stary.pociag

Na półce w pokoju rodziców stała drewniana lokomotywa. Mateusz przyglądał się jej wiele razy i nie mógł zrozumieć dlaczego trzymali w domu takie brzydactwo. Obok książek w błyszczących okładkach i kolorowych dzbanuszków, które kolekcjonowała mama, lokomotywa wyglądała jak coś, co już dawno powinno się było znaleźć na śmietniku. Była krzywa, odrapana z kolorów i brakowało jej przedniego koła. Kiedyś musiała mieć też złamany komin, bo widać było, że był przyklejony byle jak.

Gdy Mateusz był jeszcze małym chłopcem, tata dał mu raz lokomotywę do zabawy. Mateusz rzucił nią o wtedy podłogę i kopnął aż na drugi koniec pokoju. Od tego czasu tata już nigdy nie pokazywał mu lokomotywy, a nawet przestawił ją na najwyższą półkę, jakby chciał się upewnić, że nikt jej więcej nie dotknie, a na pewno nie będzie jej kopał po podłodze.

– Kiedyś do niej dorośniesz – powiedział tylko i wcale się na Mateusza nie pogniewał.

Potem lokomotywa w ogóle znikła z widoku. Odsunęła się aż do ściany i ukryła się między stertami pudełek, w których mama trzymała ozdoby na choinkę. Mateusz widywał ją tylko w czasie świąt, gdy razem z tatą zdejmowali te pudełka z góry, a mama przecierała mokrą szmatką i zakurzoną półkę, i lokomotywę.

W tym roku choinka pojawiła się w domu dość późno, bo dopiero w wigilijne przedpołudnie i mama nie miała czasu na odkurzanie górnych półek. Musiała jeszcze zadzwonić do babci Jadwigi, wysłać tatę i malutką Agnieszkę po mleko, pokroić grzyby i zrobić mnóstwo innych rzeczy, o których Mateusz nie miał pojęcia, bo mama od rana powtarzała:

– Nie macie pojęcia, ile ja mam jeszcze do zrobienia!

Stanęło na tym, że choinkę ubierze Mateusz. I to w dodatku całkiem sam, chyba, że pomoże mu w tym chomik Łatek, od niedawna również członek rodziny.

Szło im znakomicie. Mateusz zręcznie nawigował między stertami ozdób na podłodze i ze zwykłego drzewka choinka szybko przemieniała się w zaczarowaną wieżę pełną błyszczących szyszek, ptaków i mikołajków. Przez kolorowe bombki jak przez zaczarowane okna można było do tej wieży zajrzeć, a jeżeli się popuściło wodze wyobraźni, to nawet i wejść do środka. W końcu pod ścianą stało już tylko jedno pudełko z łańcuchami i anielskimi włosami. Mateusz pamiętał, że mama zawsze zostawiała je na koniec.

Wtem przy pudełku coś zaszurało. Energiczny Łatek już siedział na łańcuchach i zabierał się do ich przegryzania.

– O nie, wyłaź stamtąd! – jęknął Mateusz, próbując złapać chomika.

Łatek wcale jednak nie miał ochoty porzucać swego nowego placu zabaw. Przekopał się przez łańcuchy i bibułę, i zniknął na dnie pudełka.

– Sam tego chciałeś – powiedział Mateusz i wytrząchnął go, razem z ozdobami, na dywan.

Wypadły rulony i strzępki starych gazet, kilka cukierków w błyszczących papierkach, a w końcu i sam Łatek, który natychmiast czmychnął na drugą stronę pokoju. Trzymał w zębach jakąś zdobycz i najwyraźniej nie chciał, by mu ją odebrano.

– Stój! – krzyknął Mateusz i dosłownie w ostatniej chwili odebrał chomikowi plik małych fotografii przewiązanych zieloną tasiemką. Obrażony Łatek zniknął pod kanapą.

Do pokoju weszła mama z torbą mąki w ręku.

– Co się tutaj dzieje? – zapytała.

Mateusz pokazał jej czarno-białe zdjęcia.

– Tu jest taka sama lokomotywa jak ta u nas w domu – powiedział. – To nasza? Kim są ci ludzie?– zarzucił mamę pytaniami.

Mama milczała intensywnie wpatrując się w zdjęcia.

Na pierwszej fotografii, wsparty ręką o wysokie krzesło, stał staromodnie ubrany mężczyzna. Obok na łóżku leżała jakaś kobieta i zawiniątko z maleńkim dzieckiem. Druga fotografia przedstawiała tę samą rodzinę i ten sam pokój, ale w otoczeniu trójki starszych dzieci. Każde miało w ręku jakąś zabawkę, zaś najmłodszy chłopiec trzymał przed sobą właśnie drewnianą lokomotywę. Na ostatniej fotografii kobieta i mężczyzna byli już trochę starsi i pozowali na tle prawdziwego, buchającego dymem parowozu. Przed nimi kucnął kilkuletni chłopiec w krótkich spodniach na szelki. U jego stóp na ziemi stała zabawkowa lokomotywa.

