420333_495268507185464_836004728_n

Siedzimy z Młodszą w ulubionej śniadaniodajni Panera Bread. Po drugiej stronie okna wychodzącego na mini park trawniki zielenią się pełną piersią, kwiaty kwitną za trzech, a słońce, choć to dopiero 7.30 rano, już świeci całą paszczą przydając wszystkim elementom krajobrazu połyskliwości, jakby pokryte były szczodrą warstwą srebra. Niebo czyste jak łza, lekuchny tylko wietrzyk, temperatura w sam raz: plus 20C. Hej! – jaki to będzie piękny dzień!

Atmosfera przy naszym stoliku w niczym jednak nie odzwierciedla aury za oknem. Piętrzą się przed nami smakowite bułeczki z czekoladą i aromatyczna herbatka, a my patrzymy na siebie z Młodszą wzrokiem ściętym, zaciętym i nieprzejednanym. Powód? – polska ortografia. Ten gad, ten zwierz, to monstrum okropne, które nam mąci relacje, a czasami przyprawia nawet o łezki w oczach (Młodsza) i poczucie totalnej rodzicielskiej porażki (ja).

Niedawno na Dzień matki Młodsza obdarowała mnie wspaniałym rękodziełem o wielu kwiatkach na okładce
(bo to była laurka) i dedykacją w środku z podpisem „Twoja curka”. Opisując wczoraj w kajeciku wydarzenia ostatniego weekendu, wspomniała o „ognisku w ogrudku” i kiełbaskach, które „się smarzyło” w płomieniach. Ponieważ przy okazji śniadań w „Panera Bread” urządzamy sobie lekcje polskiego (oto przykład przekupstwa, jakiego się dopuszczam w pełnej krasie: Młodsza ma opcję dojazdu do szkoły w aucie taty, śniadanie je wtedy
w domu i jedzie prosto do placówki, albo wyjeżdża ze mną i po odstawieniu do szkoły starszej siostry, która lekcje rozpoczyna godzinę wcześniej, idzie ze mną raczyć się smakołykami i uczyć się polskiego we wspomnianej jadłodajni), była to dobra pora na niedobre pytania.

– I co my zrobimy z tą twoją ortografią?

– A musimy coś z nią robić? – odpowiada dziecko, trudno zaprzeczyć, że logicznie przecież.

– Raczej musimy. Za dużo byków grasuje po twoim pastwisku.

Młodsza wie do czego piję. Z rzadka udaje jej się napisać jedno zdanie bez błędu. Cieszymy się, jeśli chodzi jedynie o „przeoczone” ogonki u dołu lub z góry literek.

– Nie mam byków i nie mam żadnego pastwiska! – prawie krzyczy, odpycha od siebie talerz, odsuwa herbatkę,
i to wtedy właśnie w jej szmaragdowych oczach pojawia się lśnienie, tak podobne do tego, którym słońce natarło elementy krajobrazu za oknem, tylko, że zwiastujące mrok, nie światło.

Mrok dziecięcej duszyczki czującej, że zbliża się jakiś potrzask, który będzie wymagał pracy, by się z niego wydostać. Praca! – jakie to straszne. Wysiłek – a ja nie chcę, nie chcę!

Jak zachęcić dziecko do pracy, przekonać, że trzeba, że warto, a zasadzone w czasie jej wykonywania drzewo będzie owocować do końca życia? Odpowiedź na to pytanie być może zna sfinks, lecz że taki uparty z niego milczek, stąd wśród rodziców na całym świecie panuje w tym temacie uniwersalna niewiedza.

Jako rodzice dzieci dwujęzycznych niezaprzeczalnie mamy pod górkę o wiele bardziej niż rodzice pociech monolingiwalnych. Primo – bo już i tak wymagamy od dzieci więcej pracy, niż monolingwialny świat wymaga od ich monolingwialnych rówieśników. Secundo – bo czepiamy się o rzeczy tak drugorzędne jak poprawne pisanie w tym drugim, nadprogramowym języku, nosz naprawdę, czy my już nie mamy żadnych innych, poważniejszych zmartwień? Wreszcie – bo nauka ortografii we wszystkich językach to rzecz najnudniejsza na świecie!

Jedynym sprawdzonym sposobem na „bezbolesną” ortografię jest czytanie. Wiecie Państwo o czym mówię – im więcej czytamy, tym więcej razy „widzimy” dany wyraz w formie pisanej, nasz mózg „koduje” go w postaci obrazka i potem, jeśli pojawia się niepewność, wystarczy, że sobie dane słowo napiszemy i już wiemy, co jest poprawne. Ale jako rodzicom i tutaj wiatr dmie nam w oczy. Gdy nasze dwujęzyczne dzieci czytają na tyle biegle, że mogą czytać swobodnie także po polsku, to jest to zwykle ten moment, że o wiele chętniej zaczynają sięgać po lektury anglojęzyczne i trzeba podchodów, by książki po polsku też im do rąk wpadały i wytrwale nie wypadały aż do ostatniej strony.

Co robić?

Niwa edukacyjna u Młodszej au généralement przysparza nam ostatnio wystarczająco kłopotów. Trzecia klasa to strome schodki, na których najzdolniejszemu bystrzakowi przestaje wystarczać wrodzona elokwencja
i zasłyszane mimochodem treści. Młodsza jest z gatunku dzieci, które lubią o sobie myśleć w kategoriach „a ja to już wiem” i fakt, że musi się jednak czegoś pouczyć nie powoduje u niej wybuchów radości. Podobnie problematyczne są dla niej dobre rady i zwykłe upomnienia. Jeśli wstała z łóżka lewą nogą to odbierze je jaką krytykę w czystej formie i ich skutek będzie żaden. Fakt, że nie odnalazła w moich „bykach i pastwisku” żadnego humoru najlepiej świadczy o skonfliktowanym stanie jej duszy.

Co robić?

Stare przysłowie pszczół, szczególnie z ula Hillary Clinton, brzmi: „It takes a village” (pol: potrzeba nam wielu rąk – tytuł pewnej mądrej książki, którą szczerze polecam). Starsza jest pierwszą osobą, którą spotykam po południu więc na nią pada. Nie spodziewam się cudów, tymczasem…

– Porozmawiam z nią, mamo – deklaruje moje nagle-dorosłe-starsze-dziecko, a by zszokować mnie jeszcze bardziej, dodaje: – Powiem jej, które książki mi się najbardziej podobały, gdy byłam w jej wieku. A w ogóle to poszukam tych książek na półkach i je jej oddam. Myślę, że mnie posłucha. Wiesz jak ona zawsze usiłuje być taka jak ja. Nie martw się. Pomogę ci.

Nie spadam z fotela tylko dlatego, że jest samochodowy i jestem do niego przypięta pasami. Na co dzień często odnoszę wrażenie, że „kult starszej siostry” jest dla Starszej bezapelacyjnie najbardziej wkurzającym aspektem życia pod jednych dachem z Młodszą i gdyby mogła, wyplewiłaby go stamtąd do ostatniego słowa i spojrzenia, by tylko mieć święty spokój. Święty spokój w słowniku nastolatki opisany jako: stan pożądany, nirwana.

– Czytałaś po polsku więcej ode mnie jak byłaś w moim wieku? – kilkanaście minut później Młodsza mruży oczka lustrując siostrę podejrzliwym spojrzeniem. Autentyzm wyrazu twarzy siostry i szczera (chyba…?) troska w oczach wydają się trafiać jej jednak do przekonania: – Ale co, działało? – mimo wszystko woli się upewnić, bo prócz genu „a ja to już wiem” posiada też gen „nie lubię marnować czasu na niesprawdzone receptury”.

– Przecież wiesz, że piszę bez błędów – przypomina autorytatywnie Starsza, ale zanim Młodsza ma czas ustosunkować się do tego ewidentnie zbyt chełpliwego komentarza, Starsza kontynuuje: – Ale ja mam jeszcze jeden pomysł! I to jaki!

Pomysł jest wyborny. Wcielamy go w życie natychmiast, to jest już dzisiejszego poranka przy śniadaniu w Panera Bread.

… kałuże w różowym murze …
… podróże po czarnej dziurze …
… nóż przy krzaku róż (oho, powiało Halloweenem) …
… do herbaty pieprzu włóż …

smaruje Młodsza w kajeciku chrupiąc kanapkę z jajkiem i nieźle przy tym chichocząc.

Pomysł Starszej bazuje na wiedzy starej jak świat: o wiele szybciej złapiesz dziecko na wędkę, jeśli przynęta będzie śmieszna i będzie się rymować. Starsza poszła nawet dalej, uważa, że powinniśmy zrobić z tego całą grę. Śmieszne wyrażenia będziemy układać w drodze do szkoły (pod przewodnictwem Starszej – sic!), przy okazji poćwiczymy pamięć starając się je zapamiętać, potem Młodsza będzie miała zadanie przenieść je na papier.

A ponieważ „It takes a village” prosimy o pomoc wszystkich, którzy lubią bawić się słowami (szczególnie zachęcam do współpracy nauczycieli!). Może przy okazji stworzymy wspólnie jakiś ortograficzny kącik dla naszych dzieci będących w ortograficznej potrzebie? Proponuję roboczą nazwę dla tego kącika: Wesoła szafka ortografka.

W „Materiałach dla nauczycieli” więcej wesołej ortografii.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Edukacja dzieci dwujęzycznych” – część pierwsza
Następny artykułManhattanhenge – niezwykły zachód słońca na Manhattanie

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj