teosia

Czy lubicie wielkanocne kurczaczki? Ja też bardzo je lubię. Malutkie, żółte, puchate kuleczki i oczywiście obowiązkowo ich dumna mama-kwoka prowadząca je przez podwórko i pouczająca jak wygrzebać z ziemi robaka. Przez wiele lat ilekroć myślałam o kurczaczkach taki właśnie obrazek stawał mi przed oczami. Aż do pewnej Wielkanocy, kiedy to …
Ale po kolei.

Wszystko zaczęło się od tego, gdy pewnego zimowego dnia przygarnęliśmy kota. Wracaliśmy z kina, a on siedział pod ławką na przystanku autobusowym i wyglądał jak ostatnie nieszczęście. Skulony, wyziębiony i jeszcze mokry od stóp do głów, bo brudna woda spod samochodowych opon raz po raz obficie spryskiwała cały przystanek.

Pora była bardzo późna, na przystanku żywego ducha. Kot miał obrożę, więc wyglądało na to, że do kogoś należał. Karolina, nasza córka, wzięła go delikatnie na ręce i otuliła szalikiem. Postanowiliśmy, że poczekamy aż wróci jego właściciel. Kilka sklepów spożywczych w okolicy wciąż było otwartych, może więc wstąpił do któregoś na chwilę? Może coś zgubił i zawrócił kawałek, żeby to odnaleźć? A może nie zauważył, że zgubił kota i przybiegnie po niego, gdy tylko sobie to uświadomi?

Minęło dobre pół godziny, przepuściliśmy już trzy autobusy, które mogły nas zawieźć do domu, lecz po przystankowego kota wciąż nikt się nie zgłaszał. Robiło się coraz później i zimniej.

Gdy do nadjechał kolejny autobus Karolina przycisnęła kota mocniej do siebie i nim mieliśmy czas zareagować już była z nim w środku.
– Przecież go tak nie zostawimy – odpowiedziała na nasze zdumione spojrzenia. – Nakarmimy go, ogrzejemy, odpocznie, a potem … się zobaczy. Damy ogłoszenie i jeśli jest pański, to ktoś na pewno odpowie. A jeśli nie …
– Jeśli nie ..? – unieśliśmy brwi.
– To zostanie! – uśmiechnęła się szelmowsko nasza córka. – W końcu będziemy mieli w domu zwierzątko! Rozmawiamy przecież od tym od dawna, tylko wy wciąż wynajdujecie jakieś wymówki – przypomniała nam chłodno. – Nawet rybki akwariowe dalej pływają w słoiku, bo nie możecie się zdecydować czy kupić większe czy mniejsze akwarium. A tak – pogłaskała mokry łepek wystający z żółtego kokona szalika – los zadecyduje za nas!

Ku uciesze Karoliny Teosia, bo tak nazwaliśmy czarno-białą wąsatkę, okazała się bezpańska. Nikt się po nią nie zgłosił, choć ogłoszenie ze zdjęciem zamieszczaliśmy przez tydzień w trzech największych gazetach w mieście. Wizyta u weterynarza potwierdziła, że Teosia nie była także zaczipowana, wobec czego znalezienie jej ewentualnego właściciela graniczyło z cudem. Tymczasem Teosia okazała się uroczym i świetnie wychowanym kotem. Niczego nie trzeba było jej uczyć. Poruszała się po naszym domu, jakby znała go od dawna, nie wybrzydzała przy jedzeniu, nie drapała mebli i nawet nie robiła bałaganu koło kuwety. Trudno było znaleźć argumenty, dlaczego taki posłuszny i inteligentny kotek nie miałby z nami zamieszkać. Nawet, jeśli przez większą część dnia nie było nas w domu, bo pracujemy, a Karolina dojeżdża do szkoły w centrum miasta. Taki inteligentny, dobrze wychowany kotek na pewno nie zrobi pod naszą nieobecność nic strasznego…

Teosia nigdy nie zrobiła nic strasznego, posiadała jednak pewną cechę, która z biegiem czasu okazała się tyleż wyjątkowa, co … kłopotliwa. Była stworzeniem, które, zupełnie jak niektórzy ludzie, wszystko zawsze musiało wypróbować na własnej skórze.

Podejrzawszy któregoś wieczoru jak tata Karoliny pastuje buty, zastaliśmy Teosię następnego dnia z … wypastowanymi łapami. Do tego musiała je chyba sobie wypastować już z samego rana, jak tylko wyszliśmy z domu, bo ślady pasty widoczne były wszędzie: na krzesłach, kanapach, w koszu z czystym praniem czekającym na rozłożenie na półki, na lodówce i oczywiście na każdym parapecie.

Innym razem Teosia zapragnęła nauczyć się grać na skrzypcach, jak Karolina, i tak zawzięcie ćwiczyła, rzecz jasna pod naszą nieobecność, że wieczorem odnaleźliśmy skrzypce pod kaloryferem z kompletem zerwanych strun.

W czasie przygotowywania posiłków trzeba było uważać, bo Teosia wykorzystywała każdą okazję, by wskoczyć na kuchenkę i zamieszać w garnkach własną łapą. Podobną ostrożność należało zachować przy rozwieszaniu prania. Chwila nieuwagi, a kotka już wisiała na sznurze, sprawdzając, czy jej własne pazurki nie spisują się lepiej od spinaczy. Po powrocie z zakupów pierwsza rzucała się do koszyka, by pomóc w jego rozładowywaniu, a także po to, by spróbować przemycić to i owo do kryjówki pod łóżkiem Karoliny.

Nadto Teosia miała słabość do mody i uwielbiała się przebierać. Części garderoby zostawione nieopatrznie na wierzchu szybko materializowały się na jej ciele. Szczególne upodobania miała do skarpet. Wciągała je na łebek, aż cały w nich zniknął, po czym, nic nie widząc, rozpoczynała rozpaczliwe gonitwy po domu, które nierzadko kończyły się guzami. Naszymi, nie jej, bo to myśmy tracili równowagę, gdy wpadała nam pod nogi.

Ponieważ wszyscy w domu jesteśmy molami książkowymi, Teosia też musiała być na bieżąco z lekturami. Dopóty miauczała żałośnie ocierając się o nogi człowieka czytającego właśnie w fotelu, dopóki nie pozwoliło się jej wskoczyć na kolana. Wtedy z miejsca przejmowała pałeczkę i zaczynała sama przewracać strony. Dla świętego spokoju, a przede wszystkim dla ochrony książek przed kocimi pazurkami, zaczęliśmy zbierać dla niej i znosić do domu gazetki reklamowe. Widząc stosik broszurek przeznaczony wyłącznie do jej dyspozycji Teosia w skupieniu studiowała obrazki i napisy, czasami darła je na kawałki, a my w końcu mogliśmy spokojnie poczytać.

Kilka tygodni przed Wielkanocą, w handlowej ofercie zaczęły pojawiać się artykuły wielkanocne. Kotka studiowała je godzinami. Obudził się w nim czytelnik, o jakiego nigdy byśmy jej nie podejrzewali. Było jasne, że najbardziej interesowały ją zdjęcia z wielkanocnymi kurczakami, pisankami oraz kurami siedzącymi na grzędzie. Wyławiała je ze sterty i metodycznie odsuwała łapą na bok, na oddzielną kupkę. Uważniej zaczęła też przyglądać się jajkom przynoszonym ze sklepu, niekiedy miauczała głośno i żałośnie kładąc łapę na pudełku, jak gdyby chciała nas powstrzymać przed lokowaniem ich w lodówce.

W którąś z pierwszych, cieplejszych sobót po długiej zimie tata z Karoliną wybrali się za miasto w poszukiwaniu krokusów i przebiśniegów. Kwiatów nie znaleźli, ale wrócili do domu z torbą pełną świeżych, wiejskich jaj.
– Babcia zapewniała, że prosto spod kury! Jeszcze ciepłe! – śmiali się opowiadając o napotkanej przy drodze gospodyni w kwiecistej chuście na głowie, która sprzedawała jajka ze staroświeckich łubianek.

Tego samego popołudnia Teosia zniknęła. Wraz z nią zniknęła połowa jaj, choć ten ubytek zauważyliśmy dopiero następnego dnia, gdy chciałam usmażyć Karolinie jajecznicę na śniadanie. Intensywne poszukiwania kota trwały do wieczora, potem przez kolejne dwa dni, kiedy to nikt z nas nie poszedł nawet do pracy, ani szkoły.
– Może zasiedziała się u sąsiadów? – chwytaliśmy się ostatniej nitki nadziei, pamiętając, że Teosia lubiła czasami wymknąć się przez balkon i przejść po żelaznej barierce do mieszkania obok, tym bardziej, że była tam lubiana i zawsze mogła liczyć na jakieś kocie łakocie.

Ale sąsiedzi kręcili ze smutkiem głowami.

Trzeciego dnia rozwiesiliśmy ogłoszenia. Na drzwiach klatek schodowych, na przystankach autobusowych i w każdym lokalnym sklepie.
– Może poczuła, że przyszła pora, by zniknąć? Szukać nowych przygód? Koty tak mają. Pamiętaj, znalazła się u nas dlatego, że odeszła od kogoś innego – usiłowałam pocieszać zapłakaną Karolinę.
– Wcale nie! – protestowała. – Teosia została wyrzucona lub porzucona przez kogoś, kto był łajdakiem bez serca – dodawała używając mocnych słów. – Za to u nas miała wszystko. Nie porzuca się takiego życia – i chlipała dalej, a ja wiedziałam, że miała rację.
– Może się zakochała? – usiłował dowcipkować tata Karoliny. Ale ten pomysł też nie znalazł akceptacji u naszej córki.

Minęły dwa tygodnie. Nikt nie zadzwonił. Nikt Teosi nie widział i nic o niej nie wiedział. Z niedowierzaniem, ale przede wszystkim żalem do samej Teosi, że okazała się takim niewdzięcznym, nielojalnym przyjacielem, na powrót przyzwyczajaliśmy się wracać do mieszkania, w którym nie czekał na nas żaden kot z pyszczkiem umazanym szkolnymi farbami, ani skarpetą zwisającą z ucha.

Aż tu któregoś wieczora ktoś wali pięścią w drzwi. Otwieramy, na progu stoi gospodyni domu z plastikową miednicą pod pachą pełną mokrego prania.
– Państwo ze mną pójdą. Szybko! – ordynuje, więc tak jak stoimy w domowych bamboszach i szlafrokach ruszamy za nią.

Gospodyni prowadzi nas na ostatnie piętro domu, na poddasze, gdzie znajdują się suszarnie oraz tzw. pomieszczenie gospodarcze, czyli schowek na różne dziwne narzędzia i resztki materiałów budowlanych pozostawionych tam jeszcze przez budowniczych domu, choć nie wiadomo dokładnie po co.
– Wieszam tu czasami pranie – mówi gospodyni przekręcając wielki klucz w zardzewiałym zamku. – Mam klucze to dlaczego nie, prawda, jeśli wszystkie suszarnie akurat zajęte? – tłumaczy się nam ze swego aktu życiowej zaradności, jak gdyby było w tym coś złego.

Drzwi ustępują, przez moment widzimy tylko niewyraźne zarysy ścian i sprzętów, bo w schowku nie ma żadnych okien.
– A dzisiaj, proszę! – obwieszcza gospodyni przekręcając kontakt – Ot, co tutaj znalazłam!

Z błyskiem żarówki naszym oczom ukazuje się najbardziej osobliwy widok na świecie. W kącie, na posłaniu z naszego starego koca leży Teosia. Obok Teosi piętrzy się całkiem pokaźna góra zapasów jedzenia i picia, zaś pod jej brzuchem … leżą jajka!
– Teosia, co ty wyprawiasz? – rzucamy się do naszego kota.

Teosia ani drgnie, ale z tryumfującą miną wskazuje pyszczkiem na kawałek gazetki obok. Tam na zdjęciu wielkanocna pocztówka z kurczakami. Ale nie takimi zwyczajnymi. Pocztówkowe kurczaki wykluły się bowiem z pisanek i same wyglądały jak pisanki!
– W końcu wiem, kto podwędził mi pudełko z farbami. I po co! – Karolina kucnęła przy Teosi i wskazała palcem na jajko odrobinę wystające spod jej brzuszka. Było … pomalowane! Jak nic nasza ciekawska kotka tym razem postanowiła sprawdzić jak to będzie samej wysiedzieć takie cudne pisankowe kurczęta!

Przez moment dochodziliśmy do siebie po tym, co zobaczyliśmy, po czym ryknęliśmy gromkim śmiechem. Teosia przeciwnie, prychnęła w złości i odwróciła się do nas ogonem. Zrozumieliśmy nasz nietakt, w końcu ona szykowała się zostać matką, a my śmialiśmy się z jej zamiarów. Czym prędzej zostawialiśmy więc ją w spokoju, a przed wyjściem ustaliliśmy tylko jak udało jej się zorganizować tę osobliwą … grzędę w zamkniętym na klucz pomieszczeniu. Nie było to trudne, bo tuż nad ziemią koło drzwi znajdował się stary wywietrznik, z którego już dawno ktoś wyjął kratkę. Kot mógł się przez niego przedostać bez problemu, nawet z kocem i z torebką jajek w pyszczku.

Ciekawi was pewnie, co w końcu wykluło się z pisanek naszej ciekawskiej kotce vel kurzej mamie? No kurczaczki, oczywiście, ale ku jawnemu rozczarowaniu Teosi w normalnych, jasnożółtych kolorach. Kotka nie mogła sobie jednak pozwolić, by zbyt długo ubolewać nad porażką, bo maluchy od razu uznały w niej swoją mamę i miała z nimi pełne ręce roboty. Pomagaliśmy jej w matkowaniu pojąc je mlekiem i dokarmiając specjalnymi ziarnami kupionymi w sklepie zoologicznym.

Wielkanoc tego roku przywitaliśmy specjalnym wydarzeniem: wyprowadzając kurczaczki na ich pierwszy spacer po świeżym powietrzu. Dumna Teosia z wysoko podniesionym ogonem szła przodem, a one turlały się za nią po zielonej trawce. No i sami powiedzcie, co ja poradzę, że teraz ilekroć pomyślę sobie: kurczaczek, to widzę Teosię otoczoną wianuszkiem żółtych kulek, a jak pomyślę: pisanka – widzę kota wysiadującego malowane jajka w schowku na poddaszu.

Gdy kurczęta podrosły oddaliśmy je tej samej gospodyni, od której przyszły. Bez trudu odnaleźliśmy ją przy drodze, dalej sprzedawała swój towar ze staroświeckich łubianek. Nie wiem, czy uwierzyła w naszą opowieść o kociej grzędzie, na pewno jednak dobrze się przy niej bawiła, bo śmiała się jeszcze wtedy, gdy wsiadaliśmy do samochodu.

Teosia już nigdy więcej nie próbowała zostać kurzą mamą. Zachowała tylko silny sentyment do wielkanocnych kartek. Gdy przychodzą, lubi je gromadzić w swoim koszu do leżakowania. Z tym, że już ich nie czyta. Woli wygodnie się na nich rozłożyć i zasnąć.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułCzytaliśmy (i to na leżąco!) w Sayreville!
Następny artykułWielkanocna Parada Kapeluszy w Nowym Jorku

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj