Trochę się przestraszyłam, kiedy z pierwszych stron książki odezwała się do mnie Dorota Masłowska. Na szczęście im bardziej w las, tym więcej Kamili Czul. I dobrze. Bo „Pani Kebab” jest bardzo smaczna, chociaż ze względu na ważkość składników długo zalega. Tyle że nie na żołądku, ale w głowie. 

Choć już na wstępie jesteśmy uprzedzani, że wszystkie wydarzenia i postaci są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa do rzeczywistości – niezamierzone, zdajemy sobie sprawę z tego, że autorka doskonale wie, o czym pisze. Podobnie jak tytułowa pani Kebab, czyli polska nauczycielka w podstawówce w Leeds, a później tłumaczka dla brytyjskich instytucji, Kamila Czul parała się powyższymi zajęciami. Prowadziła też swego czasu bloga, który stał się podstawą dla książkowej wersji „Pani Kebab”. Tym bardziej mocno wybrzmiewają przedstawiane w niej historie. Bo, nie oszukujmy się, w emigracyjnym świecie pani Kebab różowo nie jest. To bardziej „Pathology Channel” niż BBC Lifestyle.

„Chodźcie z Panią Kebab na spacer szkolnym korytarzem, może w łeb nie dostaniecie” – zachęca Kamila Czul w pierwszej części zatytułowanej „Pani Kebab w szkole”. Mimo ostrzeżenia i tak dostajemy w łeb, bo serwowane przez narratorkę historie są naprawdę przytłaczające. Jako specjalistka od języków wschodnioeuropejskich (bo w końcu Polka dogada się po polsku z dzieckiem z Bułgarii, Rumunii czy Ukrainy, prawda?) uczy dzieci emigrantów, o których wiadomo, że „egzaminów nie zdadzą, splendorów żadnych szkole nie przyniosą, krajowych średnich podnieść nie dadzą rady. Przynoszą nam za to kasę, dużo, dużo kasy od państwa”. Najgorsza jest klasa ósma, zwana „Ostatni przystanek przed poprawczakiem” albo „Wszyscy nauczyciele zbiorowo odmówili wpuszczenia do swoich klas, weźcie ich i zróbcie coś z nimi”. Na każdą lekcje nasza bohaterka idzie ze „ściśniętym sercem oraz pośladkami” i nie wie, czy wyjdzie żywa, bo choć szkoła pani Kebab przypomina film „Młodzi gniewni” z Michelle Pfeiffer, to ostatecznie życie przerasta kino. Jej zmagania z nastolatkami, co uczyć się nie chcą, za to uwielbiają awantury, rozboje, zachodzenie w ciążę z chłopakiem o jakże popularnym imieniu NN a ich największym marzeniem jest posiedzenie na zasiłku, który przecież im się należy jak psu buda można podsumować znaną chyba wszystkim groźbą: obyś cudze dzieci uczył. A zwłaszcza na emigracji. Jednocześnie jest to dla Kamili Czul doskonały pretekst do przedstawienia angielskich osobliwości, jak to na przykład, że o ile Polaka w Leeds można poznać w zimie po kurtce i czapce, to „sandałki z paseczków, brzuchy, cycki i zadki odkryte” należą zawsze do autochtonów.  Albo też jeden z moich ulubionych fragmentów o „wszechpotężnym paracetamolu”: „Dzień dobry, u***bało mi nogę! Pan sobie weźmie ten wspaniały na receptę paracetamol, a gdyby się nie poprawiło w ciągu dziesięciu dni, to pan wróci”. Rewelacyjne podsumowanie angielskiej służby zdrowia, prawda? I to w jednym zdaniu. Bo i język, którym posługuje się Kamila Czul w tej części książki, jest ważny. Po wstępie rodem z Masłowskiej, który może niejednego czytelnika przerazić nie na żarty, wchodzimy w świat języka Kamili Czul. I to jest prawdziwa lingwistyczna przygoda. Zdemontowana składnia, poodwracany szyk, zabawne, niejednokrotnie przewrotne konstrukcje językowe – to wszystko świetnie oddaje wypaczony świat, w którym przyszło jej pracować i żyć. Jednocześnie pisze Kamila Czul soczyście i z przysłowiowym jajem. „Pani Kebab” skrzy się dowcipem, ale tym niegrzecznym, nie dla każdych uszu i oczy przeznaczonym, za to celnie punktującym absurdy angielskiej rzeczywistości.

W drugiej części książki („Pani Kebab śród dorosłych”) pani Kebab zmienia i pracę, i język. Opisy szkolnej dżungli ustępują miejsca opisom sal sądowych, mieszkań socjalnych i szpitali. Pani Kebab, jak niegdyś Kamila Czul, robi za tłumacza. Mówi ludziom o tym, że mają raka, że zostali skazani na dożywocie albo kropka w kropkę przedstawia na policji zeznania maltretowanej i gwałconej Polki. Oglądamy ciemną, jeśli nie najciemniejszą stronę emigracji. Ludzi, którzy przyjechali po sukces, a skończyli jako ofiary handlu żywym towarem. Którym powinęła się noga, ale boją się wrócić do kraju na tarczy, więc zasilają szeregi bezdomnych. Albo dla których jednym pomysłem na życie na emigracji jest zasiłek. Tutaj trudniej operować dosadnym, prześmiewczym językiem i Kamila Czul dobrze o tym wie. Różnica językowo jest od razu zauważalna, ale to zrozumiałe. Druga część książki jest dużo bardziej przytłaczająca, jeśli chodzi o temat kolejnych rozdziałów i już nam nie jest do śmiechu. Bo trudno sobie żartować z raka. Albo z handlu ludźmi. Albo z kobiety, która w Polsce była energiczną businesswoman, a  w Anglii śpi na ławce i oddaje się każdemu, kto tylko jest w stanie zapłacić za usługę butelką wódki albo cydru. I żadna ironia i ostry jak żyleta dowcip tu nie pomogą. Tracimy humor na resztę lektury. Bo i koniec nie napawa optymizmem: „Dziesięć lat mieszkała, miasto miłością szczerą, choć burzliwą, pokochała, w kraj wrosła całym sercem, duszą, dupę usadowiła na zawsze, a teraz co? Pstro. A dalej co? Nie wiadomo”.

Pani Kebab, jak głosi jej przydomek, zbiera skrawki, resztki i odpadki do przysłowiowej kupy. Niestety, zwykle się to kupy nie trzyma, bo świat, który próbuje poskładać czy to w szkole, czy to w pracy tłumacza rozpada się na kawałki jak język, którym go opisuje. „Pani Kebab” natomiast kupy się trzyma. Smaczna i pożywna to lektura, choć długo trawiłam ją w głowie. Posmakujcie. Warto.

 

Karina Bonowicz

Kamila Czul, Pani Kebab. Opowieści polskiej emigrantki

Wydawnictwo Czerwone i Czarne 

Rok wydania: 2017

Poprzedni artykułPolonijny Dzień Dwujęzyczności w Wielkiej Brytanii
Następny artykuł“Polska szkoła, polska klasa Polska mowa nie wygasa” czyli Dzień Dwujęzyczności w Dallas, TX

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj