Nowy rok, nowe książki w księgarniach i na blogach z rekomendacjami. Masa zapowiedzi tego, co trochę później, w dalszej części roku. I może nie masa, ale jednak tradycyjny wysyp wątków o czytelnictwie wśród naszych dzieci w kręgach towarzysko-rodzicielsko-nauczycielskich.
W chwili gdy piszę te słowa, ta część Polaków, która zna prezentera medialnego o imieniu Wojciech Mann czeka w dużym napięciu jak potoczą się jego zawodowe losy w nowych medialnych realiach w Polsce. Są jasne i niekwestionowane przyczyny, dla których radiowa Trójka do dziś utrzymuje styl i poziom, a wierne jej rzesze fanów dobrowolnie zakuwają szyje w złote obroże ze smyczą, by nigdy się od niej za bardzo nie oddalić. Człowiek o imieniu Mann jest filarem tego niezwykłego sukcesu. Kiedyś jego głos zniknie z ekranu, ale niech nie przychodzi to wcześniej, niż absolutnie konieczne.
Nawiązuję do postaci i autorytetu Wojciecha Manna, bo wróciłam niedawno do ciekawego wywiadu, którego udzielił kilka lat temu na temat wychowania czytelniczego swego syna. Syn był wówczas w wieku starszonastolatkowym, a więc tym newralgicznym momencie, gdy okno, którym nasze dziecko ucieknie za chwilę w swój własny świat już powoli się otwiera, ale dziecko stoi jeszcze od tego okna na tyle daleko, że jego uwaga wciąż w dużej mierze skierowana jest na to, co dzieje się wewnątrz pomieszczania zwanego „rodzinny dom”. Są więc wciąż szanse, by wpływać na jego wybory, postawę, czegoś go jeszcze douczyć, do czegoś zachęcić. Dziecko w tym wieku jest już na tyle ukształtowanym czytelnikiem (w sensie, że czytać biegle umie, a wiek pozwala dziecku na sięganie po każdy gatunek i temat), że można próbować podsuwać mu książki, które mają jakieś znaczenie dla nas samych, a których, z różnych przyczyn, nasza latorośl nie spotkała jeszcze na swej czytelniczej drodze.
Wojciech Mann zwierzył się we wspomnianym wywiadzie, że jego próby w tym kierunku zakończyły się kompletną klapą. Syn nie tylko deklarował znudzenie pozycjami, które dla ojca były w czasach jego własnej młodości powodem do zarywania nocy (nie było takiej siły, która by mnie od tej książki odciągnęła nim ją skończę!), lecz … w ogóle wykazywał o wiele niższą aktywność czytelniczą, niż rodzice w jego wieku. Wojciech Mann jest szalenie inteligentnym facetem, a nadto, wydaje się – ojcem, który potrafi uszanować wybory swego dziecka, jakkolwiek marzyłoby mu się, by były inne – i ujawnił w pewnym momencie refleksję, przed którą wypada tylko głęboko chylić czoła. Otóż powiedział: Może i martwiłoby mnie bardziej, że że syn mało czyta, gdybym nie wiedział, że winni tego stanu rzeczy jesteśmy my sami. POCOŚMY się tak cywilizowali? Pocośmy wynajdywali te wszystkie gadżety i zabawki z ekranami? Oczywiście, że nasze dzieci czytają i będą czytać mniej, bo mają do wyboru za dużo innych, konkurujących z książką, opcji rozrywki!
Za chwilę pojawi się kolejny raport o tym, że mniej wydajemy na książki, mniej czytamy, i ten najbardziej niepokojący (liderem na liście pozostaje od lat!) – że nasze dzieci i młodzież czytają z coraz mniejszym zrozumieniem. Przez lekturę przebrną, niektóre nawet prawdziwe papierowe wydanie wezmą do ręki, zamiast czytać w internecie lub słuchać z audiobooka, ale gdy przychodzi do wypowiedzi na jej temat, szczególnie pisemnej, to Kochanowski z Hemingwayem unissimo w grobach jęczą i przewracają się z rozpaczy. Zaniepokojeni eksperci przypomną nam także przy okazji, że takie czytelnicze postawy niczego dobrego nie wróżą. Nieczytające, współczesne społeczeństwa przekształcają się w masy o coraz bardziej zawężonym pojęciu na temat otaczającego świata (nie mówiącv nawet o jego historii), o ulegającej stałemu „przytępianiu” wrażliwości na ten świat, co tu zresztą owijać w bawełnę – w coraz większych bałwanów. Kto tylko ogląda a nie czyta, kto tylko daje zajęcie oczom, a nie obwodowm mózgowym, ten … lepiej nie kończyć tego zdania.
Nie odkryję Ameryki mówiąc, że – przy całym szacunku dla pracy ekspertów od badań czytelnictwa i ich szczerej troski o przyszłość ludzkiego umysłu – nie mamy zbyt wiele programów, debat, a nawet i publikacji, które podpowiadałyby jak skuteczniej przeciwstawiać się zalewającej nas fali bałwannictwa. Jak odciągnąć dzieci od ekranów, a kondycjonować do częstszego wyciągania ręki po książkę, a choćby i e-readera. Skoro rozwód z literaturą ma tak żałosne skutki dla naszej cywilizacji, czy nie powinniśmy przeciwdziałać mu o wiele aktywniej?
Wracam do refleksji pana Manna, bo w przeinteligentny sposób przemycił on w niej odpowiedź także i na to pytanie: BOŚMY się tak scywilizowali. Bo, z pewnych przyczyn, utknęliśmy w miejscu, z którego wciąż raczej tylko podziwiamy nasze technologiczne osiągnięcia i zmiany wniosione przezeń do naszego życia, ignorując głos krytyki, w tym ten instynktowny pochodzący z naszego własnego wnętrza.
Znają Państwo rodzica, który nie miałby wyrzutów sumienia sadzając dwulatka przed ekranem tableta lub dając mu własny smartfon do zabawy? Ja nie znam. A jednak wszyscy znani mi rodzice dwulatków to robią. Znają Państwo dziesięciolatka (dziecko z podstawówki w wieku, w którym przekształca się w samodzielnego czytelnika), które spędzałoby więcej czasu z książką w ręku niż przed ekranem? Ja znam kilka, ale to naprawdę wyjątki. Znają Państwo nastolatkaa, który wolne chwile wykorzystywałby na czytanie literatury, a nie sms-owanie i inne zajęcia z typu „społecznościowych”? Ja nie znam, choć pocieszam się, że nie wszystko stracone, bo znam jednak kilkoro takich, które potrafią, choć nie bez bólu, rozstać się z telefonem na dłużej niż dwie godziny i w tym momencie rzeczywiście sięgnąć po książkę lub gazetę.
W pełnej zgodzie powtarzam za panem Mannem – to nasza własna wina. A sęk nie w tym, że dokonaliśmy takiego czy innego postępu w takiej czy innej dziedzinie, ale – jakie dajemy temu postępowi miejsce w naszym życiu. Gdzie i jakie ustawiamy granice? Co najważniejsze – jakie przesłanie wysyłamy do dzieci własną postawą? Czy nie jest to, niestety, postawa hipokrytyczna? Ludzki umysł, a umysł dziecka w szczególności, zawsze odbiera hipokryzję jako przyzwolenie.
Jeżeli mówimy dziecku: nie baw się komputerem, weź lepiej i poczytaj, ale nie słychać w naszym głosiue zbyt wielkiego niezadowolenia z faktu, że dziecko przed komputerem przesiaduje, bo to, na czym nam naprawdę zależy to aby tylko „czymś się zajęło” i dało nam spokój, czytelnika w domu mieć nie będziemy.
Jeżeli otaczamy dziecko technologią od najmłodszych lat, a nadto dziecko słyszy jak chwalimy się przed znajomym, iż w wieku sześciu lat już wygrywa na najwyższych poziomach takiej czy innej gry komputerowej to sami popychamy dziecko w określonym kierunku. Nie jest to półka z książkami.
Jeżeli wreszcie, dziecko widzi nas, rodziców, z palcami nieustannie przyklejonymi do klawiatury, jeśli w każdej wolnej chwili sięgamy po telefon, preferując surfowanie po sieci od książki – nie umacniamy w dziecku szacunku i miłości do literatury w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.
W rodzinach dwujęzycznych czytelnicza poprzeczka stoi jeszcze wyżej. W każdym razie – wielu z nas pewnie bardzo by chciało, by stała. By nasze dwujęzyczne pociechy czytały także w drugim języku osiągając biegłość umożliwiającą im lekturę adekwatną do wieku. By wreszcie – wchodząc w dorosłość – radziły sobie bez problemu i z gazetą, i z powieścią, i z ulotką z banku.
Smutna nowina brzmi: szanse na osiągnięcie tego celu są tym mniejsze, im gorszym czytelnikiem nasze dziecko jest w języku większościowym.
Dobra nowina brzmi: nawyk czytania nie jest cechą uwarunkowaną genetycznie, jak niebieskie oczu czy duże stopy. Nawet w świecie tak niesprzyjającym czytelnictwu, jak ten, który nas dzisiaj otacza, można go wypracować. Sukces w rozwoju czytelnictwa w języku mniejszościowym silnie sprężony jest z zamiłowaniem do czytania w języku większościowym.
Myślę, że zdecydowana większość z nas wie, w jaki sposób zachęcić nasze dzieci do czytania oraz skąd wziąć nań czas, zwłaszcza, jeśli wymówką jest np. tak nagminnie przywoływany, ukochany przez współczesnego rodzica argument o „zbyt przepełnionym grafiku zajęć” (język angielski ma na to o wiele zgrabniejsze i lepiej oddające prawdziwą naturę problemu słówko „overscheduling”). Co zaś do reszty proponuję zrobić malutki rachunek sumienia i uczciwie odpowiedzieć na poniższe pytania:
- Czy moje dziecko ma łatwy dostęp do książek w naszym domu?
- Czy sam/sama czytam, inwestuję w książki, kupuję je przynajmniej od czasu do czasu i powiększam domową biblioteczkę?
- Czy odwiedzam miejsca, w których główną rolę odgrywa książka: biblioteki, księgarnie?
- Czy staram się, by dziecko miało w naszym domu dostęp do jak największej ilości rozmaitych materiałów do „poczytania”: bieżących gazet, ciekawych magazynów, albumów, komiksów?
- Czy prenumeruję jakieś pisma/serie czytelnicze dla mojego dziecka?
- Czy rozmawiam z dzieckiem o tym, co czytam i co ono czyta?
- Czy dzielę się z dzieckiem ciekawymi książkami/artykułami, które mi wpadną w ręce?
- Czy zachęcam dziecko, by robiło to samo w stosunku do mnie?
- Czy daję dziecku odczuć, że czytelnictwo jest dla mnie (w naszym domu) bardzo ważne i czy rozmawiam z dzieckiem o tym, jakie płyną z niego korzyści?
- Czy chwalę dziecko za jego czytelnictwo?
- Czy czytam razem z dzieckiem?
- Czy zachęcam, by dziecko czytało mnie (i innym członkom rodziny?)
W dalszej części wywiadu, do którego odwołałam wcześniej, Wojciech Mann przyznał, że w pewnym momencie jego „zbuntowany czytelniczo” nastoletni syn zaczął jednak po książki sięgać, choć nie zawsze były to pozycje interesujące jego ojca. Po lekturze wywiadu trudno też było oprzeć się wrażeniu, że na wszystkie pytania postawione powyżej Wojciech Mann odpowiedziałby „tak”.
Nie rozpaczajmy więc i nie załamujmy się. Nasze dziecko może stać się entuzjastycznym czytelnikiem i to w dwóch językach!
Eliza Sarnacka-Mahoney