Nie wiem, czy w polskiej telewizji nadal puszczają „Janosika“. W peruwiańskiej jeszcze nie. Ale dobrze pamiętam fragment tego serialu, który wiąże się z Peru.
Co nie znaczy, że mam aż tak dobrą pamięć. Wręcz przeciwnie. Nie jest to także dowód na to, że ja tu siedzę na plaży w Limie z odtwarzaczem dvd na kolanach i oglądam stare, polskie seriale.
To, co pamiętać trzeba, pamiętam dzięki skojarzeniom. I muzyce. W zestawie utworów, których słucham w Peru, często jest motyw przewodni z „Janosika“.
Oczywiście Janosik, Kwicoł i reszta zbójników nie mają z Inkami nic wspólnego. Nawet gdyby mieli, nie ich miałbym na myśli. Chodzi o kogoś innego. O Marynę, dziewczynę herszta bandy. A ściślej o jej oczy.
Pomińmy to, co one wyrażają. Ilu interpretatorów, tyle interpretacji. Ale przypominam o nich, bo dokładnie takie same ma dziesięcioletnia dziewczynka ze slumsów w Limie.
Lucero przed wypadkiem, po i teraz
Już prawie jedenastoletnia. Od pożaru, który strawił skórę Lucero, minęło przecież siedem miesięcy.
Minął też rok szkolny. Dziewczynka nie otrzymała promocji do następnej klasy.
Ostatnie siedem miesięcy to około sto siedemdziesiąt szkolnych dni. W tym czasie Lucero była w klasie dwadzieścia siedem razy. To już nawet ja wagarowałem mniej.
Mała Peruwianka wagary spędziła w szpitalu i w ośrodku dla poparzonych dzieci. Końcówka roku to był wręcz maraton. Poniedziałek – szpital, wtorek – szkoła, środa – szpital i ośrodek, czwartek – szkoła, piątek – szpital. Cały czas w ruchu, w tę i nazad, na drugi koniec Limy. A drugi koniec Limy to nie jest rzut beretem. Beretów, co tak latają, nie produkują.
Zdrowotny efekt jednak jest. Można powiedzieć, że z dawnej Lucero została więcej niż połowa.
Lewa strona jej ciała jest wyleczona. Natomiast o prawej części nie można powiedzieć niczego. Głos w tej sprawie zabierze czas.
Mam świadomość, że wszystko to może wydawać się nie fair. Kazać dzieciakowi, które – ratując inne – niemal umarło w ogniu, kursować bez przerwy między lekarzami, a nauczycielami? Tylko żeby piórnika nie zapomniała! I zmienić plastrów, bo przecież dopiero po pół roku zagoiła się jej ostatnia rana.
Problem w tym, że to miało sens. Co prawda po latach ktoś zajrzy w świadectwo Lucero i stwierdzi sucho, że kiblowała. Ale jej wysiłek nie poszedł na marne. Gdzie poszedł? Znów czas, a nie człowiek, o tym opowie.
W rzeczywistości to jednak krok do tyłu. Przecież ten, kto nie idzie naprzód, cofa się.
O Lucero też tak przez chwilę pomyślałem. Proszę nie kazać mi puknąć się w czoło. Już to zrobiłem.
Prawdziwy krok do tyłu wydarzył się w moim życiu nie w slumsach w Limie, tylko w Acapulco w Meksyku.
Rano, po długiej podróży i krótkiej nocy, założyłem na siebie koszulkę. Wyprałem ją przed wyjazdem i wcisnąłem do plecaka, żeby wyschła. Wiem, że powinna suszyć się na sznurku, ale wtedy nie miałem pojęcia jak umocować go między Tuxtla Gutiérrez, a tym słonecznym kurortem. To ponad siedemset kilometrów. Zresztą nie wiem tego do tej pory. Moje zdolności praktyczne dotyczące codziennych spraw ograniczają się z reguły do zawiązania sznurowadeł.
Po suszeniu w plecaku koszulkę było rzecz jasna czuć. Jak pieron. Mimo to zostawiłem ją na grzbiecie. Wszystko dlatego, że jestem dobry z teorii. Raz już obliczyłem, że jak będę jechał w upale na motorze, to teoretycznie rzecz biorąc nie opalę się, bo słońce mnie nie dogoni. Potem przez trzy dni nie mogłem ruszyć się z bólu.
Z cuchnącą koszulką to była kolejna próba. W życiu nie wolno przecież poddawać się, prawda? Wymyśliłem zatem, że jak się w niej chwilę przejdę, to meksykańska bryza wywietrzy ją i po smrodzie nie będzie śladu.
To był strzał w dziesiątkę. Zanim ruszyłem w stronę plaży niczego już nie czułem.
W Acapulco byłem wtedy po raz pierwszy, więc musiałem zapytać o drogę. Nawinęła się grupka robotników. Podszedłem i zapytałem. Ale odpowiedzi nie było. W jednej chwili wszyscy Meksykanie z łopatami, jak jeden mąż, zrobili krok do tyłu.
Wystraszyli się, czy co? Zapytałem raz jeszcze z większej odległości. Wtedy jeden z nich zawołał kolegę, który pracował kilkanaście metrów dalej.
Biegnąc jak w skowronkach kolega zatrzymał się prosto przed moją twarzą. I zamarł. Stał wryty przewracając tylko oczami. To się chyba nazywa konsternacja. Moment, w którym coś zrobić trzeba, ale nie wiadomo co.
Ale węch wiedział. Wyczuł koszulkę nosem. Nim zdążyłem zapytać o tę plażę, Meksykanin czmychnął na swoje miejsce jeszcze szybciej niż się pojawił.
I to był właśnie ten największy krok do tyłu w moim życiu.
Lucero takich nie robi. Ona cały czas jest daleko w przodzie.
Piotr Małachowski
POLECAMY blog Piotra www.operujewperu.com