– To twój prapradziadek, praprababka i pradziadek – odezwał się z tyłu głos taty. Nikt nie zauważył, że tata z Agnieszką już wrócili ze sklepu i też stali pochyleni nad zdjęciami.

– A ja przez tyle lat zastanawiałam się, co się z nimi stało!– przemówiła wzruszonym głosem mama. – Nie widziałam ich od naszego ślubu.

– A raczej pierwszych wspólnych świąt – poprawił ją tata. – Oglądaliśmy je wtedy po raz ostatni. Potem przepadły.

– Łatek je znalazł — powiedział Mateusz. – Były w tym pudle z łańcuchami. Chyba na samym dnie.

Łatek, jak gdyby rozumiejąc, że o nim mowa, wymaszerował spod kanapy i ponownie wskoczył do pudełka. Ktoś zastukał do drzwi. Agnieszka się rozpłakała, więc mama zabrała ją do sypialni, a tata wyszedł do przedpokoju. Wyglądało na to, że dzisiaj nie będzie się już można dowiedzieć niczego o tajemniczych zdjęciach i jeszcze bardziej tajemniczej lokomotywie. Mateusz przeniósł Łatka do jego rezydencji w słoiku i zaczął sprzątać puste pudełka po bombkach. Po chwili na ramieniu poczuł jednak dłoń taty.

– Chodź — powiedział tata, ogarniając go ramieniem. – Opowiem ci jak to dokładnie było z tą nocą wigilijną.

Twój prapradziadek Józef był pracowitym, ale bardzo ubogim człowiekiem. W poszukiwaniu szczęścia i swego miejsca na ziemi już jako młody chłopiec opuścił rodzinną wieś i przeniósł się do wielkiego, obcego miasta. Jak wielu mu podobnych młodych ludzi bez szkoły imał się różnych zajęć: był pomocnikiem szklarza, roznosił gazety, pracował u szewca, czyścił ludziom buty na ulicy i chyba nawet ciągał ryksze, w które wprzęgał się zamiast konia. Po kilku latach takiej pracy zrozumiał, że aby poprawić swój los powinien się nauczyć pisać i czytać. I nauczył się, studiując wieczorami znalezione na ulicy gazety oraz pisząc kredą po chodnikach. W dniu dwudziestych piątych urodzin spełniło się jego pierwsze marzenie — dostał posadę konduktora w podmiejskiej kolejce kursującej między Warszawą a Wilanowem. Niedługo potem spełniło się i drugie marzenie. Właśnie w tej kolejce którejś słonecznej letniej niedzieli poznał swą przyszłą żonę, Marię, która wraz z kuzynkami jechała za miasto na piknik. Młodzi zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i mimo początkowych oporów ze strony rodziców Marii, dwa lata później się pobrali. Józef nadal pracował jako konduktor. Nie była to zła posada, lecz Józef był ambitny i marzył o tym, by zostać zawiadowcą stacji. W tym celu zapisał się na nawet do wieczorowej szkoły i na specjalne kursy. Nie wiadomo, czy to los się do niego uśmiechnął, czy to przełożeni wyczytali coś w jego myślach, bo któregoś roku na dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia Józef został nieoczekiwanie wezwany do kierownika podmiejskiej kolejki.

– Mam dla ciebie coś, co powinno cię ucieszyć – powiedział kierownik podkręcając wąsa. – Posadę zawiadowcy stacji. Ale decyzję musisz podjąć od razu, bo ta stacja położona jest o 300 kilometrów stąd, a nowy zawiadowca musi się tam stawić nie później niż pierwszego dnia świąt.

Świat zawirował Józefowi przed oczami, ze szczęścia i z niepokoju jednocześnie. Praprababka Maria miała niedługo urodzić dziecko i wyprawa w tak daleką podróż na pewno nie była najlepszym pomysłem. Z drugiej jednak strony, Józef doskonale wiedział, że czasy były nad wyraz ciężkie i ludzie częściej tracili pracę niż ją zyskiwali. Podobna okazja mogła się długo nie powtórzyć. Zgodził się więc prawie bez namysłu.

Wieczorem wraz z Marią spakowali swój dobytek w kilka walizek i kufrów, i nazajutrz w Wigilię wsiedli w pierwszy pociąg relacji Warszawa-Wilno.

Dzień był śnieżny i mroźny. Pociąg toczył się po szynach z trzaskiem, jakby i one zrobione były z lodu i skrzypiały pod naciskiem metalowych kół. Na dworze prawie przez cały dzień było ciemno, a po południu rozszalała się taka zamieć, że z okna wagonu widać było już tylko szare kłęby przemieszczającego się śniegu. Mróz zaczął malować na szybie fantazyjne wzorki.
Do końca podróży zostało już niewiele stacji, gdy nagle Maria poczuła się bardzo źle. Nie można było zwlekać, należało natychmiast wysiąść i znaleźć lekarza. Ale jak znaleźć lekarza w obcym mieście, w dodatku w tę jedną jedyną noc w roku, którą również lekarz woli spędzić we własnym domu w otoczeniu najbliższych?

Ktoś jednak nad nimi czuwał, nad prapradziadkiem Józefem, Marią i ich rodzącym się dzieckiem. Niedaleko stacji stała samotna bryczka, a na koźle siedział poczciwy woźnica, który, gdy tylko dowiedział się co się dzieje, zabrał Marię i Józefa do swego własnego domu. To tam na kilka chwil przed północą urodził się pradziadek Gabriel. Józef i Maria nazwali go tak na cześć Anioła Stróża, który niewątpliwie pomógł im tej nocy.

– A lokomotywa, tato? – zapytał Mateusz, bo tata przerwał swoją opowieść i przez dłuższą chwilę siedział w zamyśleniu.

– No właśnie — uśmiechnął się tata i wyszedł z pokoju.

Wrócił z lokomotywą w ręku. Była tak zakurzona, że gdy tata przetarł jej bok mankietem od koszuli, na koszuli pozostał szary ślad.

– Tę lokomotywę Gabriel dostał od najmłodszego synka woźnicy, Piotrusia. Gdy następnego ranka dzieci woźnicy dowiedziały się o narodzinach Gabriela przybiegły do sypialni, w której odpoczywali goście i choć nikt z nikim się nie umawiał, każde z nich przyniosło nowonarodzonemu jakiś zabawkę. Chciały, by chłopczyk miał po nich pamiątkę i nie wyruszał do swego nowego domu z pustymi rączkami.

– To są te dzieci? – zapytał, a raczej stwierdził Mateusz wyciągając na wierzch grupowe zdjęcie obu rodzin.

– Aha – kiwnął głową tata. – Wiele lat później Piotruś i Gabriel ponownie się spotkali i zaprzyjaźnili na dobre, choć okoliczności nie były już takie radosne, bo trwała wojna.

Tata znów przerwał i podparł głowę dłonią. Mateusz wyjął mu z rąk lokomotywę i przyglądał się jej teraz, jak gdyby widział ją po raz pierwszy w życiu. Bez trudu wyobraził sobie jak musiała wyglądać wtedy, gdy Piotruś kładł ją na łóżku obok śpiącego Gabriela: jasny, pomarańczowy komin, zielone okno maszynisty i czerwone koła z czarnymi obwódkami.

– I co było dalej? – zapytał, bo przecież historii najwyraźniej brakowało zakończenia.

– O, dalej, to już było prosto – uśmiechnął się tata. – Pierwszego dnia świąt Józef ponownie wsiadł w pociąg relacji Warszawa – Wilno, a następnego ranka rozpoczął pracę jako zawiadowca stacji w Grodnie. Maria i Gabriel dołączyli do niego po dwóch tygodniach. W któreś Boże Narodzenie pradziadek Gabriel podarował swoją ulubioną zabawkę najstarszej córce Jadwidze, a gdy ja pojawiłem się na świecie, babcia Jadwiga przekazała ją mnie.

– Rzeczywiście, proste – zgodził się Mateusz i popatrzył na tatę z podziwem.

Wieczorem cała rodzina zebrała się przy świątecznym stole. Babcia Jadwiga wstała, by rozpocząć ceremonię przełamywania się opłatkiem. Ale zamiast na opłatku jej wzrok zatrzymał się na małym stoliku obok choinki, na którym stała wykonana przez Mateusza Betlejemska Szopka z plasteliny.

– A to co? – zdziwiła się babcia poprawiając okulary i odchodząc od stołu.

– Szopka, babciu – odrzekł Mateusz.

– Szopkę widzę, ale co tutaj robi to brzydactwo? – zapytała babcia biorąc do ręki drewnianą lokomotywę.

– Tylko nie brzydactwo! – zaprotestował Mateusz. — To jest najważniejsza rzecz w tym domu i od dzisiaj należy o mnie – dodał z taką dumą, aż gwiazda, która świeciła nad ich oknem zamrugała i zaczęła świecić jeszcze jaśniej.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułNa Boże Narodzenie garść porad…językowych
Następny artykuł„Przeżyć cudze życie”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj