Jak mówił Fiodor Dostojewski: „Życie to raj, do którego klucze są w naszych rękach”. A dowodem na to mogą być nie tylko przykłady pojedyńczych jednostek, ale i społeczności, a nawet całe państwa. Otóż, wyobraźmy sobie, że jest taki kraj…
Właśnie wróciłam z zielonej, pachnącej i wilgotnej Kostaryki, która często nazywana jest „pozostałością raju” – i to nie tylko ze względu na przyrodę, która robi ogromne wrażenie
i przesyca każdy niemal aspekt życia. Muszę tutaj wspomnieć o unikalnej atmosferze tego kraju. Kostaryka jest ewenementem w Ameryce Środkowej. Jako jedyne państwo w tym regionie, nie została nigdy dotknięta przez działania wojenne, a kraj jako taki w ogóle nie posiada ARMII!!! Zatem lwia część budżetu przeznaczana jest na konserwację przyrody i edukację – 40% powierzchni tego kraju stanowią parki narodowe!!!
Taka bezkonfliktowa (chciałoby się powiedzieć: rajska) polityka przekłada się bezpośrednio na życie ludzi. Jak wynika z opublikowanego rankingu Fundacji na rzecz Nowej Ekonomii (NEF) mieszkańcy Kostaryki wiodą najdłuższe i najbardziej satysfakcjonujące życie przy minimalnych szkodach dla środowiska naturalnego. Nic dziwnego, że „Ticos” – czyli mieszkańcy Kostaryki – pozdrawiają się najczęściej zwrotem „PURA VIDA”, co dosłownie ozancza: „pure life” (czyste życie).
Osobiście pojechałam tam z równie „czystymi i pokojowymi” zamiarami. W czasie tej podróży postanowiłam nie tylko korzystać z uciech i atrakcji, ale również coś z siebie dać – i muszę powiedzieć,
że był to strzał w 10! Wakacje w Kostaryce spędziłam pracujac… jako wolontariusz.
Brałam udział w dwóch projektach wolontariackich, które prowadzone były przez organizację ASVO (http://www.asvocr.org/). Organizacja ta działa w Kostaryce od ponad 20 lat i jest zupełnie niezależna od rządu. Zarówno siedziba jak i hostel ASVO znajdują sie w stolicy, czyli San Jose, skąd szybko
i wygodnie można dostać się w różne części kraju, gdzie prowadzone są projekty przyrodnicze, edukacyjne i socjalne. Opłaty od wolontariuszy pobierane są za jedzenie i nocleg ($22.00 za dzień).
Z tym, że płacimy na miejscu czyli dopiero po przyjeździe do Kostaryki. Organizacja ta ma bardzo elastyczne reguły – jedynym wymogiem jest minimalny czas pobytu na okres 2 tygodni.
W związku z tym, że spędziłam dość dużo czasu w jednym miejscu czyli w uroczej miejscowości Montezuma, położonej nad Pacyfikiem, miałam okazję poznać i zaprzyjaźnić się z mieszkańcami, czego pozbawieni są „regularni” turyści i backpackerzy przemieszczający się nieustannie z miejsca na miejsce. Również wspólna praca i wzajemna pomoc bardzo zbliżyła do siebie wolontariuszy oraz lokalnych.
Dzięki temu udało mi się na własnej skórze odczuć znaczenie tego, czym tak naprawdę jest PURA VIDA (pure life) według Ticos.
Okazało się, że nie było w tym nic rewolucyjnego, a ludzie żyjący tam nie robią niczego specjalnego
w tym kierunku, aby żyć długo, szczęśliwie i w harmonii z naturą. Z obserwacji moich wynika, że PURA VIDA jest naturalnym stanem każdego z nas – z taką różnicą, że Ticos temu „naturalnemu byciu”
po prostu… nie przeszkadzają! Natomiast, my – przedstawiciele kultury zachodniej robimy wszystko,
żeby ten „naturalny stan” w sobie stłamsić! Wciąż zastanawiamy się nad tym, co jeszcze zrobić
w naszym,
i tak już „zatłoczonym” życiu, w którym od dawna brakuje przestrzeni do zastanowienia się nad sobą i nad tym, co prawdziwe i uniwersalne. Jednak cały „sęk” w tym – czego NIE ROBIĆ! – jak pokazuje przykład Ticos.
Idąc za słynnym rzeźbiarzem – Michałem Aniołem, który pracując nad postacią Dawida, powiedział: „Postać Dawida znajduje się w środku granitu od samego początku i jest od razu doskonała. Jedyne
co potrzeba zrobić, to odłupać zbędne kawałki”. Tak też z moich „kostarykańskich obserwacji” wynika, że aby osiągnąć stan zwany PURA VIDA lub chociaż zbliżyć się do niego i móc usłyszeć głos własnej duszy, należy przede wszystkim zredukować i zrezygnować z takich czynności, które pochłaniają dużo czasu, energii i naszej drogocennej uwagi, a nie dają żadnego efektu. Oto niektóre z nich:
Po pierwsze: NIE Planuj (lub uładaj taki plan, który można zmienić).
Pierwszy z projektów, w którym udzielałam się czynnie, to program edukacyjny, gdzie uczyłam języka angielskiego w pobliskiej szkole, a czasem prowadziłam także lekcje wychowania fizycznego. Było
to zadanie o tyle karkołomne, że dzieci były w różnym wieku. Niektóre z nich dopiero uczyły się pisać
i czytać, a każde z nich było na innym poziomie, jeśli chodzi o język angielski.
Zatem bardzo szybko porzuciłam skrzętnie opracowywane plany poszczególnych lekcji i postanowiłam zmierzyć się z tym „żywiołem” bez przygotowania… Był to jeden z lepszych pomysłów na jaki wpadłam
w tej szkole – uczyłam ich po prostu tego, czego potrzebowały. To one wskazywały mi na problemy
i trudności, które wychwytywałam i „szlifowałam” jak umiałam najlepiej. Charakter lekcji stał się bardziej organiczny – wykład zamienił się w dialog, z kótrego czerpały obie strony. Dzieci uczyły się mówić po angielsku, a ja siłą rzeczy – po hiszpańsku…
Podobnie podeszłam również do lekcji wychowania fizycznego. Tutaj znów przekazałam pałeczkę dzieciakom. Poprosiłam, aby każde po kolei zaprezentowało ćwiczenie, które wszyscy powtarzaliśmy. Swoją drogą nie miałam pojęcia, że istnieją ćwiczenia rozgrzewające palców u rąk i nóg, co ma pomagać w bieganiu… Jednym słowem otwarły się przede mną nowe horyzonty, a do tego mieliśmy wszyscy ubaw po pachy – po prostu życie! PURA VIDA!
Po drugie: NIE walcz z siłami przyrody, bo to zgóry skazuje nas na porażkę – zaufaj Matce Naturze, a ona obdarzy cię spokojem…
Po lekcjach w szkole, przygotowywałam się do pracy przy drugim projekcie, gdzie zajmowaliśmy się ratowaniem i ochroną żółwii morskich, których populacja znacznie zmniejszyła się przez ostatnie lata. Najciekawsze jest to, że żółwie chronić trzeba przede wszystkim przed ludźmi, którzy wykradają całe gniazda… dla pieniędzy.
Skrócony opis naszej pracy wyglądał mniej więcej w ten sposób: nocą patrolujemy plaże w poszukiwaniu nowych gniazd lub żółwii właśnie składających jaja. Następnie wykopujemy takie gniazdo i robimy drugie w bezpiecznym miejscu chronionym przez nas, czyli wolontariuszy. Każde gniazdo jest oznaczone
i opisane – mniej więcej po 45 dniach powinny wykluć się małe, co najczęściej dzieje się nocą – dlatego wolontariusze pełnią dyżury w „Wylęgarni” przez okrągłą dobę.
Gdy małe wyjdą na powierzchnię, trzeba je połapać do wiaderka z wilgotnym piaskiem. Pierwszych dziesięć sztuk mierzymy i ważymy. Liczymy wszystkie żółwiątka z gniazda (a jest ich zazwyczaj 80-120)
i wypuszczamy do oceanu upewniając się, że wszystkie podążają w odpowiednim kierunku. Czasem żółwie oślepione ostrym światłem z pobliskich zabudowań mylą kierunek. Dlatego też, w czasie patrolowania czy pracy w „Wylęgarni” nie można używać zwykłych latarek czy robić zdjęć. W czasie „akcji” używaliśmy jedynie delikatnych czerwonych światełek, które nie wyrządzają żółwiom krzywdy.
Praca przy tym projekcie bywała ciężka, ale wdzięczna jednocześnie. Nocne dyżury w Wylęgarni były męczące szczególnie w czasie burz i przypływów. Wyobraźmy sobie upalną noc w bambusowo – trzcinowej chatce na dzikiej plaży. Brzmi romantycznie… A teraz wyobraźmy sobie tę chatkę w czasie sztormu – kiedy ocean ryczy, niebo grzmi, pioruny strzelają, a fale podchodzą prawie pod nasze bambusowe ogrodzenie i porywają wszystko co znajdzie się w ich zasięgu… A z pobliskiego lasu tropikalnego dochodzą mrożące krew w żyłach odgłosy – to już nie brzmi zachęcająco.
W czasie takiego „intensywnego pogodowo” dyżuru, w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie mamy właściwie żadnych szans wrazie gdyby… nie daj Boże…
Już zaczęłam wymyślać opcje ewakuacji, i w tym momecie usłyszałam wołanie koleżanki wolontariuszki: MAMY DZIECI!!! – właśnie wykluło się 89 małych żółwiątek. Zabrałyśmy się więc do mierzenia i warzenia naszego nowego „towarzystwa”. Moje obawy o własną skórę zniknęły natychmiast. Gdy tylko skupiłam się na „nowym życiu” – zamiast na jego „tragicznym zakończeniu” – mój nastrój i energia wróciły do normy, na co odpowiedziała również przyroda – nawet nie wiem kiedy cała zawierucha przeszła, morze uspokoiło się, niebo oczyściło, las „zmienił ton” na o wiele przyjemniejszy, a przede wszystkim spokojniejszy.
Tej samej nocy koledzy z patrolu przynieśli nam jeszcze dwa nowe gniazda, a ja sama znalazłam jedno jajo podczas wykopywania dołu na nowe gniazdo – jednym słowem zalew nowego życia – nie miałam już czasu zastanawiać się nad niebezpieczeństwami ze strony natury. Od tamtej chwili moje negatywne myśli zniknęły i nie pojawiały się już więcej, nawet podczas bardzo intensywnych sztormów – wiedziałam już, że to tylko Matka Natura celebruje nowe życie… Ja mogłam się jedynie przyłączyć… PURA VIDA!
Po trzecie: nie analizuj – życie pisze scenariusze wybiegające poza wszelką logikę…
W ciągu dnia, na szczęście, nie było aż tyle pracy w Wylęgarni, gdyż żółwie wolą przychodzić na świat pod osłoną nocy. Poza drobnymi pracami porządkowymi wokół gniazd, głównie odsypialiśmy na plaży nieprzespane noce, kąpaliśmy się w oceanie, czytaliśmy zaległe lektury i uzupełnialiśmy pamiętniki – bo przecież było o czym pisać.
Pewnego razu w czasie prac porządkowych, jeden z kolegów znalazł żółwiątko między workami
z piaskiem, które poukładane były wokół naszego poletka z gniazdami. „Mam martwego żółwia!” – zawołał Alvaro. Zapytałam, co z nim zrobić. Zostałam poinstruowana, że należy wykopać dołek na plaży i zakopać żółwiątko, a natura się nim zajmie. Nie kwestionowałam więc tego, ani nie zadawałam zbędnych pytań…
i faktycznie – Matka Natura przejęła inicjatywę… Wzięłam zwłoki żółwiątka, łopatę i oddaliłam się nieco od naszej trzcinowej chatki, aby „wykopać grób” w spokojnym miejscu.
Położyłam małego na piasku i wbiłam łopatę obok. Przerzuciłam piasek kilka razy i właściwie już chciałam włożyć mlutkie zwłoki do dołka, jednak wbiłam łopate raz jeszcze… i w tym momencie maluszek zaczął się ruszać… Pewnie poczuł mokry piasek, który obudził w nim instynkt przetrwania. Mały był bardzo słaby, więc przeniosłam go bliżej oceanu. Gdy tylko poczuł słoną wodę zaczął ruszać się coraz szybciej i szybciej… aż pochłonął go ocean, w którym zniknął z naszych oczu, ale przecież cały czas jest… i pewnie pływa sobie teraz gdzieś na rafach… dzielny maluch…
Oboje z kolegą nie mogliśmy pojąć jak doskonale działają prawa przyrody. Wszystkie siły i elementy – pozytywne i negatywne – sprzymierzają się, aby zachować ciągłość życia. Jeśli człowiek podda się ich wpływom i nie kwestionuje praw natury, może być pożytecznym narzędziem w jej rękach. Popatrzmy na nasz przykład – Alvaro znalazł żółwia, na którego bezwiednie „wydał wyrok śmierci”, a ja poszłam ten wyrok wykonać, a w rezultacie uratowałam go… w dodatku przed samą sobą… Kiedy żółwik zniknął w oceanie, łza szczęścia zakręciła mi się w oku – w tym momecie usłyszałam szept Alvaro: „PURA VIDA…”
Po czwarte: Nie myśl o tym, czego brakuje – wszystko co potrzebne, jest zawsze w twoim zasięgu…
W ciągu dnia naszą chatkę bambusową odwiedzali rozmaici goście – zarówno tubylcy jak i turyści, którym chętnie wyjaśnialiśmy, na czym polega idea tego projektu. Jednak najczęstszymi bywalcami naszych skromnych progów byli miejscowi surferzy – Manuel i Alvaro – młodzi chłopcy marzący o założeniu własnej firmy – szkoły surfingu. Spędzali oni czasem cały dzień na plaży, ale mimo upału, nigdy nie przynosili ze sobą wody ani jedzenia.
Któregoś dnia pomyślałam, że zaoferuję im coś do picia – nalałam wody do kubka i podałam go Manuelowi – zupełnie jak „Miłosierny Samarytanin”. Na co on roześmiał się w głos i powiedział: „Mamy coś lepszego!”. W tym momencie jego kolega podbiegł do najbliższej palmy i wspiął się na nią w ciągu kilku sekund. Za chwilę zobaczyłam spadające orzechy kokosowe. Manuel porozbijał je jednym uderzeniem
o ostrą gałąź i podał po jednym każdemu z nas. „Po co nosić ze sobą jedzenie i picie – przecież wszystko co potrzebne jest tutaj” – rzekł z przekąsem Manuel, po czym uniósł swój orzech do toastu: „PURA VIDA!”.
Smaku świeżej wody kokosowej w upalny i wilgotny dzień, nie da się porównać z niczym innym. Muszę przyznać, że taka uczta nie tylko gasi pragnienie, ale również nasyca i dodaje energii – nic dziwnego,
że chłopcy mają siłę surfować cały dzień.
Manuel miał zwyczaj pojawiania się w sytuacjach, kiedy właśnie ktoś z nas potrzebował pomocy.
Czasem zdarzało się, że uczyłam angielskiego na zewnątrz – wtedy często przychodził nasz kolega, aby zaprowadzić porządek w klasie lub wytłumaczyć coś po hiszpańsku, co znacznie ułatwiało mi sprawę.
Po lekcji Manuel dziękował mi dziesiątki razy za to, że przyjechałam z tak daleka, aby uczyć tutejsze dzieci języka angielskiego, który jest przecież podstawą egzystencji w turystycznej miejscowości.
Z kolei ja chciałam wziąć lekcje hiszpańskiego, więc rozglądałam się za jakąś szkółką, których jest zazwyczaj dużo w takich miejscach. Okazało się jednak, że lekcje dało mi samo życie…
Na jeden z pierwszych dyżurów w Wylęgarni zostałam wyznaczona razem z Adrianą, czyli rodowitą Tica, której angielski zaczynał się i kończył na słowie: „OK”! Zostałam z nią sama na 6 godzin – po prostu nie mogłam wymarzyć sobie lepszej sytuacji.
