wumbers2

Przyznaję – byłam matką-ryzykantką i jeśli chodzi o naukę czytania po polsku, zachowywałam się wobec moich córek trochę jak piraci wobec cherlawego rozbitka znalezionego na bezludnej wyspie wraz ze skarbem. Zabiera się go na pokład, ale tylko po to, by na środku oceanu wyrzucić za burtę. Wypłynie, znaczy radzi sobie i można go wyrzucić ponownie. A potem jeszcze raz, i jeszcze, i tak w kółko, aż nabierze siły i mięśni, i dopiero wtedy można zacząć go uczyć na dobre…

Starsza nauczyła się alfabetu właściwie-nie-wiem-kiedy, pamiętam tylko, że było to jeszcze w przedszkolu. Panie wychowawczynie miały plan, by do końca edukacji dzieciaki przyswoiły sobie pisownię własnego imienia i nazwiska. U mojego dziecka to prawie połowa alfabetu, stąd reszta nie była wielkim wyzwaniem. Pod koniec czterolatków zacierałam z radości ręce, bo córka śpiewała po polsku piosenkę o alfabecie (*dla zainteresowanych słowa na końcu tekstu) i potrafiła przeczytać pierwsze słowa: kot, lot, ja, mama, tata itp.

Podobnie jak w mowie, tak i w piśmie rozsądną wydawała mi się zasada, by zacząć od polskiego, zanim do akcji wkroczy angielski i przejmie pałeczkę. W wakacje przed zerówką zakasałam więc rękawy i okleiłam w domu wszystkie meble, sprzęty oraz co większe zabawki kartonikami z polskimi nazwami. Kupiłam dodatkowe pudełko gry w memorki i podpisałam każdy obrazek. Woda, którą wlałam do oceanu była wystarczająco głęboka – przy niektórych słowach jąkał się nawet mój mąż, np. „odkurzacz” (oduziać!) oraz „kuchenka” (kukenka!).

Chwyt z nazwami sprawdził się, ale tylko do pewnego stopnia, bo nie wszystkie słowa wzbudzały w córce jednakowe zainteresowanie (zaintrygowanie) – co w sumie jest naturalne! „Anioł” jako podpis makatki, którą miała nad łóżeczkiem wzbudzał euforię, natomiast „ekspres do kawy” nie przyciągał jej wzroku wcale. Przy młodszej córce podpisy ograniczyłam więc tylko do zabawek i przyborów do prac ręcznych. Głębinowa metoda kartonikowa mimo wszystko przyniosła nam duże korzyści. Córki oswoiły się z faktem, że w języku polskim,
w odróżnieniu od angielskiego, literki często mają do towarzystwa ogonki, kropki i kreski, a słowa są dłuuuższe (dlaczego one są zawsze takie dłuższe, mamusiu?).

Następne w kolejce były książeczki do nauki czytania. Z racji tego, że żyjemy zanurzeni w kulturze anglojęzycznej córki zawsze z entuzjazmem reagowały na polskie wersje znanych im książeczek po angielsku. Na początku zerówki Starszej przeprowadziłam więc mały wywiad z nauczycielką pod kątem konkretnych tytułów i pomocy naukowych, z którymi dziecko będzie miało styczność w szkole. Zakupiłam ich stosik (materiały te nie są w USA drogie, 3-4 dolary za książeczkę) i znów, używając, niezawodnych kartoników, pozaklejałam tekst angielski polskim (pracy niewiele – książeczki mają po kilka stron i po jednym zdaniu na stronie). Oczywiście potrzebne były modyfikacje, bo prosta angielska fraza: „A cat sat” w tłumaczeniu dosłownym musiałoby zawierać słowo „usiadł”, odrobinę za trudne jak na pierwsze przeczytane po polsku zdanie. Mieliśmy więc: „To jest kot” oraz „To jest kot w domu” pod obrazkiem podpisanym w oryginale jako „A cat sat on a mat”. Ewentualne nieścisłości między treścią, a ilustracjami wyjaśniałyśmy sobie na bieżąco w trakcie czytania.

Dick_and_JaneObu córkom bardzo podobała się seria książeczek pt. „Now I’m reading” (Nory Gaydos) oraz prześmieszna oldskulowa seria do nauki czytania popularna
w Ameryce pół wieku temu pt. „Dick and Jane”. Ponieważ przy „Dick and Jane” angielszczyzna była odrobinę bardziej skomplikowana (używana
w książeczkach metoda zakłada wzrokowe zapamiętywanie trudniejszych, lecz najczęściej występujących w angielskim słów) nastąpiło kolejne „wyrzucenie za burtę” – w tłumaczeniu już w trzecim rozdziale pierwszej książeczki z serii zostawiłam i „chodź”, i „przytul”, i chyba nawet „roześmiany”. A jednak i tym razem córki (najpierw jedna, a potem druga) radziły sobie
i „wypływały” na powierzchnię. Nieoceniona okazała się motywacja … ze strony ich amerykańskiej szkoły! Te same książeczki miały na półce w klasie. Możliwość pochwalenia się przed rówieśnikami, że potrafią je przeczytać także w innym języku była – że pozwolę sobie sięgnąć do sloganu z reklamy – priceless.

Samego procesu czytania uczyłam córki tradycyjną metodą sylabizowania. Wiem, że nie jest dziś ona najpopularniejsza wśród psycholingwistów, ale na wyborze znów zaważył fakt, że w ten sposób dziewczynki uczono w szkole amerykańskiej. Konsekwentnie, w miarę jak nabierały biegłości w czytaniu – moje prognozy, że biegłość w angielskim szybko dogoni tę w polskim sprawdziły się w przeciągu kilku miesięcy – starałam się im podsuwać pod nos polskie tłumaczenia znanych im serii po angielsku. W tej roli w naszej rodzinie dobrze sprawdziły się pozycje o Kubusiu Puchatku i inne, proste disnejowskie opowiastki, a nieco później seria „Magiczny domek na drzewie” (Mary Pope Osborne) oraz „Tęczowa magia” o wróżkach-elfinkach (Daisy Meadows).

Nauczanie-zintegrowane-Wesola-szkola-pakiet-dla-ucznia-klasa-1-szkola-podstawowa_Wydaw,images_big,5,978-83-02-10222-6Gdy Starsza była w trzeciej klasie odkryłam (nieco późno) popularną w szkołach w Polsce serię podręczników „Wesoła szkoła”. Podręcznik się „sprawdził” – córce podobał się wybór tekstów i ćwiczenia (w pakiecie są zeszyty do nauki pisania oraz gramatyki – mając coś takiego do dyspozycji zaczęłam się czuć prawie jak na wakacjach!), stąd kilka lat później, gdy przyszła pora na jej siostrę, „Wesoła szkoła” od początku stała się – i jest do dzisiaj – podstawą naszych domowych lekcji.

Choć materiału i tekstów jest w tych podręcznikach wystarczająco, nie zrezygnowałam jednak z angielskich książeczek po polsku, nawet jeśli ich tłumaczenia nie zawsze rzucają na kolana.

Dlaczego? Nie żyjemy w Polsce – żyjemy w Ameryce. Moje dzieci, żebym nie wiem jak się starała i jak często woziła je na wakacje za ocean – funkcjonują przede wszystkim w angielskim
i to tutejsza kultura jest dla nich najważniejszym punktem odniesienia w okresie dzieciństwa. Obserwowałam
u Starszej, a obecnie obserwuję u Młodszej, że angielskie książeczki po polsku są jak pomost między dwoma światami, przez który moje polonijne dzieci nawigują. Co ważniejsze – są dobrym narzędziem pokazującym córkom, że nauka czytania po polsku nie jest czymś zupełnie obcym i oderwanym i od realiów, z którymi stykają się na co dzień w szkole i poza domem. Jest raczej tylko w e r s j ą pewnego procesu polegającego na przyswojeniu sobie umiejętności odcyfrowywania znaczenia zadrukowanych linijek na papierze i ekranie.

Największe „wyzwania”, na jakie się natknęłam decydując się na równoległą naukę czytania i pisania po polsku i po angielsku:

– Czas!

Cztero- i pięciolatki (obie córki miały ledwie skończone 5 lat, gdy zaczynały naukę w zerówce) wciąż potrzebują więcej czasu na zabawę, niż odrabianie lekcji (jakichkolwiek lekcji!), prześladowało mnie więc na okrągło,
by z racji dwujęzyczności nie było tych lekcji dokładnie dwa razy tyle. Wprowadziłam więc metodę alternatywną: jednego dnia czytamy i piszemy po polsku, drugiego po angielsku. Ponieważ proces nauki czytania i pisania po polsku od początku przedstawiałam córkom jako „to samo tylko w innym języku” dzieci ze spokojnym sumieniem wpisywały do swoich szkolnych „dzienniczków lektur” polskie tytuły przetłumaczone na angielski. Robią to do dzisiaj.

– Motywacja!

Jako surowy i nieprzebłagany herszt piratów rozmyślnie od początku kłułam córki w bok lancą ambicji.
Od pierwszych lekcji podsuwałam im pod nos „normalne” książki (np. zbiory bajek, pozycje
z popularnonaukowej serii dla dzieci „Ciekawe dlaczego”, polskie komiksy dla dzieci np. „Gucio i Cezar”) sugerując odszukanie w tekście imienia głównego bohatera czy jakiejś konkretnej nazwy. Pomagałam im, rzecz jasna, a gdy się udało, entuzjastycznie chwaliłam w stylu: „Sama widzisz, że czytasz już na tyle dobrze, by spokojnie spróbować z tą opowiastką na dobranoc o Piglusi (pluszowa Piglusia czyli Prosiaczek z Kubusia Puchatka funkcjonujący w naszym domu jako jego siostra była przez lata ukochaną zabawką Starszej).

Pod ręką zawsze była prasa – i ta dla dzieci, i dla dorosłych, bo mam w rodzinie historię nauki czytania poprzez prasowe nagłówki, dlaczego więc nie spróbować i z moimi dziećmi? Sprawdzała się też metoda „ty mnie ja tobie” (kolejna z kategorii „rzucam cię na głębinę”). Córka czytała mi kilka zdań, pół strony, stronę (na początku
w zależności od ochoty, potem już ja decydowałam ile dokładnie), a ja jej resztę książki, opowiadania czy rozdziału. Skuteczna motywacja staje się szczególnie ważna w chwili, gdy dziecko zaczyna lepiej i szybciej czytać po angielsku (taka chwila nadchodzi czy tego chcemy czy nie). Osobiście uważam, że wszystkie chwyty stają się wtedy dozwolone, łącznie z przekupstwem.

– Lektury, które dzieci wciągną i zachęcą do czytania po polsku!

123176_dPamiętam z własnej kariery w pierwszej klasie, że uwielbiałam tradycyjny elementarz (Marian Falski), znalazłszy więc go w polskiej księgarni nabyłam bez zastanowienia. Nadzieje pokładałam też w zbiorkach bajek, które – znów retrospekcja – w dzieciństwie uwielbiałam. Obie moje córki okazały się być na uroki elementarza i przecudnie ilustrowanych bajek całkowicie nieczułe … Trzeba było szukać dalej. Absolutnie nie sprawdziły się zbiory wierszy, choć pojedyncze utwory wzbudzały u dzieci zainteresowanie (Tuwim, Brzechwa, Szelburg-Zarembina). Starsza „rozczytała się” po polsku dopiero, gdy trafiłyśmy na serię książeczek o Martynce (zwłaszcza wcześniejsze pozycje fenomenalnie tłumaczone z francuskiego przez Wandę Chotomską), a Młodsza gdy po odsłuchaniu płyt o nowych przygodach Mikołajka kupiłam jej „stare” przygody w wersji książkowej.

Jestem zwolenniczką teorii, że człowiek, który „ma bakcyla” na czytanie ma go dlatego, że w dzieciństwie znalazł książkę, która go wciągnęła z głową, nogami i zaparła mu w piersiach dech. I w polskim, i w angielskim szczerze zachęcam rodziców do poszukiwań i wytrwałości w tych poszukiwaniach. Czasami książka, która okaże się być dla dziecka „przełomowa” – po której nabiera ono ochoty na inne i zaczyna czytać z własnej woli w wolnym czasie, a nie tylko wtedy, gdy je o to prosimy, lub gdy „pani kazała” w ramach pracy domowej – wcale nie znajduje się na liście bestsellerów promowanych przez księgarnie i biblioteki. Kierujmy się rodzicielskim instynktem, znajomością psychiki i zainteresowań naszych dzieci, i tym, czy lektura wzbudza również nasze własne zainteresowanie.

Ostatnia refleksja na dziś: równoczesna nauka czytania i pisania w dwóch językach nigdy w żaden sposób nie kolidowała u moich dzieci z nauką czytania i pisania po angielsku w regularnej szkole. Wręcz przeciwnie – uzupełniała ją i nawet przyspieszała. Ponieważ polskie słowa są dłuższe, córki o wiele szybciej nabierały biegłości na każdym etapie czytania po angielsku. Rozpierała mnie duma i szczęście, gdy nauczycielka Młodszej z pierwszej klasy, na początku sceptycznie nastawiona do naszych metod edukacyjnych (rozumiem pani cel, ale ja muszę pilnować jej rozwoju w angielskim i chyba bym wolała, żeby najpierw opanowała angielski, zanim przystąpi do polskiego…) wystawiła córce na koniec roku celujący z angielskiego – jako jedynej w całej klasie.

Czytanie z głowy, teraz zostaje już tylko … pisanie. Z tym nie jest już niestety tak prosto, ale nie dajemy się. Jak dokładnie – o tym następnym razem.

Eliza Sarnacka – Mahoney

(*) PIOSENKA O ALFABECIE PO POLSKU (do melodii popularnej angielskiej piosenki przedszkolaków: http://www.youtube.com/watch?v=yseWMJS8IHw )

A Ą Be Ce
Cie De E
Ę Ef Gie Ha
I Jot Ka El Eł
Em En Eń
O Ó Pe
Er Es Eś
Te Wu Igrek Zet
Zie i Żet, i alfabet znam,
jeśli chcecie zaśpiewam wam!

Poprzedni artykuł„Najważniejsza jest miłość” – wywiad z Kayah.
Następny artykuł„Nowy Jork dawniej”

1 KOMENTARZ

  1. Świetny artykuł. Przykład, że mieszkając za granicą można skutecznie nauczyć dzieci czytać po polsku bez znajomości „modnych” metod czy zastosowania kosztownych materiałów. Sama korzystam z moimi dziećmi z Elementarza i Wesołej Szkoły oraz przerabiam lokalnie dostępne pomoce. Podoba mi się, że bazuje Pani na tym, co dzieci znają z regularnej szkoły i kształtuje Pani w nich podejście, że lekcje polskiego to to samo, co lekcje angielskiego tylko w innym języku. Taka postawa pokazuje dzieciom, że szanujemy kraj i kulturę, w której przyszło nam żyć. Uważam, że podjęła Pani mądrą decyzję ucząc czytania po polsku tą samą metodą, jaką dzieci są uczone w szkole. Zapewnia im to ciągłość i możliwość transferu umiejętności zdobytych w domu na szkołę i odwrotnie. W naszym przypadku była to metoda fonemowa i też nie nigdy jej nie kwestionowałam. Dodatkowe gratulacje za zaszczepienie dzieciom książkowego bakcyla! Zapraszam do czytania i komentowania na moim blogu: http://bilingualznaczydwujezyczny.blogspot.co.uk/
    Pani doświadczenia mogą pomóc innym rodzicom. Pozdrawiam serdecznie 🙂

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj