Z Elą Wasiuczyńską, popularną i nagradzaną ilustratorką książek dla dzieci oraz gościem tegorocznego bostońskiego Dnia Dwujęzyczności o rysowaniu, ilustratorach, książkach pod choinkę i podróży do Ameryki rozmawia Lidia Russell

Lidia Russell: Zacznijmy od początków: kiedy pojawiła się w Pani życiu Ela Wasiuczyńska ilustrator? Czy stało się to jednego szczególnego dnia, czy może był to długi proces, który miał wiele „akuszerek”? 

Ela Wasiuczyńska: Ja się po prostu urodziłam z kredką w ręku i mocnym postanowieniem, że zostanę ilustratorką.

Jak się w ogóle zostaje ilustratorką książek dla dzieci? Czy trzeba mieć wykształcenie plastyczne? Czy ono jest najważniejsze? Co jest najważniejsze?

E.W.: No, jeszcze nikomu nie zaszkodziła dobra znajomość rzemiosła i rozmaitych technik plastycznych. Nie tępią talentu żmudne ćwiczenia ręki, oka i wyobraźni, a to przeważnie zapewniają adeptom wyższe szkoły plastyczne. Przekonanie, że sam talent wystarczy, jest jednym z mitów, równie żywotnym jak ten, że nic tak stymulująco nie wpływa na artystę, jak gruźlica na zimnym strychu. Co jest najważniejsze? Myślę, że takie mało artystowskie cechy, jak pracowitość, wytrwałość i pewien rodzaj odwagi.



Autorzy książek dla dzieci twierdzą, że pisanie dla dzieci jest trudniejsze niż dla dorosłych. Dzieci niejednokrotnie więcej widzą i czują, bezbłędnie wyczuwają nieszczerość, manipulację. A czy rysowanie dla dzieci jest łatwiejsze niż dla dorosłych? Czy takie kształtowanie wrażliwości i poczucia estetyki to duża odpowiedzialność? 

E.W.: Moim zdaniem ów podział na twórczość dla dorosłych i dla dzieci jest sztuczny. Maluję, wyszywam, wycinam, rysuję, jak tylko potrafię najlepiej, a odbiorcami są przecież i dorośli, i dzieci. Nie seplenię graficznie, żeby zrozumiały mnie dzieci, ani nie uważam, że twórczość dla najmłodszych to jakieś niedosiężne, mgłą Parnasu okryte rejony. Z dobrej książki dla dzieci przyjemność i pożytek powinien mieć również dorosły.

Jak powstają ilustracje do książki? W jednym z wywiadów Wojciech Widłak podzielił się historią o tym, jak zachowują się bohaterowie „Pana Kuleczki”, gdy przestaje chcieć ich kontrolować, a zaczyna obserwować. Czy z ilustracjami jest podobnie, czy czeka Pani, by ich bohaterowie „sami” coś zrobili? Inaczej mówiąc, czy pozwala Pani sobie na poziomie intuicji i wyobraźni zobaczyć bohaterów, zanim racjonalny umysł podpowie, jak ich przedstawić?

E.W.: Bez wyobraźni i intuicji ani rusz w tej branży. To chyba jedyna zasada, bo niezawodnej recepty na książkę raczej nie ma. Bywa, że to, co pojawia się w wyobraźni w czasie czytania tekstu, jest tak dokładne, że cała trudność polega na przeniesieniu tego na papier. A do innego obrazka prowadzą całe sterty mozolnych ołówkowych szkiców, albo kolejne i kolejne nieudane malarskie próby. Albo nagle naprowadza na coś przypadek, nieudany kleks, wchodzi się w zakręt w trakcie realizacji. Lubię ten element niespodzianki, ale właśnie do tego włażenia w maliny potrzebna jest wytrwałość i odwaga, o których mówiłam wcześniej.

Współpraca ilustratora z autorem tekstu to dla mnie tajemnicza sprawa. Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z Roksaną Jędrzejewską-Wróbel i Joną Jung – tandemem autorsko-ilustratorskim. Przypominały najlepsze koleżanki z podwórka, które przesiedziały godziny razem na trzepaku i czytały te same książki. Czy to byłby ideał? Jak przebiega Pani współpraca z Wojciechem Widłakiem? Czy przyjaźnią się Państwo prywatnie i czy to pomaga?





E.W.: No właśnie nie wiem, czy przyjaźnimy się z Wojtkiem Widłakiem dlatego, że pracujemy razem, czy pracujemy razem, bo się przyjaźnimy? Oto ZAGADKA!

W tej zabawie najistotniejsze jest nie tyle to, czy lubi się autora jako osobę, ile czy ma się ochotę pobuszować w wymyślonym przez niego świecie. Pobyć z jego bohaterami, poopowiadać pędzlem tę historię, zanurkować do opisanych przez niego światów na miesiąc czy dwa, bo tyle przeważnie trwa praca nad ilustracjami.

Czy ma Pani mistrzów ilustracji do książek dla dzieci; plastyków, których Pani podziwia? Czy może Pani podzielić się tymi inspiracjami z naszymi czytelnikami?

E.W.: Ha! Jak się rozpędzę, to nie pomieszczą nas z tym wywiadem żadne internety!

Jan Marcin Szancer – czarodziej mojego dzieciństwa. Niemal teatralne scenki z upozowanymi, smukłymi, pełnymi wdzięku postaciami, z lekki sztafażem rokoko, choć jego pamięć co do detali, kostiumu, rekwizytu, architektury jest moim zdaniem niedościgniona. Te ilustracje były niczym okna wprost do bajki. Ulubiona książka z jego ilustracjami: „Baśnie” Andersena.

Janusz Grabiański – cudowna lekkość pędzla, trafność gestu niczym u chińskich mistrzów tuszu. Jego portrety kotów to absolutne mistrzostwo świata. Ulubiona książka z jego obrazkami: „O krasnoludkach i sierotce Marysi”.





Pan z zupełnie innej, swojej bajki – Bohdan Butenko – rewolucjonista i graficzny łobuz, który z pozorną noszalancją łączy syntetyczny rysunek z fotografią i cytatami z klasycznej grafiki. Mistrz absurdalnego humoru. Ulubiona książka z jego ilustracjami: „DONG co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara”.

Janusz Stanny – człowiek, który znał wszystkie graficzne języki świata; kreska spieniona jak koronka, prościutka niczym rysunek dziecka, nawiązująca do drzeworytu, chlapnięta z pędzla. Ciepłe, pogodne, dowcipne prace. Przez dziesięciolecia uczył ilustracji studentów warszawskiej ASP – bardzo im tego Mistrza zazdrościłam. Jeśli miałabym wybrać jedną tylko książkę, byłaby to jego autorska „Baśń o królu Dardanelu”.

Józef Wilkoń – z wykształcenia malarz i historyk sztuki, w swoich pracach nawiązuje i do perskich miniatur, i do malarstwa naskalnego, a jego umiejętność uchwycenia charakteru zwierząt nie ma sobie równych niezależnie od tego, czy maluje akwarelą, czy rzeźbi w drewnie, czy wykuwa z blachy. Nasz skarb narodowy, który w 90. wiośnie życia zgłębia graficzne techniki komputerowe. Uwielbiam „Księgę dżungli” Kiplinga z ilustracjami Wilkonia.





To są nasi polscy klasycy, choć oczywiście mamy też znakomitych ilustratorów młodszego pokolenia. Bardzo lubię książki zilustrowane przez Mariannę Oklejak; jej „Cuda niewidy” to pełna wibrującego koloru i witalności soczysta opowieść o polskim folklorze. Podbija świat i bardzo słusznie. Zilustrowała też bardzo popularną w Polsce serię o sympatycznej Basi do tekstu Zofii Staneckiej.

Bardzo lubię liryczne miejskie pejzaże Piotra Fąfrowicza. To poeta pędzla.

Jan Bajtlik – młody, ale uznany już projektant i typograf ze świeżym, nowoczesnym i  dynamicznym widzeniem; polecam jego książkę „Typogryzmoł”, zachęcającą dzieci do twórczej zabawy z literami.

Przebojem są ilustracje Daniela de Latour do „Niesamowitych przygód skarpetek” Justyny Bednarek. Przedowcipne i pobudzające wyobraźnię opowieści. 





Mam nadzieję, że któraś z tych książek znajdzie się pod tegoroczną bostońską choinką. Warto sprawdzić reprinty, pobuszować wśród używanych, starych egzemplarzy. Nie ma lepszego wehikułu czasu niż trafić na książkę, którą kochało się w dzieciństwie.

Czuję się zainspirowana! Ale przejdźmy do Pani podróży do Ameryki. Co najbardziej zauroczyło, zaskoczyło Panią w USA? Na Pani blogu widziałam relacje z muzeów, warsztatów z polonijnymi dziećmi i chwil oddechu w Central Parku. Rozumiem, że tak intensywny czas mógł pozostawić za sobą raczej wrażenie kalejdoskopu, ale czy było w Stanach coś na tyle frapującego wizualnie, że zatrzymało Panią i wysunęło się na pierwszy plan, przed muzealne kolekcje i te wszystkie migające drapacze chmur Nowego Jorku, Filadelfii, Waszyngtonu czy Bostonu?

E. W.: Nawet nie wiem, jak to określić. Ameryka jest po prostu BARDZIEJ. Szybsza, większa, bogatsza, skuteczniejsza. Ta skala mnie oszołomiła. Ale bardzo chciałabym wrócić. Boston jest jednym z najpiękniejszych miast, jakie widziałam.

Mam wielką nadzieję, że jeszcze tu Panią w polonijnych szkołach, nie tylko w Bostonie, zobaczymy. Bardzo dziękuję za rozmowę!

Rozmawiała: Lidia Russell





Elżbieta Wasiuczyńska (ur. 1966) – polska malarka, ilustratorka książek dla dzieci. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, studia w pracowni malarstwa Juliusza Joniaka oraz książki i typografii Romana Banaszewskiego (dyplom 1994 z wyróżnieniem, medal Rektora). Zilustrowała kilkadziesiąt książek. Otrzymała wiele nagród i wyróżnień, m.in. w konkursie Pro Bolonia 2001 (Warszawa) za ilustracje do książek Wojciecha Widłaka o Panu Kuleczce (wydawnictwo Media Rodzina) i Pro Bolonia 2002 za książkę autorską „miau-miau” (także nagroda jury dziecięcego), wyróżnienie na Biennale Ilustracji 2004 (Aki Town, Japonia) oraz brązowy medal International Calendar Exibition w Stuttgarcie. 

Więcej o ilustratorce, jej projektach, książkach i podróży do Stanów na blogu: 

wasiuczynska.blogspot.com/

Ilustracje Eli Wasiuczyńskiej i okładki książek: 

„O rybaku i złotej rybce” Jarosław Mikołajewski

„Królowa śniegu” Jan Chrystian Andersen

„Pan Kuleczka” Wojciech Widłak

„Spacerkiem przez rok” Małgorzata Strzałkowska

„Za płotem z ostów” Agnieszka Frączek

„Kot ty jesteś” Marcin Brykczyński


Poprzedni artykułLew Tołstoj, Niezwykłe święta Ojczulka Panova
Następny artykułGood Riddance Day, czyli… krzyżyk na drogę

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj