– Jesteś pierwszą osobą, jaką znam, która miała zapalenie płuc i nie umarła! – wykrzyknął radośnie mój mąż, gdy po tygodniu niebywale intensywnej choroby zwieńczonej receptą na antybiotyki zdolne wyleczyć stadninę koni już po pierwszej tabletce, usiadłam na łóżku i poprosiłam o gazetę.
– Po co ci gazeta, lepiej ci herbatę przyniosę – zaproponował i pobiegł do kuchni.
Może mi się wydawało, a może rzeczywiście zobaczyłam wzbijający się za nim tuman kurzu. Tuman kurzu!
O matko! Kiedy oni w tym domu ostatni raz sprzątali?
Przybiegły dzieci wywabione ze swoich pokoi tym nieoczekiwany dialogiem.
– Jaki dzisiaj mamy dzień? – zapytałam podejrzliwie.
– Niedziela – zaraportowały chórem z trudem powstrzymując się przed osaczeniem mnie swoimi ramionami
i ciałkami. Ale stały niemal na baczność, ciągając się tylko za mankiety sweterków, krok przed drzwiami, bo nie miały pojęcia czy jednak nadal nie rozsiewam wokół siebie śmiertelnych zarazków. Lekarz na pogotowiu przede wszystkim założył im szlaban na odwiedziny w pokoju chorej matki.
– Ostatnie co pamiętam to wtorek – podrapałam się po głowie. – Zaraz, ale która niedziela?
Okazało się, że najbliższa. A więc straciłam tylko tydzień. Jeden tydzień, nic wielkiego. Tylko od dzisiaj nikt mi już nie powie, że czas ma fakturę strumienia. O nie! Czas w swoim długim od czubka głowy po pięty płaszczu wędruje po naszym życiu jak zataczający się po chodniku pijak. Kosi drogę od krawężnika do krawężnika
w nierównym tempie, czasem pada i zamiera na dłużej. Dzisiaj wielu takich pijaków już nie widuję, ale w starej ojczyźnie w małych miasteczkach podobne widoki były na porządku dziennym.
– A dużo ci się, mamo, śniło jak tak spałaś? – chce wiedzieć młodsza córka.
Starsza natychmiast dziobie ją łokciem pod żebro.
– Nie bądź głupia, na pewno nic nie pamięta – objaśnia teatralnym szeptem.
– A propos tego prania … – z wąskich korytarzy pamięci zakopanych kilometr pod czaszką przeświecają mi jednak jakieś nagrania zasłyszanych rozmów. – Co wam wyszło z prania?
Przeżyłam na pogotowiu jedną z bardziej komicznych sytuacji w życiu. Zadzwoniła starsza córka i oświadczyła ojcu, że porozumiała się z najbliższymi koleżankami, zaraz się u nas w domu wszystkie zameldują i w myśl idei o pomocy w pracach domowych przeprowadzą w naszym domu pranie.
– Wszelki Bóg! – jęknął na to mąż. – To przepis na katastrofę! To recepta na różowe skarpetki i koszulę w cętki! Ona wie jak się robi pranie? – zwrócił się do mnie.
Choć pierś przy każdym ruchu rozdzierały mi niewidzialne maczety, zanosiłam się od śmiechu.
– Aha, czyli nie potrafi – prawidłowo odczytał mój komunikat, a moment później zjawił się lekarz i złajał go za to, że zmusza mnie do wysiłku.
Z prania nic nie wyszło, bo po wyczerpującej konsultacji przed pralką dzieci stwierdziły, że jest za kosmiczna
w obsłudze.
Ufff.
– Więc nic ci się nie śniło? – powtarza z jawnym zawodem młodsza córka, wielbicielka snów wszelkich, własnych i cudzych. – To ja ci przeczytam, co mi się śniło.
Odchodzi i wraca z pamiętniczkiem na zatrzask. Kocham ten pamiętniczek, bo to nasz „polski pamiętniczek”. Młodsza córka robi w nim po polsku ważne notatki, zapisuje swoje złote myśli na temat biegu i sensu tego świata (w stylu: Kłapouchy jest osiołem i bardzo go lubię.), i chowa tę drogocenność w sobie tylko wiadomym sezamie, zdaje mi się, że pod łóżkiem. Gdybym jej płaciła od każdego błędu ortograficznego, dawno zostałaby milionerką. Nie płacę dlatego, że tam nie zaglądam, takie mamy święte przymierze obwarowane dodatkowym konkordatem o nagrodach za samą czynność pisania. Błędy podejrzewam na podstawie wyrywkowych pytań o pisownię, która niekiedy – zwykle nie – jednak się dla młodszej córki liczy.
– Dlaczego płaczesz, mamusiu? Masz wciąż gorączkę?
Starsza córka już znika i jeszcze szybciej wraca z termometrem.
– Może jeszcze mam, ale już niewiele.
– To dlaczego płaczesz, jak nie z gorączki?
Mogę się zasłonić obezwładniającym (bez przenośni) kaszlem, słabością, obrzydliwym smakiem antybiotyku przyklejonym do podniebienia mimo upływu godzin. Gdy wpada się w czarną dziurą przychodzi automatyczna konkluzja, że zasysa ona w swą żarłoczną paszczę także resztę świata. Stąd zdziwienie i niepokój zarazem:
co się tutaj działo gdy mnie nie było? Jak wyście tutaj przeżyli? Jak daliście sobie radę? Oddychaliście w ogóle? Niepokój ustępuje, oddaje miejsce uldze, stąd płaczę, bo ulga tylko czekała, żeby ją w końcu uwolnić.
Więc jakoś to było … Jakoś się zorganizowaliście nie najgorzej nawet … Ranki i wieczory następowały po sobie jak zawsze.
Ale płaczę też dlatego, że pamiętniczek, nasz polski pamiętniczek tak doskonale obywa się beze mnie!
To radość i nagroda, i trochę egoistycznej dumy, wszystko po trochu pęcznieje pod powiekami i też ucieka na wolność. Wciąż dopadają mnie strachy, że gdy przestanę nad polskimi pamiętniczkami, nad naszą polską przestrzenią i jej domownikami trzepać skrzydłami, chuchać na nie i dmuchać, i wciąż mieć je na widoku,
to spadną w czarny kąt za łóżkiem na tyle niefortunnie, że przepadną w ogóle. Nie ja to wymyśliłam, ale zgadzam sią z każdą głoską tego zdania: to, na czym najbardziej nam zależy zawsze wydaje nam się najbardziej kruche
i podatne na zniszczenie. Uwierzyć, że potrafi pójść sobie samo przed siebie na własnych nogach i nie zginąć wydaje się wręcz herezją!
Płaczę, bo widzę, że pewna granica została przekroczona, a widoki po drugiej stronie są całkiem dobre.
Grunt solidny. Wzniosłam z dziećmi budowlę – z dodatkowego języka i kultury – i są przesłanki, że będzie stała na solidnym fundamencie.
Powoli wracają godziny, dnie, porządek w kalendarzu, czynności bieżące i te, które planujemy wykonać za jakiś czas, cała ta chropowato – rozciągliwa materia, z której składa się codzienne życie.
Codzienne życie – masa pojedynczych drobin, które w oderwaniu od siebie niewiele znaczą i dlatego tak trudno ogarnąć wzrokiem całą drogą, którą już za nami usypały. A jednak ta droga powstała, jest i objawia nam się
w najmniej oczekiwanych momentach. W sumie niesamowite.
Eliza Sarnacka-Mahoney