdziły się w 100%.
Wyszłam z biblioteki podekscytowana jak każdy, kto kiedykolwiek w niej gościł.
Pojechałam do Lal Bagh (Czerwonego ogrodu), aby w zieleni móc wyciszyć wciąż mocno targające mną emocje. Ciesząc się orzeźwiającym ciepłym wiatrem podziwiałam ład i harmonię tego miejsca. W ogrodzie botanicznym nie słychać już bowiem klaksonów pchających się dosłownie wszędzie riksz, autoriksz, taksówek, rowerów, motocykli czy kopcących autobusów. Tu można znaleźć schronienie przed zaczepiającymi żebrakami, którzy chętnie i z miłym uśmiechem prezentują wyschniętego kikuta, bądź wydłubane oko. Tu można wtulić się w zielone drzewo i powrócić do rzeczywistości po spotkani z magią…
… cdn.
Tekst i zdjęcia: Jagoda Sobczyńska-Pruszko
Jagoda Sobczyńska-Pruszko (pseudonim artystyczny Mar Zella) – podróżniczka i dziennikarka prasowa, autorka „Hiszpańskiego pogrzebu” w którym pokazuje podróż do słonecznej Hiszpanii, miłość i konflikt wewnętrzny powstały poprzez zestawienie przeszłości z teraźniejszością. Jej życiowe motto: „Nigdy nie pozwalaj sobie na smutek lub przygnębienie. Depresja jest zła, ponieważ zaraża innych i sprawia, że ich życie staje się jeszcze trudniejsze, a nie masz żadnego prawa tego czynić. Dlatego jeżeli kiedykolwiek poczujesz się przygnębiony, postaraj się to zwalczyć”. Swoje podróże i obserwacje opisuje na autorskim blogu www.marzella.pl