W ciągu tych 6 godzin nauczyłam się więcej niż w ciągu całych moich wakacji na Kostaryce. W dodatku nic nie płaciłam, za to o wiele więcej zyskałam – drogocenną wiedzę i bezcenną przyjaźń… PURA VIDA!…
Po piąte: NIE obawiaj się żywiołu – ale uszanuj go i zaakceptuj!
Po zakończonych projektach wolontariackich, bardzo ciężko było mi rozstawać się z innymi wolontariuszami i mieszkańcami Montezumy, których szczerze polubiłam i przywiązałam się do nich.
W związku z tym, że pozostał mi jeszcze niecały tydzień wakacji, postanowiłam dla odmiany spędzić go
w cieniu wulkanu. Udałam się zatem do uroczej miejscowości La Fortuna, położonej po wschodniej stronie wciąż czynnego wulkanu Arenal.
Po przyjeździe niemal natychmiast dało się odczuć różnicę w usposobienu ludzi i atmosferze panującej
w miasteczku niemal całkowicie zależnego od „nastroju” góry. Już sama nazwa miejscowości wiele mówi – w końcu „Fortuna kołem się toczy…”. Tutejsi ludzie są spokojniejsi i nieco bardziej wyciszeni niż Ticos
z wybrzeża – tak jakby nie chcieli obudzić złego… Z drugiej strony jednak, to dzięki temu nieprzewidywalnemu żywiołowi to miasteczko egzystuje, a ludzie mają środki do życia, głównie dzięki turystom odwiedzającym to magiczne miejsce.
W Fortunie niemal wszystkie firmy mają w nazwie słowo „lava” lub „volcano”. Ja jednak zakwaterowałam się w przytulnym hostelu o nazwie „Gringo Pete’s Too” ($7 za prywatny pojedyńczy pokój).
Niby nic związanego z wulkanem… tylko pozornie. Hostel ten prowadził przemiły i wiecznie uśmiechnięty Juan Carlos, znany jako Mr. Lava. Żeby było jeszcze śmieszniej i żebym przypadkiem nie zapomniała gdzie jestem, zostałam zakwaterowana w pokoju z oknem wychodzącym centralnie na dymiącą górę.
Każdego ranka Arenal puszczał do mnie powitalne „znaki dymne”, na co ja odpowiadałam chwilą ciszy, w której odwzajemniałam powitanie dziękując za spokojną noc i bezpieczne doczekanie kolejnego śniadania…
Biorąc pod uwagę historię tego miejsca, było za co dziękować. Miałam okazję posłuchać opowieści Williama – miejscowego człowieka – legendy, który jako jeden z niewielu przeżył pierwszy wybuch góry Arenal w 1968 roku, kiedy jeszcze nikt nie wiedział że Arenal jest wulkanem. Wszyscy ludzie mieszkający u jej stóp zginęli wtedy na skutek zatrucia pyłem wulkanicznym. William, mający wówczas 7 lat uratował się, gdyż mieszkał wtedy z całą swoją rodziną w górach. Z wymarłego miasta zrobiono sztuczne jezioro Arenal, które jest obecnie największym w Ameryce Środkowej. Podobno nurkując, przy dobrej pogodzie i przejrzystej wodzie dostrzec można krzyż z wieży kościelnej.
Po tragedii tej, kiedy emocje nieco opadły, ludzie zaczęli osiedlać się po drugiej stronie wulkanu i tak powstała nowa La Fortuna. Mimo, że wulkan jest wciąż czynny i ludzie są świadomi zagrożeń związanych z żywiołem, to jednak potrafią żyć z nim w zgodzie. Pamiętają jednak, kto tu rządzi… William stracił tutaj swojego najlepszego przyjaciela, który nie uszanował majestatu góry, podszedł zbyt blisko krateru
i niestety – nie udało mu się uciec przed lawą. Kilka lat później nad wulkanem rozbił się mały samolot na skutek pyłu, który dostał się do silników. Na pokładzie było 5 osób – William jako ochotnik wspiął się na wulkan po ciała pasażerów.
Mimo tych smutnych wydarzeń, rozmówca mój nie „rozkleja się” ani nie złorzeczy na wulkan i okropny los, jaki spotyka jego bliskich. Zamiast tego w jego postawie widać ogromny szacunek dla tej ziemi oraz akceptacje tejże rzeczywistości wraz ze wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie ze sobą niesie.
– PURA VIDA – jak sam mówi. Gdyby nie wybuch wulkanu w 1968 roku, William byłby pewnie teraz zupełnie kimś innym. Obecnie, całe jego życie „kręci sie” wokół tej góry.
Pracuje jako przewodnik – potrafi on ciekawie opowiadać nie tylko o Arenal i jego historii, ale umie też świetnie poruszać się po lesie tropikalnym, o czym miałam okazję przekonać się osobiście. Podczas wycieczki na wulkan, William wziął nas również na spacer po lesie, gdzie pokazał nam wiele gatunków zwierząt i roślin leczniczych które nie są dostępne dla oczu i uszu ludzi „z zewnątrz”. Ale żeby móc to wszystko dostrzec, trzeba być czujnym… trzeba umieć patrzeć, słuchać i poruszać się tak cicho i bezszelestnie, żeby nie zbudzić wulkanu… Jak mówi William: „Arenal to mój przyjaciel – ale bardzo niebezpieczny przyjaciel…”
**********
W Fortunie spędziłam jeszcze kilka dni. W międzyczasie odwiedziłam wioskę rdzennych mieszkańców tego regionu. Maleku to jedno z niewielu plemion w Ameryce Środkowej, które przetrwało konkwistę hiszpańską zachowując swoją tradycję i zwyczaje. Poczęstowano mnie tam pysznym tradycyjnym posiłkiem, którym była ryba pieczona w liściach anyżu – palce lizać!
Jeden z Maleku – Luis – wziął mnie również na spacer po lesie, gdzie opowiadał mi nie tylko o przyrodzie, ale także o zwyczajach i wierzeniach swoich ludzi. Dowiedziałam się na przykład, że Maleku nie mają jakiejś ustrukturyzowanej religii – każdy ma swoje „świete miejsce”, do którego przychodzi modlić się po prostu tak jak chce i umie. Luis pokazał mi swoje miejsce modlitw – była to mała polanka w lesie gdzie było kilka naczyń na ofiary. Najciekawsza była opowieść o tym, jak chowają zmarłych. Ludzie, którzy odeszli śmiercią naturalną, chowani są dosłownie pod domem, w którym nadal mieszka rodzina zmarłego. Zmarli tragicznie, mają swoje miejsca pochówku poza wioską, gdyż tacy „wypadkowicze” mogą ściągać negatywną energię…
***************
W dzień mojego wyjazdu z Fortuny do San Jose – na samolot, tradycyjnie zaraz po przebudzeniu chciałam podziękować wulkanowi za kolejną spokojną noc i jednocześnie pożegnać go tym razem.
Kiedy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam że mój „niebezpieczny przyjaciel” tym razem nie powiedział nic…
Jednak zobaczyłam coś, czego wcześniej nie było mi dane oglądać. Arenal ukazał mi się w całej swojej krasie – nareszcie nie przykrywały go żadne chmury ani mgła. Mimo, że tego ranka nie było żadnych znaków dymnych, to jednak obraz jaki zobaczyłam, był wystarczająco wymowny. Oświetlony porannym słońcem piekny, zielony kolos był dzisiaj nadzwyczaj spokojny – jakby chciał powiedzieć, że nie mam czego się obawiać, przesłał życzenia: „Bezpiecznej podróży!”.
Jak widać, dojechałam i doleciałam bezpiecznie. Tylko w zabetonowanym mieście i ciagłym pośpiechu czegoś wyraźnie brakuje… Chyba nawet wiem, czego – chwili ciszy i spokoju, aby dostrzec PURA VIDA…