Barbara Jurga
Barbara Jurga

Barbara Jurga, polska nauczycielka z Londynu, której zabroniono mówić w języku ojczystym w swoim miejscu pracy wygrała w sądzie odszkodowanie w wysokości 7 tysięcy funtów. Zastępca dyrektora przedszkola, w którym pracowała określił nasz język jako „dziwaczny” i zabroniła używania jego na terenie miejsca pracy, również poza kontaktem z podopiecznymi, w czasie przerw obiadowych. Proces sądowy, który zakończył się spektakularnym zwycięstwem Polki pokazuje, jak mało wiemy o przysługujących nam prawach za granicą i unaocznił jak często te prawa są łamane na niekorzyść obcokrajowców.

Pani Barbaro, jak Pani myśli, o co w jednym zdaniu była ta cała „afera”?

Mówiąc krótko o postępowanie niezgodne z prawem. A dokładnie o dyskryminację mojej osoby na podłożu rasowym. Prześladowano i nękano mnie w moim miejscu pracy w Londynie.

Za co?

Za to, że posługiwałam się językiem polskim na terenie klasy i podczas przerw, co dodatkowo kontrastowało ze stosunkiem do innych języków np. włoskiego, którym w nieskrępowany sposób posługiwała się pani Lisa Howes, zastępca kierowników przedszkola Lavendale Montessori (pani Nuala i pan Neil Todd). Osobno sąd uznał, że listy z pogróżkami po odejściu z pracy były aktami dalszego nękania czy raczej gnębienia mojej osoby i włączył je do głównej sprawy o dyskryminację.

Chce pani powiedzieć, że w tym samym miejscu pracy posługiwano się innymi językami niż angielski
i nikomu to nie przeszkadzało?

Tak. Do przedszkola uczęszczały dzieci o rozmaitym pochodzeniu kulturowym i etnicznym, również załoga była zróznicowana pod tym względem, co nikogo mieszkającego w Londynie nie powinno zdziwić. Rozmawianie
w języku polskim stanowiło jednak punkt zapalny. Pani Lisa Howes oświadczyła w sądzie, że posługiwanie się językiem polskim nawet w czasie przerw było obraźliwe i wykluczające z rozmowy innych.

Co teraz Pani czuje?

Towarzyszy mi niezmienne uczucie, że prawo stało po mojej stronie, bez względu na liczne kontrowersje jakie wzbudzają sprawy dotyczące dyskryminacji. Również ulga, że sprawiedliwości stało się zadość. Sprawę rozpatrywało trzech sędziów, co ma zwykle miejsce w przypadku dyskryminacji, o przypadkowości wyroku nie może więc być mowy.

Pracowała pani w przedszkolu Montessori w północnym Londynie. To była ciekawa praca?

Z Polski wywiozłam wykształcenie psychologiczne. Zanim podjęłam studia podyplomowe z zakresu metody Montessori w Londynie posiadałam już troje dzieci z późniejszej czwórki i wszystko, co dotyczyło ich rozwoju, stało się dla mnie bardzo ważne. Studia były dużym odkryciem jeżeli chodzi o spojrzenie na dziecko. Mojej pracy towarzyszyło uczucie, że uczestniczę w czymś szczególnym, odmiennym od tego, co widziałam poprzednio
w edukacji małych dzieci.. Pracowałam w kilku przedszkolach Montessori i zatrudnienie w Lavendale było uwieńczeniem pragnienia, aby prowadzić taką klasę jako „Room Leader” albo „Class Manager”. I tak też się stało.

Do tego przedszkola uczęszczały polskie dzieci. Czy z ich rodzicami miała pani dobry kontakt?

Tak, odpowiadając na pierwsze pytanie, w mojej klasie było troje dzieci, z tego tylko jedno o czysto polskim pochodzeniu. Polscy rodzice mówili do nich po polsku, mimo, że posługiwali się biegle angielskim i pracowali na odpowiedzialnych stanowiskach. Wspominając o tym chciałabym przełamać powszechnie panujący stereotyp, że Polacy nie uczą sie języka angielskiego na bardziej zaawansowanym poziomie. Tak, miałam dobry kontakt
z polskimi rodzicami i z rodzicami innych dzieci.

Jak wyglądają początki polskiego przedszkolaka w angielskiej placówce? Czy dzieci radzą sobie językowo?

Powiedziałabym, że odpowiedź należy do dzieci, które są tak różne a więc i ich potrzeby są zróżnicowane. Dzieci w odróżnieniu od dorosłych zachowują się naturalnie i jakby dyktują samym sobie na ile chciałyby używać języka, w którym czują się wygodnie albo bezpiecznie czy też eksperymentować z nowym, dopiero co przyswajanym.

My, jako rodzice tak naprawdę mało wiemy o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami przedszkola. Kiedy mój syn chodził do przedszkola na południu Londynu, nie miałam pewności czy jest rozumiany przez angielskie nauczycielki, bo w domu mówiliśmy cały czas po polsku.

Z czym polskie dzieci mają najwięcej trudności w takim miejscu?

Najbardziej chyba z tym, że rzucone są na głęboką wodę i jedne potrafią nauczyć się pływać szybciej
w odróżnieniu od innych. Postawa dorosłego jest tutaj wiodąca. Wsparcie emocjonalne poprzez zrozumienie uczucia lęku i obawy oraz braku możliwości porozumiewania się z jednej strony, a także pozawerbalne docieranie do dziecka z drugiej strony, to najskuteczniejsze koła ratunkowe. Gdy ktoś może wesprzeć poprzez rozmowę
w języku ojczystym, powinien, moim zdaniem, to uczynić.

Kiedy zauważyła pani pierwsze problemy w miejscu pracy?

Już w 2010 roku sygnalizowałam kierownictwu o wypowiedziach o charakterze dyskryminacyjnym, z ust zastępcy placówki, pani Lisy Howes.

Jak pani myśli, dlaczego kierowniczka przedszkola podjęła decyzję o niezgodnym z prawem jak się później okazało zakazie rozmawiania w języku polskim w miejscu pracy?

Przez długi okres nie było w ogóle rozporządzenia w tej sprawie na terenie przedszkola. Był natomiast oficjalny okólnik o roli języka ojczystego przy wspieraniu nie tylko emocjonalnym, ale również o jego roli w procesach uczenia, wydany przez Wydział do Spraw Szkół, Dzieci i Rodzin przy Ministerstwie Edukacji. Kierownictwo musiało nie wiedzieć, że zaglądałam do niego i dołączyłam później do dowodów sądowych. Wracając do Pani pytania sądzę, że uznali, że w ten sposób potrafią najskuteczniej zamknąć mi usta i zastraszyć mnie.

Jak pani zareagowała na taką decyzję?

Byłam zaskoczona. Przypuszczałam, że moje wcześniejsze listy o charakterze zażaleniowym na zachowanie pani Lisy Howes spotkają się z częściowym zrozumieniem. Tak więc napisałam na drugi dzień ręczną notatkę
o niesłuszności tego zakazu. Sąd wziął ja początkowo pod uwagę, a później odrzucił z dwóch względów: po pierwsze nie miałam silnych dowodów na to, że ją dostarczyłam, a poza tym ta ręczna notatka nie miała charakteru listu zażaleniowego. Wcześniejsze listy miały taki charakter.

Podjęła pani decyzję o odejściu z pracy. Dlaczego?

Kierownictwo zaczęło mnie izolować, a ostatecznie poinformowali mnie o tym, że kierują moją sprawę do prawnika i poinformują mnie w odpowiednim czasie o wyniku tego postępowania. Jakiś czas później odmówili jakiejkolwiek komunikacji z moją osobą. Wkrótce po tym rozchorowałam się i mój lekarz uznał, że to wynik stresu i stanów lękowych i że nie powinnam uczęszczać do pracy. Przebywałam na zwolnieniu przez okres 3 miesięcy, podczas którego napisałam dwa kolejne listy z apelem o uzyskanie odpowiedzi na te i poprzednie listy. Taka jednak nie nadeszła. W sumie w całym okresie pracy wystosowałam kilka listów, które spotkały sie z brakiem odpowiedzi
z drugiej strony.

A potem przyszedł pomysł, aby byłe miejsce pracy podać do sądu. Trudno było podjąć taką decyzję?

Przed sądem pracy był kolejny list, na który nie było odpowiedzi. Była w nim pośrednia zapowiedź, że pójdę dalej. Zwrócenie sie do Sądu Pracy o rozpatrzenie sprawy było kolejnym krokiem, trudnym i niosącym lęk, tym bardziej, że nie posiadałam w tym czasie jeszcze prawnika.

Jak wyglądał sam proces i jak zareagowała na to pani była kierowniczka?

Po otrzymaniu listu z sądu kierownictwo przysłało mi list z pogróżkami, który był również odpowiedzią na mój ostatni list skierowany pod ich adresem. Później otrzymałam kolejny list z pogróżkami. W pierwszym liście pan Todd straszył mnie, że pozyska wszystkich pracowników na świadków, a poza tym uzyska oświadczenia od moich byłych pracodawców o rzekomo złym zachowaniu w poprzednich miejscach pracy. W drugim liście oprócz tych powyższych padały stwierdzenia, że kłamię i będę pociągnięta za to do odpowiedzialności. Dowiedziałam się również, że zwracając się do świadków o pomoc zakłócam postępowanie sądowe i usiłuję wypaczyć Wymiar Sprawiedliwości. W czasie rozprawy padło stwierdzenie, że pan Todd, emerytowany straszy detektyw Metropolitan Police musiał pisząc te listy zdawać sobie sprawę z braku podstaw prawnych jego zarzutów i tym samym popełnianego wykroczenia.

Udało się pani to, o co niełatwo jest zawalczyć na emigracji. Myślę, że niejeden Polak mieszkający
w Wielkiej Brytanii może pomyśleć sobie: u mnie w pracy jest tak samo, ale brakuje mi odwagi by zawalczyć o swoje. Pani tę odwagę miała.

Pozew do sądu pomógł mi wypełnić mąż i udzielił mi początkowych rad. W pewnym momencie stało się jednak oczywistym, że bez prawnika nie będę mogła kontynuować dalej sprawy. Tutaj zbawienną rolę odegrała moja wieloletnia irlandzka przyjaciółka, która wielkodusznie otoczyła mnie opieką i wsparciem finansowym. Koszty sądowe przekraczały bowiem moje możliwości, tym bardziej, że miałam roczną przerwę w zatrudnieniu. Podjęcie kolejnej pracy sprawiło, że mogłam samodzielnie pokrywać dalsze koszty. Angielska koleżanka z pracy utrzymywała ze mną kontakt i zapewniła mnie, że wystąpi w roli świadka. Jestem tym dwóm osobom niezmiernie wdzięczna za pomoc w słusznej dla nas, Polaków sprawie. Inni świadkowie, w tym Polka, odmówiły uczestnictwa po mojej stronie. Sądzę, że wszystkim stronom, z różnych względów, towarzyszyła duża doza lęku. Mogła to być również błędnie pojęta lojalność wobec przełożonych.

Chciałabym również nadmienić, że byłam reprezentowaną przez niezmiernie fachowych prawników, z dużą dozą wrażliwości na potrzeby emocjonalne dyskryminowanej osoby. Pan Nick Fry z firmy Bindman LLP przygotował sprawę, tak aby mogła ona być przedstawiona i „obroniona” w sądzie przez pana Andrew Burrow z firmy Doughty Street Chambers.

Od dawna mieszka pani w Wielkiej Brytanii?

W 1991 roku założyłam rodzinę. Od tego momentu związałam się na stałe z Wielką Brytanią i to jakby przesądziło o naszym pobycie tutaj. Mam podwójne obywatelstwo: polskie i brytyjskie.

Sama jest pani matką. Czy wychowuje pani swoje dzieci po polsku czy raczej po angielsku? W jakim języku pani do nich mówi?

Mam czworo dzieci: trzy córki i syna. Z mężem Polakiem i dziećmi mówiliśmy i mówimy w domu po polsku. Moje dorosłe córki od kilku lat studiują poza domem. Rozmawiamy w dalszym ciągu tylko po polsku. Żadne z nich nie ukrywało faktu swojego pochodzenia. Na pewno wychowywałam je w duchu polskim, chociaż w sposób naturalny nabrały wielu cech brytyjskich. Chciałabym, aby moje dzieci czuły się w zgodzie ze sobą i w nieskrępowany sposób manifestowały swoje przywiązanie do dwóch kultur.

Co pani by zmieniła, gdyby czas się cofnął?

Brak czasu wychowując dzieci i sytuacja finansowa nie pozwalały na dalsze studia akademickie. Szkoda, ale nie żałuję długoletniego macierzyństwa w domu, to był najważniejszy i najlepszy okres w moim życiu, poza tym procentuje do dzisiaj. Zdążyłam jednak uzyskać uprawnienia tłumacza i kwalifikacje w zakresie umuzykalniania dzieci.

Czy jest pani szczęśliwa?

Moje własne dzieci to dla mnie największe szczęście i zadośćuczynienie. Świadomość, że nie jestem tutaj oryginalna sprawia, że jeszcze bardziej upewniam się w przekonaniu, że postawiłam na najmocniejszą kartę. Wszystko spod znaku serca. A dzieci innych rodziców są po części również naszymi dziećmi i to przekonanie również w sobie noszę.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Małgorzata Mroczkowska

Poprzedni artykuł„Mam mało poważne podejście do życia” – rozmowa z Marią Czubaszek
Następny artykuł„Niewidoczny kask na rower”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj