Pewna blogująca znajoma, żona-matka-pracownik, którą podczytuję, bo prócz zniewalającego poczucia humoru posiada wspaniały dystans do siebie i otaczającego świata, przyznała się ostatnio, że zaczęła ćwiczyć.
W związku z czym rzuciła ostrzeżenie, że jest możliwe, iż wkrótce zobaczymy ją w koronie miss świata.
Supozycję tę oparła na analogiach do przeszłości. Swego czasu, tak w każdym razie twierdzi, nie była wielką fanką dzieci, a nawet nie była ich fanką wcale i nie wyobrażała sobie siebie w roli niewiasty z pieluchą w dłoni. Dziś ma tych dzieci dwójkę i jest w nich zakochana na zabój. Pieluchy, gdy trzeba było, zmieniała koncertowo, pupy i buzie wycierała z przyjemnością, do tego odkryła, że w macierzyństwie najbardziej odpowiada jej wariant „nadopiekuńczej kwoki” i bardzo jej w tej skórze dobrze.
Po drugie uważała – w tej zadawnej przeszłości – że gotowanie jest dla wyłącznie ludzi, którym brak skrzydeł do innych, ważniejszych spraw w życiu. Na przykład dla kur domowych. Kura domowa naturalnie występowała w jej osobistym leksykonie jako epitet optymalnie najgorszy kojarzący się z wizjami, które dla większości współczesnych, wykształconych kobiet są problematyczne. No bo jak to: a) siedzieć przy dziecku i być na utrzymaniu męża? b) robić wszystko to samo, co robiła własna matka: spędzać życie na krzątaniu się, doglądaniu i pielęgnowaniu innych, byciu wiecznie zmęczoną?
Dzisiaj znajoma bloggerka gotuje aż się za nią kurzy i nawet prowadzi od czasu do czasu własne kursy kulinarne, na których rozwija skrzydła niczym sam albatros wędrowny (zoologiczny zwycięzca w konkursie na największy zasięg skrzydeł na świecie!). Jaki z tego wniosek? Nieważne, że nie myślała o sobie w kategoriach kobiety o missowskich parametrach. Chodzi o to, że pewnie nią zostanie, skoro wzięła się za plan areobiczny pewnej skutecznej (świadczą o tym zdjęcia i płyty) guru od urody i fitnessu.
Czytając jej refleksje jak zwykle uśmiałam się do łez, a potem, znienacka doznałam olśnienia. Wróciłam do gazety, która leżała obok rozłożona w czasie porannego czytania. Z pierwszej strony ryczał do mnie przez wuwuzelę nagłówek: Amerykańskie dzieciaki spożywają mniej cukru niż 15 lat temu (org.: America’s kids eat, drink less sugar than 15 years ago). O Boże, pomyślałam. A jednak! Jednak jestem człowieczą jaskółką.
Teraz już nie mam wątpliwości.
Już wyjaśniam.
Wiele lat temu, o czym pisałam już tutaj, podjęłam decyzję o zakończeniu relacji z telewizorem w myśl idei,
by moje dzieci chować zdrowiej i roztropniej. Psychologowie nie zarzucali jeszcze wtedy pism dla rodziców uwagami o niekoniecznie pozytywnym wpływie telewizji, nawet tej „edukacyjnej” na rozwój dziecka, szczególnie tego najmłodszego. Dziadkowie rytualnie, ku uciesze rodziców (odciążają nas finansowo!), przyjeżdżali już
w pierwsze odwiedziny ze „złotą” kolekcją bajek Disneya na DVD, a prawo statystycznego amerykańskiego dziecka do obcowania z telewizorem było absolutnie konstytucyjne, sprawa nie podlegała dyskusji.
Uprałam się i przeczekałam wszystkie krytyki i spojrzenia dające mi jasno do zrozumienia, że coś jest ze mną nie tak, a z moimi dziećmi będzie na pewno, skoro nie gapią się regularnie w ekran. Przeżyłam i dożyłam: kilkanaście lat po moim „cięciu więzów z tiwi” wspomniane prawo dawno straciło swą świętość, a w rosnącej liczbie domów zmienia się raczej w przywilej ustalany na poziomie jednostkowym, rodzinnym. Mainstreamowa retoryka pławi się tymczasem w basenie światopoglądu o konstytucyjnym prawie dziecka, ale do życia w wolności od telewizyjnych śmieciowych treści, szczególnie tych płynących ze zniekształcającej świat reklamy.
Gdy urodziła się pierwsza córka zaczęłam jeździć na drugi koniec miasta do sklepu typu co-op, bo znajomi podpowiedzieli, że sprzedawano tam pierwsze na rynku, nieśmiało produkowane przez mikroskopijne rodzinne farmy, soki i przeciery dla dzieci ze znakiem rozpoznawczym: „składniki nie pryskane, nie zawiera syropu kukurydzianego” (ang.: high fructose corn syrup). Reszta Ameryki w tym czasie wciąż hurtowo wrzucała do koszyków produkty z półek w najbliższym supermarkecie, gdzie nawet do słonych paluszków dodawany jest cukier lub słodzik, a co dopiero do produktów dla dzieci. Owsiankę na śniadanie gotowałam dzieciom sama starymi metodami przodków z Irlandii, z drugiej strony, gdy tylko dzieciom wyrosły zęby, wróciłam do przyjemnej polskiej tradycji śniadań złożonych z kanapek z serem lub wędliną. Nie pamiętam kiedy ostatni raz miałam
w spiżarni „ukochane” (jak głosi reklama) przez wszystkie dzieci (vide: dane z reklamy) fruit loops, frosted krispies, choco flakes. Bardzo możliwe, że nie miałam ich tam nigdy. Przez jakiś czas miałam męża, który pijał soft-drinki, zwłaszcza kultową colę, ale gdy we wczesnym stadium kariery zawodowej (odznaczającej się brakiem ubezpieczalni dentystycznej), nagle zaczęły mu się robić dziury w zębach, a bardzo mądry dentysta bardzo starej daty potraktował go nagą prawdą o zależnościach między zdrowiem szkliwa a zawartością puszki, także mąż zaczął zwracać uwagę na składniki żywności i napojów.
Na zakończenie roku przedszkolnego czterolatków – równo dekadę temu – starsza córka była jedyną w grupie, która nie znała smaku serwowanego na przyjęciu przedszkolnych absolwentów Sprite’a. Spróbowała i było to tak mocne doświadczenia, że kolejna degustacja nastąpiła dopiero w gimnazjum. Gdy jednak pomagałam w tym roku w kuchni w czasie przerwy lunchowej w klasie młodszej córki – zauważyłam – tadam! – że z trzydziestki dzieciaków tylko dwoje wyjęło z pudełek napoje w puszkach. Reszta piła mleko (i to zwykłe, a nie czekoladowe czy smakowe), soki, w tym wiele od znanych mi, wolnych od słodzików i syropu kukurydzianego marek,
a większość dziatwy w ogóle przyniosła ze sobą tylko wodę. Już wtedy nękały mnie podejrzenia, że oto „znów wyszło na moje”. Nagłówek w gazecie potwierdził, że istotnie.
Proszę Państwa, idąc podobną drogą dedukcji co znajoma bloggerka widzę, że nie mam wyjścia tylko oszczędzić Państwu kilku lub kilkunastu lat czekania na kolejną „cywilizacyjną zmianę” i powiedzieć już dzisiaj czym ona będzie. Otóż – powrócimy do czytania! Tak, dobrze Państwo przeczytali. Ale nie czytania komentarzy od „lajkujących” nas „friendsów” na fejsie (inny znajomy blogger używa na tę okoliczność przesympatycznego określenia „ryjoksięga”), ani czterdziestego sms-a w ciągu ostatniej godziny od innych friendsów (bo im się nudzi i chcą zabić czas), ale czytania staroświeckiego, pełnokrwistego, fullswingującego – czytania literatury!
Ze stronami, rozdziałami, częściami, ciągiem dalszym. Dla jednych będą to wciąż woluminy z tradycyjnymi, szeleszczącymi kartkami, dla innych czytniki wszelkiej maści, może nawet – mówimy wszakże o przyszłości – jakieś „wyświetlacze” pod postacią pierścionka z inteligentnym oczkiem, projektujące na każdą powierzchnię,
w tym ścianę w łazience naprzeciwko wanny, wszak czytanie w wannie to jak najlepsza na świecie reklama czytania w ogóle.
Z czego to wnoszę?
Po części z moich osobistych impulsów, które nigdy mnie nie przekonały, że wystarczy dać fejsowi szansę,
a zagospodaruje w satysfakcjonujący sposób cały mój wolny czas i jeszcze zorganizuje życie towarzyskie.
I że w takim układzie literatura, której trzeba poświęcać czas po prostu odejdzie w niebyt na zasadzie „kolei dziejów”.
Wnoszę to z konkretnych obserwacji dorosłych znajomych, ale zwłaszcza dzieci – moich własnych oraz niektórych znajomych. Po przygodzie z fejsem, esmesomanią i kilkoma innymi „społecznościowymi” wynalazkami współczesności właśnie dzieci, częściej nawet niż dorośli wracają do literatury. Otoczone czym dusza zapragnie, tonące po kostki w najatrakcyjniejszych gadżetach świata, przed snem sięgają jednak po zwykłą, nie błyszczącą, nie oferującą żadnych poziomów zręcznościowych, wydaną na papierze klasy drugiej lub nawet gorzej, książkę. O ile my, dorośli, potrafimy nasze impulsy, przeczucia czy ciągoty w racjonalny
i świadomy sposób w sobie zagłuszać, o tyle dzieci zwykle za tymi impulsami idą, poddają się im.
Impulsywna, podświadoma potrzeba literatury nie wynika z niczego. Mamy ją jako jednostki myślące predysponowane gatunkowo do samodzielnego i twórczego myślenia najprościej rzecz ujmując – w genach. Dowody tej potrzeby otaczają nas zewsząd i ciągną się sznurkiem w przeszłość aż po początek ludzkich dziejów. Od zapisków naskalnych, po woluminy w muzeach, po skwapliwie chowane przed światem na dnie szuflad i szaf próbki własnej twórczości, którą niemal każdy z nas, bez względu na miejsce zamieszkania, popełnił przynajmniej raz w życiu. Literatura i sztuka, podobnie jak życie, to samodzielne opowieści.
Podobnie więc jak życie stanowią wartość niezależną, oryginalną, samą w sobie. Postęp, który wypracowujemy służy innym celom: usprawnieniu komunikacji i udoskonalaniu metod przekazu wartości i informacji – w tym, jakie to ciekawe – treści literackich! Technologia sama w sobie wartością jednak nie jest (choć pewnie znaleźliby się tacy, którzy chcieliby się ze mną na ten temat pospierać) i to tłumaczy najlepiej dlaczego każdy nowy wynalazek po pewnym czasie „się opatruje”, zaczyna nudzić.
Przyda się tutaj mała opowieść z naszego ogródka. Wiosenne porządki na grządkach, do których wszyscy lubią się wysypywać zwłaszcza w weekendy, sprzyjają sąsiedzkim pogawędkom. I tak, przy takiej właśnie okazji, między sąsiadem, ojcem 15-letniej licealistki, a Starszą, wywiązała się ostatnio poniższa wymiana myśli:
– Ty też siedzisz z palcami przyklejonymi do ekranu? (mówimy o smartfonie – ESM) Stephanie wyrabia normę kilkudziesięciu esemesów w ciągu dnia!
– Nie, dlaczego?
– Nie piszesz do znajomych w każdej wolnej chwili?
– W każdej wolnej chwili to wolę poczytać. Ze znajomymi piszę wtedy, gdy coś się dzieje.
– Na serio?
– Serio. Poza tym dopiero jak coś przeczytam i jak moi znajomi też coś przeczytają to jest o czym rozmawiać.
W przeciwnym razie jest nudno i żaden smartfon ani fejsbuk tego nie zmieni…
„Jaskółkami” tej zbliżającej się rewolucji są dla mnie także doniesienia z „cywilizacyjnego frontu”. Nauczyciele deklarują, że obecni podstawówkowicze czytają więcej niż ich rówieśnicy sprzed kilku lat, za co odpowiadają nie tylko lepsze programy nauczania, ale i sami rodzice. Ci, po kilkunastu latach własnej, ślepej fascynacji technologią, zaczynają do niej nabierać dystansu i co się z tym wiąże bardziej kontrolować czas spędzany przez dzieci przed komputerami, w tym na grach, nawet etykietowanych jako „edukacyjne”.
Dekady doświadczenia przekładają się na konkluzje, że wbrew założeniom (speców od marketingu na rynku gier) ten rodzaj edukacji i rozrywki nie podwyższa nikomu ilorazu inteligencji, a nawet jakby wręcz przeciwnie. Nieprzypadkowo akcja „Read Aloud To Children” znana w Polsce jako „Cała Polska Czyta Dzieciom”, a na naszej ziemi polonijnej właśnie się rozpoczynająca pod nazwą „Cała Polonia Czyta Dzieciom” nadeszła
i odniosła sukces właśnie teraz, w czasach „smartfonizacji i komputeryzacji”.
Wszystkie drogi prowadzą do literatury. Zawsze prowadziły. I zawsze będą.
Eliza Sarnacka-Mahoney