„To nie był poranek, który zapamiętam jako szczególnie uroczy, ale ogarnęliśmy. Prawda, Młodsza?” Mąż mruga szelmowsko do córki, córka odpowiada uniesionym do góry kciukiem.
Jesteśmy na rodzinnym, wieczornym spacerze, rytuał, który od wielu miesięcy celebrujemy z niemal religijnym namaszczeniem. Świat wokół może się sypać, i przecież właśnie to czyni, wędzić i palić – co też czyni w naszej okolicy, a my, uzbrojeni w maseczki, a nawet kilka (w czasie pożarów potrzebne są specjalne dla alergików) pokonujemy co dzień tę samą trasę niedaleko domu, o tyleż dla zdrowia, co z poczucia, że „jeszcze Polska i Ameryka” oraz „póki my żyjemy w tym kraju ludzi wolnych i domu dla niezłomnych”…
Żeby nie wiem jak dręczyło nas w ciągu dnia poczucie, że już wystrzeliliśmy na zupełnie obcą planetę absurdów i niedorzeczności, wieczorny spacer, niczym niezawodna kotwica ściąga nas z powrotem na ziemię, do tu-i-teraz, przywraca proporcje rzeczywistości, a czasem w ogóle poczucie tej rzeczywistości.
– I wszystko, co trzeba, zabrałaś ze sobą? – dopytuję. Poprzedniego wieczoru Młodsza była w stanie psychoemocjonalnego rozgardiaszu, który – wiem co mówię, bo już to nie raz przerabialiśmy – owocuje dziwnymi zdarzeniami dnia następnego. Na przykład wyjazdem do szkoły bez plecaka.
Małą maturę, czyli egzamin PreSAT, zorganizowano dla chętnych o godzinie 7.30 rano. Mąż na ochotnika zgłosił się na szofera Młodszej, co powitałam z dozgonną wdzięcznością. Odkąd szkoła przesunęła dzwonek na 9-tą rano, odzyskałam moje utracone na wiele lat życie, wróciłam – wróciliśmy zresztą całą rodziną – do dużo zdrowszych nawyków w spaniu i jestem dziś gotowa splamić się kłamstwem, podstępem, a nawet korupcją w formie płatnego przekupstwa, by tylko nie wstawać przed 6-tą rano.
Młodsza ściągnęła brwi.
– No zapomniała kalkulatora. Ale wszystko dobrze się skończyło! – pospiesza z wyjaśnieniem Mąż.
– Tata dostarczył, nic takiego, zadzwoniłam do niego i mi dowiózł – uzupełnia Młodsza.
– No… – Mąż patrzy na nas z wahaniem. – Tylko może nie do końca było to nic takiego…
Zwalniamy i marszczymy z Młodszą w zdumieniu czoła. Mijający nas pies z panem też się zatrzymuje i obwąchuje nas podejrzliwie. Pewnie wyczuł napięcie.
– Bo tak naprawdę to było tak – zaczyna Mąż. – Zdążyłem właśnie wrócić i znów wejść pod kołdrę, gdy słyszę, coś ćwierka. Telefon. Młodsza. O Boże, myślę. Skoro dzwoni już po dwudziestu minutach, to może to oznaczać tylko jedno: kataklizm. Szkoła się pali, albo ktoś z karabinu morduje dzieci, albo wszyscy właśnie padli na koronę. Odbieram. Tataaa! I bulgot. Krzyczę, co jest? Dziecko, czy jesteś bezpieczna?! A tam znów: tataaa! I jeszcze gorszy bulgot.
– Wiesz, że w szkole jest kiepski zasięg – usprawiedliwia się Młodsza.
– Wiem – uspokaja ją Mąż i ciągnie dalej. – Wystrzeliłem z łóżka, serce mam w gardle, a już trochę wróciła mi przytomność, więc zanim wyzionę ducha pomyślałem, że sprawdzę sms-y. Z ulgi aż się przewróciłem, bo to tylko o ten kalkulator chodziło. Tak, ten sam, który Młodsza zostawiła „na wierzchu”, żeby nie zapomnieć. Przy okazji złapałem i jedzenie. Bo też wciąż leżało na wierzchu, żeby nie zapomnieć. Wracam do szkoły. Jest za pięć ósma. I jest tylko jeden problem.
Zatrzymujemy się jak na komendę. Napięcie sięga zenitu.
– Jestem bez butów.
– Bez butów? – Młodsza wybałusza na niego oczy.
Ja nie wybałuszam, bo trudno to zrobić, gdy człowiek zwija się ze śmiechu.
– Zapomniałem założyć. Zorientowałem się dopiero pod szkołą.
– No, ale rano mróz był. Lód i śnieg na chodnikach – przypomina Młodsza.
– Był – zgadza się Mąż. – I było jeszcze coś. – Unosi do góry palec. – Szkoła była zamknięta na siedem spustów, bo już wpuszczono wszystkie dzieci i przecież rozpoczął się egzamin.
– I… co zrobiłeś? – Młodsza z wrażenia niemal się zapowietrza.
Ja zapowietrzam się ze śmiechu.
– A co miałem robić? Tu chodziło o twój egzamin! Poszedłem pod szkołę i zacząłem czekać.
– W samych skarpetkach? – upewnia się Młodsza.
– Tak jest. I nie uwierzycie. Po jakichś dwudziestu minutach w końcu widzę, jakaś postać majaczy w korytarzu. No to walę z pięści w szybę.
– I przybiega policjant ze spluwą! – zgaduję.
– Nie – Mąż miażdży mnie wzrokiem. – To był sam dyrektor. Bardzo w porządku gość, naprawdę. W ogóle nie skomentował skarpetek, za to chwycił kalkulator i prowiant, i nawet od razu wiedział komu zanieść. Ja wróciłem do domu, poszedłem spać i zbudziłem się dwie godziny później.
– Zuch dyrektor! – wyduszam w końcu z siebie, łzy mi płyną po policzkach i to na pewno nie z zimna.
– Zuch ja! – obrusza się Mąż.
Wracamy do domu z poczuciem wielkiego zwycięstwa. Małe wielkie zwycięstwo w obliczu przeciwności losu w świecie, który do końca zwariował.
Przed domem uderza nas dziwny widok. Piękne, dorodne dynie, które kupiliśmy na Halloween tydzień wcześniej wyglądają, jakby spuszczono z nich powietrze. Młodsza podnosi jedną z nich. Dynia sika na wycieraczkę śmierdzącym sokiem.
– O rany – jęczy Mąż. – Zamarzły. Nie zabraliśmy ich do domu na te przymrozki. A Halloween już jutro…
– Halloween bez dyni? – twarz Młodszej niebezpiecznie się wydłuża. – No nie, super po prostu. Kolejna rzecz, którą ten straszny rok nam odbiera! Ja nie chcę, ja się nie zgadzam!
Ja też nie. Zamiast do domu zawracam do garażu.
– Słuchaj, ale ja byłem wczoraj w dwóch spożywczych. I nawet mnie zastanowiło, gdzie są dynie. A one im pewnie też wszystkie pomarzły! – woła za mną Mąż. – Nie wiem czy jest sens…
– Jest sens! – Tupię nogą zupełnie jak Młodsza i odjeżdżam.
A żebyś sobie nie myślał, ty potworze, ty Covid roku! Tak łatwo ci z nami nie pójdzie! Mógł mój stary na bosaka wokół szkoły kicać i ratować Młodszej egzamin, mogę i ja pokrążyć po mieście i uratować Halloween.
Dyni nie było NIGDZIE. Obraz nędzy i rozpaczy prezentował się w największej okazałości w specjalnych punktach sprzedaży halloweenowej. Po kilkaset owoców wciąż pięknie zaaranżowanych na półkach i w skrzynkach, niestety wszystkie porozpłaszczane jak kury na grzędach i mięciutkie w dotyku niczym poduszka. Niektóre na dotyk reagowały znajomym mi już wyciekiem soków spod brzucha.
– Czy to znaczy, że naprawdę nie ma już nic, nigdzie? – pytam sprzedawczynię na ostatniej z takich „farm”.
Kręci współczująco głową.
– To po co pani tu w ogóle wciąż siedzi, skoro nie ma co sprzedawać?
Tym razem wskazuje na rodzinę z kilkulatkiem. Nic nie kupują, ale chłopczyk ma wyraźną frajdę, pozując rodzicom do zdjęć obok stracha na wróble.
Czuję się podle, ale zawracam do domu. Mąż i Młodsza czekają na mnie z kolacją, na którą jestem spóźniona już całą godzinę. Chyba, że…? Przypomina mi się niewielki ekosklep. Dyń na sprzedaż też tam już nie ma, ale w pole mojego widzenia wchodzą dwa dorodne okazy, zdrowe i twardziutkie, robiące za elementy dekoracji. Informuję personel, że albo wracam z nimi do domu, albo kładę się w poprzek drzwi i ogłaszam protest, a wprawę mam, żeby było jasne. Jestem z Polski.
– Mamo, uratowałaś świat! – W domu Młodsza i Mąż tak mnie obcałowują i wyściskują, że zaalarmowany kot chowa się do szafy, na wszelki wypadek, gdyby miał być następny w kolejce.
– A żebyście wiedzieli – poprawiam najpierw sobie, potem Mężowi, a na końcu Młodszej nasze niewidzialne korony na głowach. – A dzisiejsze zajścia uczą nas jeszcze jednego. Że nie możemy tracić wiary, iż damy radę. Cokolwiek jeszcze nas w tym roku czeka. A przecież chyba wciąż niemało.
.
Eliza Sarnacka – Mahoney