Kiedy pół-żartem, pół-serio mówię, że może byłoby fajnie zamieszkać w Kanadzie, mój mąż, w 1/3 kanadyjskiego pochodzenia, odpowiada: A wiesz, jak wygląda zima w Kanadzie? Hm, niby tak, widziałam na filmach, w Internecie, czytałam o tym. Taka wiedza częstokroć jest rozleglejsza czy bardziej szczegółowa niż wiedza rdzennych mieszkańców regionu, a najlepszym dowodem na to są książki podróżnicze napisane przez ludzi, którzy nigdy nie ruszali się z domu, albo którzy przejechali się w parę miejsc, porozmawiali z paroma osobami i większość materiału napisali na podstawie artykułów z internetu i lokalnej prasy. Nadając przy okazji nieświadomie światu w nim przedstawionemu, na prawach kolonizacji, swoje narodowe rysy. Czytałam nawet taką książkę o Kanadzie (autorstwa młodej polskiej dziennikarki). No dobrze, trochę przesadzam. Ale przecież wiem, jak wygląda zima w Nowej Anglii, czy to nie wystarczy? Gdy zadaję to retoryczne pytanie, za oknem wciąż szaleje typowa tu o tej porze roku śnieżyca. Czy w Kanadzie mogłoby być jeszcze zimniej, czy śnieżyce mogłyby być częstsze albo czy góry śniegu sprzed dwóch miesięcy mogłyby sięgać wyżej niż w Bostonie albo w Maine? Moja wyobraźnia nie sięga tak daleko, mój mąż milczy taktownie, a odpowiedź czywiście brzmi – tak!

.

.

Przekonaliśmy się o tym osobiście, wyruszając do Mont Tremblant w Górach Laurentańskich pod koniec grudnia, żegnani słotną aurą. Z poświątecznym rozleniwieniem snuliśmy po drodze projekty pełne zdrowych mroźnych spacerów, malowniczych śniegowych zasp, których tego grudnia zupełnie nie było w Nowej Anglii, i kolorowych świątecznych dekoracji. Be careful what you wish for, bo możesz to otrzymać wręcz w nadmiarze!

***

Mont Tremblant to popularna zimowa destynacja narciarzy z wschodniego wybrzeża Kanady i Stanów Zjednoczonych. Przyjeżdżają tu również, co słychać na ulicach, miłośnicy gór i nart z Europy. Ulokowana w sercu rozciągniętych na 22 tysiące mil kwadratowych Gór Laurentańskich, zaledwie godzinę drogi na północ od Montrealu, narciarska wioska o alpejskim kolorycie zaistniała na świecie najpierw jako marzenie Amerykanina Joe Ryana. W 1937 r. wymyślił on sobie największy narciarski kurort w Ameryce Północnej u stóp szczytu Mont Tremblant i już rok później, czyli w amerykańskim tempie, wizja zaczęła zmieniać się w rzeczywistość. W 1938 roku otwarto pierwsze z licznych dziś górskich schronisk-hotelików oraz wyciąg, który co godzinę zabierał 250 narciarzy. W latach 90. popularną już narciarską wioskę kupiła firma Intrawest, która przebudowała ją tak, by stworzyć luksusowy resort z atrakcyjną architekturą, galerią butików, restauracji i hoteli. Wagoniki wyciągu zmodernizowano, reklama dopełniła dzieła i Mont-Tremblant stało się najpopularniejszym zimowym kurortem w północnej Ameryce, mekką bostońskich, nowojorskich i montrealskich japiszonów, oazą rodzinnego narciarstwa i zdrową noworoczną alternatywą dla pragnących bawić się bez alkoholu i na świeżym powietrzu. 

.

.

Choć wioska dla narciarzy siłą rzeczy nie obfituje w bary, znajdzie się tu również oferta dla miłośników wieczoru w pubie, w dodatku do złudzenia przypominającym te angielskie czy irlandzkie, ale równie dobrze wieczór czy dzień cały, zamiast na nartach czy snowboardzie, spędzić tu można porównując ceny najmodniejszych narciarskich outfitów w lokalnych butikach, malując ceramikę, ozdabiając w oryginalny sposób T-shirty czy przebierając się w postać z komiksu i poszukując skarbu w specjalnie do tego celu wybudowanym komiksowym świecie. Inna opcja: w naleśnikowym barze w centrum wioski, ucharakteryzowanym na drewniane górskie schronisko, można nie tylko smacznie zjeść i napić się gorącej czekolady z bitą śmietaną w stylowym metalowym kubku, ale i poobserwować, jak obsługa kucharzy przewraca na wielkich patelniach wielkie francuskie naleśniki (w porównaniu z amerykańskimi, a nawet polskimi, zdecydowanie smuklejsze i delikatniejsze w smaku). Opcja oryginalna: w centrum wioski, w specjalnie do tego celu wybudowanych i postawionych na świeżym powietrzu „kominkach” pali się ogień, dookoła którego zbierają i socjalizują się przyjaźnie turyści i miejscowi (też turyści, ale zakwaterowani w wiosce). Bardzo przydatny pomysł, bo wieje zimny wiatr, a temperatura na zewnątrz jest mocno minusowa. W naszym przypadku było to zaledwie minus kilka stopni (mniejszą czcionką: „but feels like minus 16”), co przy potrójnej warstwie ubioru nie stwarzało najmniejszego dyskomfortu, ale średnia pod koniec grudnia zwykle bliższa jest minus dwudziestu stopniom, a rekord padł w 1917 roku: minus czterdzieści cztery!

***


Pierwsi lokalni francuscy osadnicy (oczywiście katoliccy, za sprawą czego lokalne geograficzne nazwy pełne są niezliczonych świętych, z małym dodatkiem diabłów i aniołów) założyli w regionie Mont Tremblant w 1872 roku dwadzieścia parafii. Dwadzieścia lat później w okolice najwyższej lokalnej góry, czyli Mont Tremblant, do miasteczka Świętej Jowity, które dziś jest częścią rozczłonkowanego na kilka osad i narciarski resort oraz kasyno Mont-Tremblant, zawitała kolej. W 1906 roku stanął tu pierwszy hotel, w odległości dwóch minut od najwyższej góry. Córka właściciela w zimowej olimpiadzie zdobyła brązowy medal w zjazdach alpejskich. Grunt dla wizji przedsiębiorczego Amerykanina był dobrze przygotowany. 

Dziś zimowy kurort ma nowoczesne gondole, wiele wyciągów krzesełkowych, w tym pięć szybkich i w ciągu godziny jest w stanie dotransportować na szczyt 27 tysięcy narciarzy. Jeśli dacie się skusić na wyprawę w te malownicze okolice, warto odwiedzić nie tylko część narciarsko-kurortową (która momentami, klimatami i tłumami przypominała mi Krupówki), ale i niegdysiejsze miasteczko Saint Jovite o francuskiej urodzie, z rozlokowanymi wzdłuż głownej ulicy sklepikami z artystowskimi ubraniami, zdrową żywnością, ceramiką czy biżuterią; z uroczymi restauracyjkami i ciastkarniami, z ładnie podświetlonym kościółkiem, małym zgrabnym lodowiskiem z muzyką Nat King Cole’a i Franka Sinatry, pokaźnych rozmiarów lokomotywą z lodu, intrygującą rzeźbą z włókna szklanego autorstwa lokalnego artysty Gillesa Lauze czy z czerwoną budką telefoniczną prosto z Londynu. W dodatku z działającym aparatem telefonicznym w środku! 

.


Butik o wdzięcznej nazwie „Serendepidite” na zawsze pozostanie w mej pamięci jako miejsce przypadkowego parkingu po godzinie nocnego błądzenia wśród gór w poszukiwaniu  naszej „pedestrian village”, dokąd spieszyliśmy na noworoczną paradę zjazdową narciarzy z pochodniami, pokaz skuterów i maszyn odśnieżających, a następnie fluorescencyjne party z DJ-ami z Montrealu i Kalifornii (na które na szczęście dotarliśmy o czasie, a było warto). To ładne słowo (ang. serendipity) oznacza szczęśliwy przypadek, za sprawą którego dokonujemy wartościowego odkrycia – i Saint Jovite, którego inaczej pewnie nie odwiedzilibyśmy, właśnie nim było. Wciąż niepewni, czy jesteśmy już w Mont-Tremblant, czy jeszcze nie, przeszliśmy tę jego część wzdłuż i wszerz, co zdecydowanie warto uczynić, jeśli bylibyście w okolicy, bo w miasteczku Świętej Jowity, przy ulicy Świętej Jowity (kim była święta Jowita?!…) po zmroku w okolicach Nowego Roku śnieżne zaspy mienią się kolorami świątecznych lampek i wszystko wygląda trochę jak scenografia do Hallmarkowego romansu. Słodko, błyszcząco, ekscytująco, z zapowiedzią nieuchronnego happy endu. W tymże miasteczku przydarzyło nam się też kilka momentów, o których wam nie opowiem, bo są zbyt niezwykłe, by ktoś poza nami w nie uwierzył, ale wspominam o tym, by ci, którzy będą kiedyś w pobliżu, wzięli pod uwagę, obok malowniczych uliczek, francuskich restauracji i romantycznych dekoracji, porcję białej magii, jaką Saint Jovite również potencjalnie ma do zaoferowania. Możliwe, że oferta jest limitowana, ale możliwe też, że nie ogranicza się wyłącznie do okolic świąt i sylwestra, gdy w mroźnym powietrzu skrzy się od swiateł, wszędzie panuje atmosfera radosnego oczekiwania i wszystko oprósza niczym pyłek wróżek drobny śnieg.

.

.

„Właściwe” Mont-Tremblant, czyli to, którego poszukiwaliśmy, z daleka, nocą, pośród czarnych gór przypomina dysk UFO – mocno niebieski sferyczny kształt przyciąga naszą uwagę, bo 1) góry z reguły nie świecą fluorescencyjnym niebieskim światłem 2) noc już od jakiegoś czasu, odkąd gubimy się wśród nazbyt jak dla nas licznych wiosek o tej samej nazwie Mont-Tremblant, obfituje w niecodzienne zdarzenia 3) wygląda bardzo artystycznie, jak jakaś gigantyczna neonowa instalacja. Z bliska okazuje się ona podnóżem szczytu Mont-Tremblant, gdzie (a później przy placu Świętego Bernarda) odbywać się będą: nasze fluorescencyjne party oraz narciarskie i maszynowe pokazy. Może nie udało nam się zobaczyć tej najbardziej charakterystycznej dla Mont-Tremblant panoramy z białą wieżą ratusza i kolorowymi kamieniczkami hoteli i hosteli u stóp gór, który funkcjonuje jako wizytówka Mont-Tremblant, pocztówka i kiczowaty landszaft, ale za to widzieliśmy jego wersję fluorescencyjną.

.

Osobną atrakcją regionu jest Park Narodowy Mont Tremblant. Jeśli tylko macie dobre wysokie buty, czapki, kominy chroniące nos przed odmrożeniem i grube rękawice, jest to zimą wycieczka obowiązkowa. Warto się przemóc, nawet jeśli kubek gorącego kakao i książka przy kominku wydają się oferować znacznie przyjemniejsze przygody, a trzy czwarte parku pozostaje zamknięte, bo jest totalnie zasypane śniegiem i nikt nie będzie odśnieżał szlaków przed kolejną śnieżycą następnego dnia. W części dostępnej dla turystów śniegu jest miejscami po pas, a kilka mil marszu w wysokim śniegu to podobny wysiłek, jak trzy razy tyle na odśnieżonej drodze, ale widoki zdecydownie wynagrodzą nam te trudy. Nam najbardziej przypadło do gustu zamarznięte i pokryte nieskazitelnie białym dziewiczym śniegiem Lac Lajoie.

***

Francuska Kanada ma w sobie melancholijną, poetycką lekkość, wdzięk i powagę, których według mnie brakuje Stanom. Może to kombinacja owych katolickich korzeni z francuskim językiem i mentalnością, może nieprawdopodobnie ostre zimy – i poczucie wielkiej ulgi i wolności latem, kiedy trzeba dobrze nasiąknąć jego ciepłem i zmagazynować je w sobie na długo. Montreal, tuż przed Laurentańskimi Górami, to rzeczywiście, jak pisze o nim w opowiadaniu „What We Did For Love” opublikowanym w listopadowym wydaniu „Travel”, magazynu „New York Timesa” Michael Cunningham – struna zmarzniętych świateł mrugających na granicy tego, co niektórzy nazywają Daleką Północą. Ostatni metropolitarny bastion, za którym jest daleko, dziko i jeszcze zimniej. Laurentides są już po drugiej stronie tej granicy. I śnieżyce takie jak ta, w której w środku nocy próbujemy wydostać się z Mont-Tremblant, krążąc po wąskich zawijasach górskich dróg w rozwibrowanych śniegiem ciemnościach, zdarzają się tu zimą niemal tak często, jak wschody słońca. 

***

.

Pierwszy poranek nowego 2019 roku wita nas jaskrawym śniegiem, odbijającym błękit od nieba w kolorze farbki. Jest słonecznie, jesteśmy w Saint Jerome, jest tu zabytkowa katedra. Trafiamy akurat na mszę, oczywiście po francusku, więc nie za wiele rozumiem, ale wszystko brzmi bardzo subtelnie, a katolicka katedra ma w miejscu ołtarza przepiękny ikonostas. Kościelny zagaduje nas przy wyjściu, dumny ze swojej katedry i niespodziewanej roli przewodnika. Dowiadujemy się, że imponująca budowla jest bardzo, bardzo stara (czyli XVIII wiek) i że wzniesiono ją w zaledwie trzy lata. „Z wizytą z Montrealu, tak?” – pyta ze zaciekawieniem. Najwyraźniej wyglądamy „miastowo” – i najwyraźniej Montreal to najdalej, skąd przybywają do katedry w Saint Jerome pielgrzymi czy turyści. Jako bostończycy o nienagannych manierach, zapewniamy, że nawet Boston nie ma tak wysokiej i pięknej katedry. Zadzieramy głowy do nieba, ale w głowach tych wciąż kolorowo migają nam raczej neonowe światła z techno potańcówki na świeżym powietrzu, a wiem o tym, bo obojgu nam nuci się ta sama wczorajsza piosenka. Czuję w kościach (oprócz zimna), że to będzie dobry, dobry rok.        

.

Lidia Russell

.

Poprzedni artykułStudniówka polonijna 2019
Następny artykuł„Dowiem się więcej o medalach od cioci Janiny”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj